129123.fb2
Po trzech dniach Hideo został wrzucony do klatkowozu razem z przemytnikami, których sam złapał. Z rozkazu Głównego Inspektora wieziono ich do Cesarskiego Serpentarium.
Przemytnicy oczywiście rozpoznali Hidea i bili go przez dwa dni, wybijając mu tylko jeden ząb, bo głównie koncentrowali się na nogach, tyłku, plecach i brzuchu.
Był w tym pewien zamysł. Chodziło o to, żeby Hideo przez dwa tygodnie nie mógł się położyć, a co za tym idzie, zasnąć. Na szczęście, nie wiedzieli, że cesarskim oficerom przysługuje przywilej mowy obrończej, bo na pewno zmasakrowaliby mu usta.
W drodze do Serpentarium zaczął padać deszcz z gradem. Więźniowie byli prawie nadzy i bardzo cierpieli.
– Czy nie możecie przykryć klatki? – krzyknął Hideo do strażników. – Nie czytaliście Cesarskiego Edyktu o Traktowaniu Jeńców, Więźniów i Podejrzanych?
– Kanarek śpiewa – dodał starszy, dobroduszny strażnik. – Gdybyśmy przykryli klatkę, toby już tak nie śpiewał.
– Zaraz lepiej zaśpiewa – powiedział drugi, chudy i wiecznie pijany wąsacz. Wdrapał się na klatkę, stanął nad głowami więźniów, ściągnął spodnie i kucnął.
W mgnieniu oka w klatce rozgorzała walka, żeby jak najdalej odsunąć się od miejsca, nad którym kucał wąsacz. Oczywiście, najbardziej znienawidzony Hideo znalazł się dokładnie pod dupą i dokładnie w tym momencie, kiedy wylał się z niej rzadki, brązowy płyn. Chyba tylko Ukryci mogli wiedzieć, co jadał pijak, bo jego gówno parzyło, szczególnie gdy polało się na rany.
Jednak gdy dojeżdżali do Fangusy, Cesarskiego Miasta I Kategorii (dawniej po prostu stolicy), strażnicy, przeklinając, przykryli klatkę zbutwiałą płachtą. Co prawda, deszcz nie padał. Płachta sprawiła tylko, że stało się ciemno, duszno i gorąco, ale więźniowie zaczęli inaczej spoglądać na Hidea. Nie mieli jednak na to wiele czasu, bo zaraz w mieście ich rozdzielono. Więźniowie pojechali do wspaniałej kolekcji węży, a Hideo do Rombu.
Strażnicy prowadzili go brutalnie, wykręcając ręce i kopiąc, ale na szczęście, jak Hideo słusznie założył, byli niepiśmienni i nie czytali nigdy Cesarskiego Edyktu o Traktowaniu Jeńców, Więźniów i Podejrzanych. Nie było tam nic o przykrywaniu klatki, natomiast bardzo dużo o stosowaniu kańczuga wobec więźniów oraz specjalnie moczonych rózeg wobec jeńców i podejrzanych.
Hideo od dwóch dni przebywał w Rombie, kiedy przypomniano sobie o jego przywileju mowy obrończej. I, jak twierdził, bardzo dobrze się stało, że wsadzili go tam przed procesem.
Dwa dni w Rombie sprawiły, że zmobilizował swoje zmaltretowane ciało i przetrwał mowę obrończą. Gdyby wcześniej nie widział Rombu, nie byłby aż tak zdeterminowany. Wszyscy, którzy coś słyszeli o Rombie, na pewno marzą, żeby nigdy go nie zobaczyć, choćby z daleka. Ale nie mogą sobie nawet wyobrazić, jak bardzo marzą o tym ci, którzy zobaczyli Romb, z bliska i od środka.
Przywilej mowy obrończej polega na tym, że oskarżony oficer ma prawo wygłosić swoją mowę obrończą, pod warunkiem, że równocześnie będzie walczył z rycerzem wystawionym przez Kancelarię Przenikliwej Sprawiedliwości. Zazwyczaj Cesarski Oskarżyciel wybierał rycerza nie tyle bitnego (to nie było ważne, ponieważ jego przeciwnicy przeważnie mieli zmasakrowane ścięgna po Trzeciej Wspaniałej Cesarskiej Torturze), ile wrzaskliwego, który umiejętnie zagłuszał mowę obrończą.
