129123.fb2
– Dla ciebie.
– A czemu mnie nie wykradłaś wtedy? Na samym początku? Kiedy tylko aresztowali ojca?
Virma spojrzała na Hengista i ten natychmiast pożałował pytania. Jej twarz zalała się łzami.
– Patrz – powiedziała. – I zapamiętaj to, co widzisz! To jest płacz elfa. Nie zobaczysz tego często. Zabrano mi ciebie. Ci, którzy aresztowali twojego ojca, zabrali cię też do ratusza i oddali władzom miejskim. Nie pozwolono mi ciebie wykraść. Nawet nie pozwolono spróbować.
– Kto?
– Nasi. Elfy. Bali się, że wpadnę i wydam kryjówkę na torturach. Nie mogliśmy narażać siedemnastu elfów dla jednego. Nawet dla dziecka.
– Gówno prawda! Mogliście im zaśpiewać to, co śpiewałaś w Killach!
– Nie mogliśmy. Cesarz wysłał Głuchych do miasta.
– Głuchych?
– Tak. Jak myślisz, dlaczego Cesarz okalecza ludzi? Dlaczego wyłupia im jedno oko i każe tak żyć? Zawsze ma jakiś cel. Specjalnie stworzył Głuchych Wojowników do walki z elfami. Nie mogliśmy cię wtedy uratować.
Hengist ukrył westchnienie, jak tylko umiał. Spojrzał na ruiny.
– A dlaczego wy… wyeliminowaliście wszystkich mieszkańców tej doliny?
– To się stało względnie niedawno. – Virma zaczęła przywiązywać konia do drzewa. – Część elfów postanowiła po prostu wybić ludzi po to, żeby nieszczęsna rasa nie mnożyła coraz to nowych, skazanych na śmierć istnień. Zdążyli zamordować tylko mieszkańców tej doliny, zanim sami zostali zabici przez ludzi. Ludzi nie da się wybić, jest ich za dużo, nie mówiąc już o tym, że zabijanie, wojenne zabijanie, jest zawsze okrutne. Zamiast ich zabijać, trzeba odwrócić cały proces ich powstania. Mistrz, zanim zniknął, zapisał ten proces na obrazie, który namalował. Ale siłą rzeczy ten obraz stał się obiektem czci wśród ludzi. Wykradli go i skopiowali w tysiącach egzemplarzy, a już każda z tych najwcześniejszych wersji była niedokładna, spaczona. Wymazali nas z obrazu. Szybko zapomnieli, że to my, elfy, jesteśmy tymi samymi istotami, które ich stworzyły. Zachowali przekazy o tych dobrotliwych bytach, ale nie chcieli już wierzyć, że to my nimi byliśmy. Ciągle poszukiwali Ukrytych Stworzycieli, nie podejrzewając, że to przecież my. Oni nas… nienawidzili, nawet nie wiedząc dlaczego. Nieważne. Ważne, że obraz w pierwotnej wersji zaginął. Istnieje też zapis w formie melodii, ale on działa jednostkowo – rozpadają się tylko ci ludzie, którzy go słyszą.
– To było to zaklęcie, które śpiewałaś w Killach?
– Tak. Słowa nie są ważne, liczy się melodia. Niestety, trudno ją wyśpiewać, kiedy leci się z konia na ziemię i kiedy Nihong zatyka ci usta ręką. Nie mówiąc już o kneblu.
Oba konie były już uwiązane. Siedzieli na trawie pod jedną ze zdziczałych jabłoni.
– Dlaczego tu się zatrzymaliśmy?
– Bo tutaj kiedyś była oberża – powiedziała Virma, wskazując na ruiny domostwa. – Piwnica pozostała nienaruszona. Można się w niej przespać. A także skorzystać z zapasów wina, które przez ten wiek czy dwa mogło już nieźle wyszlachetnieć. Zostawiliśmy je na trochę.
– Na trochę?
– Na trochę. I nie sądzę, żeby przez ten czas ktoś je odnalazł. Ludzie boją się tej okolicy. Mówią, że tu grasują elfy.
– Chcesz pić?
– Tak. Dzisiaj chcę pić. Dzisiaj będziemy obchodzić bardzo spóźnione święto, synku. Święto, które powinniśmy obejść jakieś dwadzieścia lat temu, jeśli nie więcej. Przestanę do ciebie mówić „synku”. Nasze święto równowieku.
Kapitan Tuulilainen nie wiedział, co to znaczy Śmierć Możliwa. Wiedział tylko, że będzie straszna jak każda śmierć.
Po tym, jak dobroduszny aktor Barnaro ogłosił wyrok, kapitan Tuulilainen zachwiał się i przewrócił na podłogę.
Nie z wrażenia. A w każdym razie nie tylko. Po prostu strażnik zwyczajowo uderzył go pałką w głowę.
Kapitan ocknął się obolały, ale coś przyjemnie go wachlowało.
Był nagi, leżał na podłodze małej celki o jaskraworóżowych ścianach. Nie było żadnych sprzętów, niczego. Jęcząc, kapitan dźwignął się na zdrętwiałych ramionach, i podpełznął w stronę orzeźwiającego powiewu.
