129123.fb2
Zeszła po schodach w ciemność. Żeby nie zlecieć ze stromych stopni, wsparła się ręką na wilgotnej, pokrytej pajęczynami ścianie. Poczuła zapach człowieka. Zapach potu, moczu i czegoś jeszcze bardziej kręcącego w nosie, jeszcze bardziej kwaśnego.
Jukka zapalił pochodnię. Na kamiennych ścianach zauważyła wielkie, rozlane plamy, mogły to być plamy z ludzkiej krwi, wiedziała o tym. Miała nadzieję, że to była stara krew, nie świeża.
– Yhyhahaha!!! – usłyszała nagle. – Yhyhyhy pan Cysarz!!! Pan Cysarz yhyhyhyhy!!!
Głos brzmiał osobliwie, jakby krzyczał cudzoziemiec. Albo ktoś o zmasakrowanych ustach.
Teraz szli wzdłuż zakratowanych cel, z których wydobywała się woń bardzo starego gówna. Takiego, które już nie śmierdzi, tylko czuć je mlekiem. W świetle pochodni migały twarze i inne strzępy ciała za kratami.
– Ułaskawienie! Ugłaskawienie! Ugłoskowienie! Odgłowowienie! Ubezgłowienie! – krzyczało coś, co pełzało w swojej celi tuż przy kracie.
– Humry. Humry. Humry – z nadzieją w głosie powtarzał inny więzień.
– O pittura, o pittura, pietade, pietade, pietade…
– Niski. Brodaty. Nie człowiek.
– Przybądź nam święty Obrazie ku pomocy, nie ukrywaj przed nami swej mocy – zawodził jakiś heretyk.
– Żaden człowiek.
– Sumimasen! Sumimasen! – szlochała istota nieokreślonej płci, ale na pewno nihońskiej nacji.
Jukka otworzył ciężkim kluczem drzwi jednej z cel i włożył pochodnię w specjalny stojak. Wnętrze było zaskakująco czyste.
To znaczyło coś złego, bardzo złego. Niedawno musieli sprzątać. Po zwykłej torturze nie sprzątali.
Na środku stał długi drewniany stół z rowkami po bokach do odprowadzania moczu, krwi i innych płynów, jakie umieli wydobyć z człowieka tutejsi mistrzowie. Na czterech rogach stołu umocowane były skórzane pasy do przywiązywania rąk i nóg. Na ścianach wisiały bicze, rzemienie, rózgi oraz specjalne dyscypliny ciovra, wielopalczaste, giętkie, lepkie i parzące nawet przy lekkim dotyku. Robiono je z martwych ośmiornic.
Na małym stoliczku pod oknem widać było zestaw specjalnych narzędzi, wyglądających jak zwiędłe nożyczki albo rozkwitłe na końcach obcążki.
Najgorsze jednak było to, co pływało w wielkich, przezroczystych słojach pod ścianą. Były to zakonserwowane w oliwie wielkie ludzkie płody. Miały już ludzkie twarzyczki. Wszywano je w rozprute brzuchy kobiet oskarżonych o przerwanie ciąży.
Ruda zobaczyła je tylko kątem oka, przez chwilę. Jukka zamknął drzwi od sali tortur na klucz.
– Na kolana, szupo – powiedział, z podniecenia przechodząc w swój dialekt. – Dumaszli ty, bydym coś tobie płacił, to sy mylisz.
– Nie trzeba, panie… – zaczęła ruda, klękając na lodowatej podłodze.
– Zawrzyj jadaczkę – syknął chłopak. – Kładź sy na ziemi.
Ruda posłusznie wykonała polecenie.
– Zdymaj kieckę – rozkazał Jukka, ściągając z bladych, chudych nóg skórzane nogawice strażnika. Popatrzył na rudą, podczas gdy ona zdejmowała suknię przez głowę. Piękne, smagłe ciało, cienka talia, odrobinę zbyt mocne, ale kształtne nogi. I małe dziewczęce piersi o sterczących sutkach. Suka była podniecona. Albo było jej zimno. Jukka wolał tę pierwszą wersję.
– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!! – wył głos z korytarza.