Hideo wiedział, że dopóki będzie walczył, będzie mu wolno mówić. Wiedział też jednak, że nie wytrzyma długiej walki. Udając bardziej zmaltretowanego, niż był, zbliżył się w przykurczu do swojego przeciwnika, a potem nagle skoczył w górę, sięgając mieczem ku przyłbicy. Wbił swoje ostrze dokładnie w oczodół rycerza, krzycząc głośno: „Niech żyje Cesarz!”.
– Winny czy niewinny, ale żołnierz dobry – powiedział Cesarski Sędzia, podczas gdy reszta urzędników obserwowała w osłupieniu brzęczącą agonię rycerza. – Najlepsza mowa obrończa, jaką słyszałem. Przywrócić.
Przywrócenie polegało na tym, że Hideo znowu znalazł się w armii, ale przeniesiono go do Działu Wywiadu. Dział Zwiadu nie chciał oficera skalanego piętnem lochu, choćby najbardziej niewinnego. Dział Wywiadu za to lubił ludzi, których zawsze można było postraszyć jakimś fakcikiem z przeszłości.
Dlatego Hideo znajdował się teraz w najbardziej zaplutym regionie Cesarstwa. Na Północy. Dział Wywiadu wykorzystywał jego doświadczenie zwiadowcy, wysyłając go w pościg za różnego autoramentu zbiegami. Było to poniżej wszelkich możliwych ambicji kapitana Hideo. Ale kapitan Hideo, który właśnie przedzierał się między połaciami śmierdzącej wody, pozbył się już wszelkich możliwych ambicji.
– Nanku, a co bydzie potem, jak heretyk pódzie klęczeć i poprosi o przebaczenie?
– A potem… Potem to bydzie po wszystkim.
– Cisza! – Hideo wreszcie odwrócił się do Pawężników. – jeszcze ktoś słowo powie, uznam to za zdradę stanu! Uciekinier zostanie schwytany i oddany władzy! A ja osobiście dopilnuję, żeby heretyk trafił prosto do Rombu!
No. Drugi raz nie wdepnę przez łagodność, pomyślał z zadowoleniem oficer, zanim chlupnął głową w bagno.
– Nanku, a czemu my ubili żołdnierza?
– Bo to zły człek.
– A czemu zły?
– Bo to Nihoniec. Morda borsucza, syn żołdaka i kurwy.
– Nanku, a co to kurwa?
Bywalcy gospody Pod Żołędziem i Szyszką w Biełej Wodzie dobrze znali tego starego żołnierza, który w pogodne dni siedział w ogródku, w deszczowe siedział w środku, a w nocy, gdy gospoda była zamknięta, nie wiadomo gdzie się podziewał, bo nikt go poza terenem karczmy nigdy nie widział. Stary żołnierz był znany ze swoich opowieści, a przede wszystkim z faktu, że trwały one dokładnie tyle, co kufel dębczaka. Gdy dębczak się kończył, kończyła się też opowieść i nie było siły, żeby usłyszeć coś jeszcze, dopóki nie postawiło się przed żołnierzem następnego kufla.
Traf chciał, że pewnego pięknego dnia obok żołnierza usiadł młody człowiek o ciemnych kręconych włosach, wielkich czarnych oczach i – co ciekawe – bardzo jasnej twarzy. Prawdopodobnie południowiec, który zatrzymał się w mieście Bieła Woda przejazdem. Nie znał starego weterana i jego historii, a pieniędzy zabrał w podróż sporo. No i lubił cierpkiego dębczaka. Dzięki tym wszystkim okolicznościom przesiedział ze starym żołnierzem kilka godzin i usłyszał wiele ciekawych rzeczy. W tych chwilach, w których nie rozpraszała go pulchna i milutka dziewka o jasnych jak słoma włosach.