Przyjemny powiew dobiegał od drzwi. Drzwi celi były otwarte. Ale tylko ktoś, kto byłby jeszcze bardziej zamroczony niż kapitan, mógłby próbować przez nie wyjść.
Bo w otwartych drzwiach nieustannie wirowało wielkie, szerokie, stalowe ostrze. Za nim było widać następne i następne. Nie wiadomo, jakim cudem, ostrza, sterczące na żelaznych drągach jak wiatraki, wirowały nieustannie. Nie przestały ani na chwilę.
Kapitan patrzył na nie tylko przez chwilę. Potem zwymiotował na podłogę i schował się w kącie celi, tyłem do ostrzy. Nie chciał myśleć, w jakim celu je tu umieszczono. Gdyby tylko miały strzec drzwi, wystarczyłoby je okratować.
Więzień nie patrzył na ostrza. Ale ich powiew chłodził mu plecy i przypominał, że mogą kiedyś dotknąć ciała.
Po dłuższym czasie kapitan usłyszał mokry mlask. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył na podłodze kawałek świeżego, surowego mięsa. Jak wleciało do celi? Chyba przez drzwi, między ostrzami. Ktoś go musiał przerzucić, pewnie strażnik. To znaczy, że za ostrzami jest korytarz! Jeśli kawałek przedostał się przez ostrza, to może człowiek też mógłby przejść?
Obiecał sobie, że jeszcze się nad tym zastanowi, i rzucił się na mięso. Był bardzo głodny.
Od tego czasu gapił się na ostrza. Gapił się, szukając sposobu na przemknięcie między nimi. Gapił się, czekając na codzienny ochłap.
Aż pewnego dnia – a może pewnej nocy – coś musiało się popsuć w mechanizmie. Ostrza zaczęły się kręcić wolniej, coraz wolniej… Wreszcie stanęły.
Kapitan Tuulilainen przez chwilę nie widział, co się dzieje. Zapatrzony w wirowanie, mruczał i pojękiwał sam do siebie, naśladując odgłos ostrzy, długo jeszcze po tym, jak przestały się kręcić. Wreszcie zauważył.
Miękkość w kolanach i łokciach. Serce wali. Kapitan Tuulilainen zmarnował dużo czasu. Parę sekund. Ostrza za chwilę mogły znowu zacząć działać.
Ostrożnie przemknął obok pierwszego ostrza, drugiego, wyginając się niemalże jak cyrkowiec. Był w wąskim korytarzu, różowym tak samo jak cela.
Różowym i jasnym. Na tyle jasnym, aby zobaczyć, że jest całkowicie wypełniony ostrzami.
Jak tędy chodzą strażnicy? – zdążył jeszcze pomyśleć Tuulilainen, zanim wszystkie otaczające go ostrza ruszyły. Ruszyła też metalowa taśma. Rozsiekany na drobne kawałki mięsa, kapitan został rozwieziony do cel, w których przebywali inni skazańcy, skazani na Śmierć Możliwą.
Ognisko płonęło wysoko, prosto w niebo. Ale gwiazdy i tak były jaśniejsze. Po drugiej stronie ogniska siedziała Virma. Jej dłonie zbliżały się do płomieni i oddalały co chwilę. Były piękne, wąskie, długopalce. Ręce stworzone po to, aby je całować. Z czcią, oczywiście.
Virma spojrzała na niego. Ciągle jak matka. Surowa matka. Hengist odwrócił się w stronę konwi. Wypił łyk wina. Było to najdoskonalsze wino, jakie w życiu pił. Czerwone jak krew i jak krew gęste, ale lekkie.
– Nie powiedziałaś mi, co znaczy „kami” w języku Nihongów.
– To jedyne słowo z ich języka, jakie znam. Znaczy „elf”. A dokładnie „głowa”, bo głowa to dla nich symbol władzy, to ktoś lub coś, co się szanuje.
Virma sięgnęła do swojej konwi, upiła łyk.
– Chociaż Nihońcy nie tyle szanują elfów, ile panicznie się ich boją. Ale nie nienawidzą nas, raczej uważają, że „kami” trzeba się słuchać i walić czołem o podłogę. Kiedyś twój ojciec na morzu natknął się na dżonkę Nihongów. To musiała być jakaś pozostałość po ich dawnej flocie, statek, który był na morzu, gdy Shiwakyo zostało zatopione, i od tej pory błąkał się po oceanie… Łatwo było ich… podporządkować. Chociaż była ich ponad setka, nie licząc kobiet i dzieci… Oni pływali z kobietami. Kiedy elfy weszły na ich pokład, padli na twarz i wyli: „kami, kami”. Twój ojciec zakazał im pływać na północ, w stronę Śnieżnej Równiny. Wiedział, że będą się bać.
A jeśli kłamie? – pomyślał Hengist. A jeśli zabił ich wszystkich, kobiety i dzieci?
– Nie! – krzyknęła Virma. – Nie wolno! Nie wolno ci tak myśleć! Nie chcemy zabijać. Nie chcemy więcej śmierci. Chcemy, żeby zniknęli po to, żeby nie umierali.
Westchnęła.