Strażnik powoli położył się na pierwszej kobiecie swojego życia, która leżała na ziemi, naga, trzymając się rękami za głowę. Wspaniale rudą głowę.
Najpierw długo jej szukał. Wreszcie wbił się w nią. Wbił się tak mocno, że krzyknęła i zerwała naszyjnik z własnej szyi. A potem ona wbiła się w niego.
Poszczególne kawałki stalowego naszyjnika były bardzo ostre. Zrobiono je tak przemyślnie, że w każdej z chwili dało się z nich złożyć przyzwoite, długie ostrze. Rękojeść do tego ostrza ruda zwykle nosiła wplecioną we włosy. Teraz trzymała ją w ręku, wbijając nóż coraz głębiej w blady kark Jukki. Wyczyszczona niedawno podłoga znowu nasiąkała krwią.
Ruda błyskawicznie wstała i porwała suknię z podłogi. Obejrzała ją dokładnie. Dziękować Ukrytym, nie poplamiła się. Był to vituperański jedwab. Od pewnego czasu coś takiego było trudno nawet ukraść, nie mówiąc już o kupieniu.
Dziewczyna porwała pochodnię, otworzyła drzwi i zawyła:
– Vendi!!!
Korytarz zamilkł. Wszystkie bełkoty ucichły i po chwili, bardzo długiej chwili znajomy głos powiedział:
– Jon… ga.
Głos był znajomy, ale ruda Jonga zadrżała. Tak mówił człowiek o zmasakrowanych ustach.
Podeszła do celi, z której dobiegł głos. Była to maleńka celka. Tuż przy sali tortur, w której ona musiała oddać się strażnikowi.
Wyrwała ze ściany pochodnię. Zaświeciła. Cienie pokracznie zatańczyły na ścianach, jak gdyby chciały ją przygotować do strasznego widoku. Leżący na ziemi za kratą mężczyzna miał połamane nogi. Były zgięte w kolanach, ale w odwrotną stronę niż ta, w którą zwykle nogi się zginają. Ręce chyba też były połamane, z ogromnych, poszarpanych ran coś sterczało, pewnie kości. To coś na pewno nie mogło już chodzić. Ani pełzać.
Nie było też twarzy. Był jeden wielki czarny strup, w którym coś się poruszało. Chyba usta.
– Przyszłaś… Dzielna… Kotka… Nie wy… Nie wyciągniesz… Mnie… – bełkotało stworzenie, które jeszcze wczoraj było mężem Jongi. – Nie powiedziałem… Ten obraz, który ukradłem… Wielka wartość… Heretycy zapłacą… Schowałem go w piwnicy koło składu… W psiej jamie… Uciekaj… Ale wcześniej… Zabij…
Cztery wielkie tłuste baby. Białe baby, bladoróżowe, o rękach jak kiełbasy. A pomiędzy nimi diabeł w poszarpanych, podartych szatach, z dziurami, przez które widać siniaki i bruzdy zostawione przez ostre paznokcie.
Diabeł wył bez słowa, wył oczami. Baby prowadziły go na powrozie do cekhauzu. Tak zapamiętał to Vendi. Zapamiętał diabła, bo diabeł, nawet pobity, podrapany i opuchły, był piękny. Zapamiętał diabła, bo to była Jonga. Wtedy ją widział po raz pierwszy.
Jonga pamiętała to inaczej. Uderzenie kijem w głowę. Ktoś, kto był jej matką, a teraz miał obcą, wykrzywioną twarz, kopnął ją w brzuch, a potem zaczął wcierać w jej twarz trujące zioła, welenozę i jadolist.