– Najważniejszego opowiedzieć ci nie mogę – mówił żołnierz. – Ale tyle, ile się da, to ci opowiem. Urodziłem się w mieście, w którym też narodziła się chwała Cesarstwa. W deszczowej i wietrznej Plandze. Miałem dziesięć lat, gdy na placu stałem, a Cesarz z Fangusy przeklętej przyjechał do swego rodzinnego miasta. Z matką i z ojcem stałem. Matka też wyszła na żołnierzy popatrzeć… Nie jesteś z Północy? Nie? To ci nie dziwne, że matka wyszła z domu. No i tak stałem na placu, kiedy Cesarz kazał wszystkim cywilom uklęknąć przed żołnierzami. „To oni – powiedział – słudzy moi umiłowani, bo nie tylko łatwe czy miłe rozkazy wypełniają, ale wszystkie! Nie to, co wy, cywile. Dlatego tylko oni w Cesarstwie rządzić i administrować będą. I jeśli kto z was całym sercem mnie kocha, a nie tylko zadkiem tchórzliwym, jeśli kto z was kocha Cesarza nie tylko za pokój, spokój i pełną michę w Imperium, ale dlatego, że widzi piękno i słuszność moich zamysłów, niechaj się w dyrdy do armii zaciąga albo do Ochotniczej Rezerwy zapisuje! No, „w dyrdy” nie powiedział, powiedział „natychmiast”. Ojciec wracał do domu zamyślony jakiś, czerwone miał policzki. „Tatku – rzekłem. – Ja chcę być żołnierzem”. Jak się matka na mnie nie rzuci, jak mi w twarz nie przydzwoni! Pewnie się bała, że mogę kiedyś na wojaczce zginąć. Ale ojciec powiedział: „Zostaw”. „Zostaw – powiedział. – Ma rację. Czasy dla żołnierzy nastały, kto chce być kimś, musi być żołnierzem”. „Nie chcę – mówi matka. – Jak go zaczną skurwysynem nazywać, to jakby o mnie kurwa mówili. A potem ktoś mu brzuch przebije albo i głowę obetnie, szczurom i robakom na uciechę”. „To nie tak, kobieto – ojciec odpowiada. – Toż Cesarz powiedział, że żołnierze wszystko robić będą. To będą żołnierze nie tylko od zabijania, ale też i od kur liczenia, od podatków zbierania, miastem rządzenia, klejnotów skupowania. Niech będzie żołnierzem”. No i tu przeliczył się tatko kochany. Bo dużo czasu na najbardziej, jak to mówią, klasycznej wojaczce spędziłem. Brzuchy się przebijało, głowy obcinało. Albo i jeszcze gorzej.
No i kiedy piętnaście lat miałem, zabrali mnie w koszary. A że dobrze się sprawiałem, w dwa lata później przenieśli do oficerskiej szkoły, ponieważ Cesarz już wtedy nie patrzył na urodzenie. Połowa kolegów to byli Nihońcy. Jeden z nich, Shimoto Toru się nazywał, kiedyś zapytał, gdy nas upraw różnych i hodowli uczyli, po co nam to wiedzieć, jeśli nam wojaczka pisana. Porucznik profesor rozkazał go nagiego za nogi powiesić, tyłem do nas i rózgą siekł, wykładając. Co słowo to uderzenie. Co uderzenie to pręga. Mówił tak: „Każdy – prask – żołnierz – prask – to – prask – sługa – prask – cesarza – prask – jak – prask – cesarz – prask – każe – prask – hodować – prask – świnie – prask – to – prask – żołnierz – prask – wyhoduje – prask – świniaka – prask – wielkiego – prask – jak – prask – krowa – prask”. Po krowie przestał bić, odwiązał Nihońca, kazał mu się ubrać i usiąść na swoim miejscu. Nihoniec usiadł, choć go to bolało pewnie jeszcze bardziej niż chłosta. Potem wykład się kończy, Toru wstaje z krzesła, a krzesło nie puszcza, do nogawic się przylepiło, od krwi.
A w wieku dziewiętnastu lat pierwszy raz poszedłem na wojenkę. Służyłem pod wielkim głupcem, nazywał się Tundu Embroja, generał. Podbijaliśmy Południe, a on był południowcem i chciał dopiec swoim. Jedno całkiem ładne miasto, Turri Blanga, chciało samo się poddać i przysłało od razu kontyngenty żywnościowe. Ale ten kapuściany łeb kazał wziąć miasto siłą pod pozorem złej jakości kontyngentów. I to była ta słynna rzeź Turri Blanga.
Wtedy dokonałem mego największego wyczynu. Tundu posłał w bój swojego ulubieńca, Hanakę. Hanaka był kwatermistrzem, ale południowcy potem nazywali go krwawym mistrzem, squarciamastru zamiast quartiermastru. Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, Turri Blanga oczywiście zamknęło bramy.
Wtedy Hanaka wymyślił, jak rozwiązać problem swoich rybek. Zakupił wcześniej kilkaset tysięcy pudów solonych ryb dla wojska. Już to było szaleństwem, w tym południowym klimacie, gdzie gorąco, kurz, słodkiej wody mało i całe miesiące z wywieszonym ozorem wiara maszerowała. Ale najważniejsze okazało się jednak to, że ryby musiały być niedosolone, bo kiedy on je kupił, rozkładały się już od miesiąca. Nie mogli oskarżyć miasta, że to ono im te ryby dało, bo Hanaka kupił je za pieniądze armii od innego dostawcy i wziął za to nielichą łapówkę. Gdyby cesarz się dowiedział, poszedłby Hanaka do Rombu, jak nic. Znaleźli się tacy, co po powrocie z kampanii byli gotowi lecieć do Cesarskiego Oskarżyciela, kłuło ich w oczy, że Nihoniec został kwatermistrzem całej II Armii.
Hanaka przepisał ryby z budżetu żywnościowego na budżet zbrojeniowy. Potem dla pewności potrzymał je jeszcze przez jeden dzień w beczkach, na słońcu, aby w końcu wrzucić je do Semperno. Pamiętam, kiedy otworzyliśmy beczki, dwie setki żołnierzy porzygało się w tej samej chwili, jak jeden człowiek. Tam nie było już ryb, tylko sinozielona maź, która bulgotała i chyba nawet coś się w niej ruszało.
Semperno to było jedyne źródło pitnej wody dla Turri Blanga. Rzeka od razu zmieniła kolor i chmary much otoczyły nas jak gęsty las. Ale po mojemu, to one nie leciały do tej mazi, tylko uciekały. Tam gdzie wcześniej była rzeka, kilkaset tysięcy pudów płynnej zgnilizny pełzło po zboczach Altupianu, żeby dotrzeć wreszcie do miasta, do okratowanego otworu, którym rzeka wpływała do miasta.
Kiedy to zielone przedostało się za mury, usłyszeliśmy wrzask. To krzyczała Turri Blanga. Całe miasto zaczęło krzyczeć, a potem zrobiło się bardzo cicho. Hanaka posłał herolda. Herold też o mało nie zemdlał, jak zbliżył się do miasta, taki to był zapach. Ale wytrzymał i wykrzyczał swoje przesłanie. „Macie jeden dzień. Do jutra w mieście na pewno wybuchnie zaraza. Jeśli poddacie się i wyjdziecie z miasta, damy wam zjeść korę siłodrzewu z naszego lazaretu. Jeśli zaś nie poddacie się i nie wyjdziecie z miasta, to już na zawsze tam zostaniecie, by nie dopuścić do szerzenia zarazy”.
Nikt nie odpowiedział. Wątpiliśmy, czy jest tam jeszcze ktoś, kto jest w stanie nas wysłuchać. Ale niedługo potem usłyszeliśmy wrzaski, szczęk-szczęk, brzęk-brzęk i nagle bramy pękły. Zobaczyliśmy ludzi. To byli cywile, mężczyźni, kobiety, po prostu tak zwana ludność.
Wybiegli, niektórzy czołgali się. Smród czuliśmy potężny nawet my. W murach miasta to musiało być straszne. Jednak nikt nie przypuszczał, że da się wziąć gród samym smrodem. Myśleliśmy, że oni robią to ze strachu przed zarazą. Ale oni o tym nie myśleli. Po prostu nie mogli wytrzymać tego zapachu. Rzucili się na swoich własnych żołnierzy przy bramie, pokonali ich, co musiało im przyjść łatwo, bo tamci też byli zarzygani, aż wybiegli na błonia pod miastem, prosto na nas.