Tego ranka sąsiadki Jongi dostąpiły wielkiego przeżycia. Kapłan Vesper z małej ceglanej świątynki przy Północnej Bramie ukazał im fragment Świętego Obrazu. Ten fragment, na którym widać wnętrze brzucha. Kapłan zapewniał, że nieprawdą jest, jakoby kapłani nie wiedzieli, co dokładnie przedstawia Święty Obraz. Kapłani wiedzą, wiedzą dokładnie, mówił siwobrody Vesper, to heretycy gubią się w dociekaniach. Tyle że ta wiedza kapłanów jest zbyt mocna, zbyt pewna, zbyt dokładna, aby wyrażać ją czymś tak ulotnym jak słowo. Tylko obraz może wyrazić w pełni Obraz. Zamiast gadać o Obrazie, jak to ośmielają się czynić heretycy, lepiej go pokazać. Co kapłani czynią, w szczególnie uroczystych chwilach i w odpowiedniej mierze, ukazując maluczkim kawałeczki Obrazu. Tak, by nie obrazić niedosiężnego majestatu Malowidła i Ukrytych, którzy są na nim ukryci.
Sąsiadki Jongi nic nie zrozumiały z tych słów, ale przecież nie miały ich rozumieć. Miały przeżyć Obraz, a właściwie kawałek Obrazu. Gdy zobaczyły rozpruty brzuch, ogarnęło je dziwne podniecenie, jakby gorączka. Święty nastrój sprawił, że zapragnęły czynić dobro, a rozpruty brzuch skojarzył im się z macierzyństwem.
Wpadły do izdebki Jongi, porywając za sobą jej matkę. Rzuciły się na skrzynię, aby szukać trujących roślin, stosowanych do spędzenia płodu. Kolorowe szatki wylatywały w powietrze i opadały na brudną podłogę, podczas gdy baby dyszały. Dyszały, aż wreszcie triumfalnie zawyły, gdy jedna z nich wyciągnęła ze skrzyni skórzany, szeleszczący, korzennie pachnący woreczek. Znalazły zioła, więc matka musiała zabić Jongę. To znaczy, musiała ją zaprowadzić do cekhauzu.
Kiedy Jonga w swojej celi czekała na zabieg, w więzieniu zjawił się Cesarski Inspektor Wnikliwej Sprawiedliwości. Miał na sobie dziwny czerwony strój, wyglądający jak pomieszanie szat kapłańskich z katowskimi. Polecenie natychmiastowego doprowadzenia Jongi do jego pałacu „w celu dokładniejszego wybadania” zostało potraktowane z całkowitym zrozumieniem przez załogę cekhauzu. Załoga też widziała, że Jonga jest piękna, mimo blizn, wybroczyn i siniaków. Komendant zaproponował, że dołączy do kompletu jeszcze jedną dziewczynę, czarniawą tancerkę z Południa, ale Inspektor odmówił. Pewnie nie chciał robić sobie za dużo kłopotu na raz. Jonga później często myślała o tej dziewczynie. O tym, co mogli jej zrobić w więzieniu, przed egzekucją i podczas.
Inspektor i jego dwaj zbrojni słudzy wyprowadzili Jongę z więzienia. Kiedy tylko odeszli na sto kroków od cekhauzu, Cesarski Inspektor, razem ze swoimi zbrojnymi sługami, wciągnął Jongę w jakąś bramę, a potem do piwnicy. Jonga wiedziała, co się z nią stanie. Bicie, wiązanie, przystawianie żelaza do twarzy. Wbijanie ciała, w ciało. A potem wbijanie noża w ciało.
Ale tego wszystkiego nie było. Była za to szybka ucieczka niekończącymi się piwnicami i kanałami. Nie było też Cesarskiego Inspektora. Był Vendi, najmłodszy i najlepszy złodziej w Murrinie, razem ze swoimi dwoma kolegami po fachu, udającymi eskortę. Niestety, nie było też żadnego pałacu.
Vendi ukradł Jongę, popełniając tym samym najśmielszą swoją kradzież. I najbardziej opłacalną. Tak mówił, kiedy był dobry, dobry dla niej.
Wszedł bezczelnie główną bramą w stroju Cesarskiego Inspektora, ze specjalnym glejtem i pieniędzmi na łapówki. Glejt oczywiście ukradł prawowitemu właścicielowi. A strój zrobił sobie ze szlafroka, bo oryginalne szaty inspektora troszeczkę się zakrwawiły podczas kradzieży glejtu.
Teraz Jonga należała do niego. Była jego suką, jak mówili inni złodzieje. Jego kotką, jak mówił on sam. Kiedy był dobry.