„Rżnąć”, kazał generał Embroja, no i zaczęliśmy rżnąć. Jedna kobieta z kilkorgiem dzieci najbardziej była żywotna, bo uciekła w makię, w tamtejsze zarośla znaczy. Pobiegłem za nią, ja i jeden Nihoniec. I tam stało się coś, czego nie powinienem opowiadać, ale po cichu ci powiem. Kiedy Nihoniec zamierzał się na babę, ja zamierzyłem się na niego. Łeb mu uciąłem, a potem mówię babie: „Meccece su la sagia co tu ficci, ve trucco da muorci”. Od razu pojęła. Złapałem zewłok za nogi, silny wtedy byłem, i wylałem z niego ile się dało, tej krwi, na nią i na dzieci. Kazałem leżeć i się nie ruszać, jak będą żołnierze gonili za zbiegami. Dopiero, gdy skończą się krzyki, przez krzaki przemknąć w stronę wzgórza Masciella. Wiedziałem, że jak zasieką wszystkich biegających, wtedy każą wartom zbierać i dorzynać trupy, straż wokół pola się rozluźni i będzie można się przemknąć.
No i wtedy nagle kłopot, no bo co z Nihońcem zrobić? A inni nasi mogli tu już być w każdej chwili. Łapię zewłok za nogi, głowę pod pachę i odciągam dalej, ale zaraz potem myślę: Przecież w Turri Blanga dużo było Nihongów, będzie, że to jeden z nich, trzeba mu tylko uniform zedrzeć. Na Ukrytych, nawet z pięknej Indy nie zdzierałem odzienia tak szybko, jak z tego zewłoka. No, ale udało się. Krwawe szmaty do plecaka i wracam do swoich, wymachuję zakrwawionym mieczem. „Ilu tam w krzakach?” – pyta setnik. „Nic – mówię – tylko Yukio położył babę, kilka dzieciaków… no i jednego chłopa ze swojej rasy. Ale potem poleciał gdzieś w krzaki, w stronę wartowników, jakby go opętało”. Wiedziałem, że setnik nie rozpozna głowy Yukio, bo dla nas wszyscy Nihońcy tacy sami. Chluśnij no jeszcze dębczaka, moja miła, bo wysechł kufel i ja żem też wysechł.
No i dobrze. Ale co ja tu ci będę o takich rzeczach opowiadał… Zdarzyło mi się raz być w gorszych opałach. Byłem na Północy, w służbie cesarskiej. I wiesz, na Północy możesz wyplatać o Świętym Malowidle, co ci ślina na język przyniesie. Każdemu wieśniakowi coś innego się roi o Świętości i o Ukrytych. Gwarzą przy ogniskach o rzeczach, o których u nas nawet kapłani boją się mówić. Ale niech cię ręka Ukrytych broni mieć przy sobie heretycką wersję Malowidła. Wtedy ty jesteś czarnowier. A ja, po cichu ci to powiem, zrobiłem coś jeszcze gorszego, za co i u nas człeka miażdżą… Odkryłem coś na jednym ichnim Malowidle, oj, jakbym ci opowiedział… Ukradłem je i zacząłem farbę zdejmować, bo pod prawowierną wersją była o wiele starsza. Prawdziwa. Oj, żebyś ty wiedział, co na Malowidle było! Nakryli mnie, uciekłem, ale sam mój wywiad na mnie parol zagiął i gonić mnie zaczęli. Uciekłem przez Zmorne Bagniska, czyli to, co na mapach cesarz Wielokłosem każe nazywać.
Dopadli mnie już na granicy Skalnych Złomów. Nie odważyli się przejść przez rzekę Mustajoki. Ja musiałem. „Ty sy wracaj” – zawołał jeden. – „Ty sy malarz, ty nam Świętą Mazepę wymaluj, wolno puścimy”. Oni myśleli, że ja Świętą Mazepę przemalowałem. Nie, że zdjąłem farbę, tylko że sam namalowałem. „Ty sy wracaj, nim cię Klosztyrki chycą”. „Ty nie bój sy Nihońca, my jego ubili”. I pomyśl, tak już źle ze mną było, że wróciłem do nich. Ale wtedy oni dawaj, wlec mnie do wioski. „Bydziesz o przebaczenie prosić”, „Na klęczenie pójdziesz”.
Klęczenie to była ich kara dla heretyków. Człowieka w pozycji klęczącej wsadzali do beczki, którą następnie wypełniali orzechami kamiennika. Przykrywali beczkę stalowym deklem z dziurą, przez którą wystawała jedynie głowa. Ale ten dekiel był odrobinę, tylko odrobinę mniejszy niż wylot beczki, tak że można było nim te orzechy ugniatać. Potem trzech chłopów chodziło wokół twojej głowy po tym deklu, ugniatając orzechy coraz bardziej. Wiesz, że orzecha kamiennika nawet młotkiem nie rozbijesz. Te orzechy w ścisku miażdżyły ci wszystkie, nawet najdrobniejsze mięśnie. No i oni chodzili po beczce, dopóki nie pękła. To, co z ciebie zostawało, zabierali na tak zwaną prośbę o przebaczenie. „Prosić o przebaczenie” to znaczy powiesić cię na drzewie za język. Co tak patrzysz? Przybijali ci język gwoździem do pnia, gdzieś na wysokości ośmiu łokci nad ziemią, a potem puszczali. Oczywiście, język się obrywał, a człowiek spadał. Zwykle umierał z bólu, wstrząsu, wykrwawienia, i tak dalej, chociaż podobno jeden koszmarnie pokręcony i niemy żebrak pod świątynią w Lubow przeżył prośbę o przebaczenie. Teraz już trochę wytępili te praktyki, bo uznano je za zbyt łagodne. Łagodne jak łagodne, chociaż pewnie, że Romb gorszy.
Co mnie uratowało, to fakt, że byli głodni. Kilku wąsaczy zapolowało na kaczki. Potem kazali mi je skubać, potem rozpalili ogień, piekli je, a jak je piekli i jedli, to częściej zaczęli popijać z tych baniaków, co to je zawsze noszą na plecach. W końcu pospali się, a ja poczołgałem się do ognia, przepaliłem więzy, poparzyłem się przy tym, ale nawet nie syknąłem, człowiek był jak we śnie trochę. Potem pomknąłem nad Mustajoki, ale nagle tak myślę: przejdę przez rzekę, a tam Klosztyrki, Mniszki znaczy, czyli pewna śmierć i chyba nie lepsza niż od północników. Patrzę za siebie, dobrze, zrobiłem wyraźne ślady w mokrej ziemi, prosto od obozowiska do rzeki. Po cichu wróciłem na bagna, idąc po kłodach, żeby nie zostawiać śladów. Schowałem się tuż przy obozowisku, wlazłem na duże liściaste drzewo. Zęby mi latały, ale wiedziałem, dobrze wiedziałem, że tak jest najmądrzej. Wkoło siebie nie będą szukać, a poza tym zobaczę, co robią. No i pognali do rzeki. A potem zawrócili, smutni.
Ale jeden się zatrzymał, napiął łuk i strzelił w stronę rzeki. I strzała poleciała. I nie widziałem, żeby spadla. Śmiejesz się? Śmiejesz się z północnych zabobonów? Ja też się śmiałem, dopóki pewnych rzeczy nie uwidziałem. Wystrzelił za mną Morajową Strzałę. Myślisz, że nie zadziałała, skoro tu siedzę cały? Ja wiem, że i tak mnie kiedyś dopadnie. Leci, leci po świecie bez końca, aż na mnie trafi… Ej, panowie, co wy… To młody człek, poczciwy, ja ręczę za niego… Panowie, zostawcie go… A kto za dębczak zapłaci?
Nasz poczciwy żołnierz nie zawsze był poczciwym żołnierzem. Nie zawsze był nim kiedyś i nie zawsze był nim teraz. Wiedział jednak, że bycie poczciwym żołnierzem zawsze popłaca.
Prostodusznemu wiarusowi chętnie dolewano dębczaka. I chętnie słuchano opowieści, których inaczej nigdy by nie wysłuchano. Gdyby ktoś inny zaczął opowiadać o tym wszystkim, słuchacz już wcześniej zatkałby sobie uszy i pobiegłby do najbliższej kordegardy wywiadu z donosem. Ale ludzie w Biełej Wodzie, przez wiele lat poddani zarządowi wojskowemu przed ujednoliceniem administracji, byli przyzwyczajeni do tego, że żołnierz reprezentuje cesarza. Jeśli żołnierz coś mówił, to znaczy, że zwierzchnicy mu pozwolili.
Dlatego można usprawiedliwić naiwność ludzi z Biełej Wody. Trudniej usprawiedliwić młodego przybysza. Musiał być bardzo spragniony i to nie tylko dębczaka, skoro odważył się pójść na takie ryzyko.
Kiedy ubrani na zielono ludzie wywlekli młodego przybysza z gospody Pod Żołędziem i Szyszką, dziewka nalała wiarusowi kolejny kufel dębczaka i powiedziała: