129123.fb2
– Wiem – odpowiedział spokojnie wiarus. – Młody, z Południa pewnie, przyjeżdża tutaj i słucha bez drgnięcia najpierw o moich obrazoburczych, he, he, rodzicach. Potem o niesubordynacji wojennej, w końcu o świętokradztwie. Tego nawet największy tutejszy głupek by nie wytrzymał.
– To musi być jakiś spiskowiec, karbonarz, pewnie emisariusz w podróży – powiedziała kobieta. – Może nawet pułkownik Scarpia ci wybaczy.
Wiarus nic nie odpowiedział. Za długo pracował w swojej branży, żeby reagować na takie prowokacje. Oczywiście, ze strony pani Poikanen była to prowokacja żartobliwa, ale nawet gdyby w ramach żartu pozwolił sobie powiedzieć, co myśli o pułkowniku Scarpii, pułkownik Scarpia dostałby raport na ten temat już następnego dnia. Pani Poikanen, powszechnie znana jako służebna Kochna, byłaby zobowiązana donieść o takiej niesubordynacji, niezależnie od całej swojej osobistej sympatii dla starego weterana. A nasz wiarus nie chciał znowu oglądać Rombu od środka.
Podczas kiedy wiarus odpływał gdzieś daleko na falach znakomitego, cierpkiego dębczaka, młody ciemnowłosy człowiek siedział na zimnym metalowym krześle, do którego przykuto mu ręce i nogi.
Na wygodnym fotelu naprzeciwko siedział brodaty grubas, który trząsł się i wył. Ze śmiechu.
– Och, nie mogę… – jęczał, ocierając łzy. – Nie mogę… Wiem, że śmieję się już od pół godziny, ale wy jesteście tacy śmieszni… Kim jest ktoś, kto wyzywa Najwyższe Dobro i Najwyższą Potęgę? Musisz sobie wyobrażać, że jesteś nieskończenie dobry i potężny. No to popatrz na cesarza i na siebie. Na jakim on siedzi tronie, a na jakim ty?
Młody człowiek nic nie odpowiadał. Co jakiś czas jego lodowaciejącym ciałem wstrząsało mocne uderzenie. To było jego serce.
– Boi się mała kicia? – chichotał grubas. – Oj, to za mało. Strach to za mało wobec tego, co czeka pana spiskowca. Bo to będą tortury. Pan szlachetny spiskowiec nie otwiera ust, więc będą tortury. Podczas tortur pan spiskowiec wszystko wyzna, a potem pójdzie do Rombu. A tam będzie jeszcze gorzej niż w naszej sali tortur, zresztą nieźle wyposażonej.
Młody człowiek przełknął ślinę i o mało jej nie zwymiotował. Wytrzymam jeszcze minutę, a potem się przyznam, pomyślał. Mówił tak sobie w myślach od pół godziny.
– Mam inną propozycję – oznajmił grubas. – A może nie mam? Dam ci szansę czy nie dam?
Zawiesił głos, oczekując błagań i przyrzeczeń. Nie doczekał się.
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Nie myśl, że martwi mnie twój opór, bo widzisz, ja po prostu uwielbiam torturować. Uwielbiam wrzaski i te proszące oczy, które wpatrują się we mnie tak błagalnie, że aż prawie z miłością. To jedyna namiastka miłości, na jaką może liczyć człowiek mojej tuszy, chi, chi, cha, cha.
Gruby brodacz podszedł do unieruchomionego młodzieńca. Zza pasa wyjął nóż. Powoli zbliżył go do krocza.
Błagam, nie. Błagam. Błagam, prosił chłopak, ale tylko w myślach.
Nóż przeciął spodnie między nogawkami, nie dotykając ciała. Brodacz wyciągnął na wierzch genitalia chłopca, ścisnął w dłoni penis, który poczerwieniał, jakby oczekując rozkoszy.
– Od czego zaczniemy? – powiedział. – Od przypiekania? Kiedy miałem siedem lat, po raz pierwszy przypiekłem fajfusa kundelkowi, pieskowi mojej rodziny. Od tej pory moment przypiekania zostawiam sobie zawsze na deser. Zaczniemy od nacinania i solenia? A może trochę ługu? Nie, po ługu już nic innego nie będziesz czuł. A tu chodzi o dokładne storturowanie…
Krzyk. Krzyk, krzyk, wreszcie krzyk. Rozpacz tak potężna, że aż granicząca z ulgą. Chłopak pękł, bez jednej tortury.
– Powiem, powiem, powiem!!!
– Za późno, kruszynko. Nie ocalisz fiutka – pociągnął brodacz.
– Opowiem wszystko!!!
– Za późno.
Huknęły metalowe drzwi. Do sali weszło dwóch oficerów. Wyższy, dziwnie młody, usiadł na fotelu, niższy, najwyraźniej Nihong, kucnął na podłodze.
– Wyjdź, Barnaro – rozkazał ten wysoki z fotela. Miał piękną, łagodną twarz o dużych, niebieskofioletowych oczach.
– Tak jest, panie Hengist – powiedział brodacz i posłusznie wyszedł.
– No dobrze – zaczął piękny oficer, kiedy zamknęły się drzwi. – Teraz opowiedz to wszystko, co tak bardzo chcesz opowiedzieć. I jeśli choć raz pomyślę, że kłamiesz, to Barnaro wróci.
Wiele rzeczy groziło młodzieńcowi, ale na pewno nie był nim powrót Barnara. Barnaro pędził do wyjścia z lochów, ze sztuczną brodą w garści. Musiał lecieć na drugi koniec miasta i szybko się ucharakteryzować. Wieczorem też grał czarny charakter, tyle że w teatrze. Cesarstwo wykorzystywało talenty swoich poddanych na wszystkie możliwe sposoby.
– Mów – ponaglił łagodnie oficer. – Czego tu szukałeś?
– Śnieżnej Równiny.
– Oj, chłopcze, powinieneś był jechać o wiele dalej na Północ. Tam zimy są srogie, to może jakaś śnieżna równina się trafi. A teraz poważnie: śnieżna równina to hasło? Kryptonim? Organizacja?
– Śnieżna Równina to wyjątkowo zimny region – zaczął chłopak. Początkowo zęby mu drżały, ale w miarę opowiadania jakby zapominał, gdzie jest, i uspokoił się. – Zimny region, całkowicie pokryty grubą warstwą lodu i zbitego śniegu. Gdzieniegdzie spod śniegu wystają nunataki, czarne, spiczaste skałki różnej wysokości. Temperatura wynosi minus pięćdziesiąt-sześćdziesiąt stopni przez cały rok. Jest to możliwe dzięki temu, że panuje tam nieustanna noc. Życie na Śnieżnej Równinie jest niemożliwe. A właściwie byłoby niemożliwe, gdyby nie pewna specyficzna forma życia. Ciepłodrzew. Ciepłodrzew wygląda jak drzewo i nazywa się jak drzewo, ale, wbrew pozorom, nie jest drzewem. Nie jest nawet rośliną, raczej roślinopodobnym zwierzęciem. Jest zupełnie wyjątkową formą życia, która podczas swoich procesów życiowych produkuje bardzo dużą ilość ciepła. Naokoło samotnie stojącego ciepłodrzewu w promieniu około dziesięciu sążni panuje temperatura równa plus dwudziestu stopniom. W ciepłodrzewowym gaju temperatura może sięgać plus pięćdziesięciu. Tuż przy ciepłodrzewie – nawet do stu. Oczywiście, sam ciepłodrzew jest zbyt gorący, żeby go dotykać.
Jak można się domyślać, ciepłodrzewy rosną w wodzie. Ich ciepło roztapia śniegi i lody, przez co te ogromne pseudodrzewa stoją w wielkich jeziorach, tak zwanych oazach. Woda w tych jeziorach jest ciepła, nawet gorąca, sięgając gdzieniegdzie temperatury sześćdziesięciu stopni. Tylko przy brzegach chłodnieje i zamarza. Oczywiście, nieustanna produkcja ciepła sprawia, że oazy ciepłodrzewowe coraz bardziej się powiększają. Dodatkowo, same ciepłodrzewy też się rozprzestrzeniają. Ich jajonasiona płyną z wodą ku brzegom oaz, gdzie zapuszczają korzenie. Jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że ciepłodrzew się rozprzestrzenia, ale o tym za chwilę.
Na wodach oaz ciepłodrzewowych zagnieździło się życie. Najpierw pojawiły się zabłąkane, przygnane wichrem ptaki, które przyniosły rybią ikrę na łapach. W oazach pojawiły się malutkie, ale powolne ryby o małych świecących oczkach, nad nimi latały ptaki o wielkich świecących oczach. Świecące oczy były niezbędne ze względu na panującą wszędzie ciemność. Różne drobnoustroje i owady, które pojawiły się tu razem z ptakami, też zaczęły świecić. W ten sposób między konarami ciepłodrzewu zaczęły unosić się złociste, świecące chmary.
Ptaki przyniosły ze sobą też nasiona różnych roślin. Początkowo nie chciały rosnąć bez słońca. W końcu nauczyły się żywić światłem chmar owadów, ptasich i rybich oczu. W ten sposób powstały rośliny tropiczne, o giętkich ruchomych łodygach i tylko jednym, soczewkowatym liściu na szczycie. Łodyga z liściem dążyła zawsze ku najbliższemu źródłu światła. Kiedy źródło się przemieszczało, łodyga przemieszczała się za nim, póki pozwalały jej na to uwięzione w ziemi korzenie.
W pewnym momencie na Śnieżnej Równinie pojawili się jej pierwsi mieszkańcy. Właściwie nie można ich nazywać mieszkańcami Śnieżnej Równiny. Są to mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych. Żyją na wielkich łodziach, robionych z odpadłych, wystygłych konarów ciepłodrzewu. Żywią się ptakami, rybami, mięsistymi liśćmi roślin oraz przede wszystkim jajonasionami, które rodzi ciepłodrzew. Każde jajonasienie, wielkości ludzkiej głowy, zawiera jasną półpłynną masę o niezwykłej wartości odżywczej. W smaku przypomina coś pośredniego między migdałem a dobrze przyrządzonym jajem na twardo. Spożywana na surowo, jest także cennym źródłem witamin. Można też rozlać ją na korze ciepłodrzewu, gdzie smaży się i przeobraża w rodzaj gąbczastego ciasta o pietruszkowo-orzechowym smaku. Jeden ciepłodrzew produkuje co najmniej tysiąc jajonasion rocznie.
Żyjąc w atmosferze wiecznej kąpieli oraz wiecznej obfitości, mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są szczęśliwi i niezwykle sobie życzliwi. Ich głównym zajęciem jest pluskanie się oraz wygrzewanie. Jest to najlepsze miejsce na świecie.
Być może, pewien wpływ na to ma fakt, że mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są nieśmiertelni…
– Dosyć! – uciął nagle piękny major Hengist, a ciemnowłosy chłopak wzdrygnął się na swoim stalowym krześle, wracając nagle do rzeczywistości. – Materiału dowodowego mamy już nie na jeden proces, ale na pięć – dodał po cezariańsku do Nihonga.
– Mhm – chrząknął Nihong, kucając w dalszym ciągu na podłodze.
– Nie chrząkaj, Junichiro. – Hengist mówił cicho, ale z wyraźną przyjemnością. – Młody człowiek stwierdził, że najlepszym miejscem na świecie jest Śnieżna Równina. Na świecie jest tylko jedno takie miejsce. Jedno, i zarazem najlepsze dla swoich mieszkańców. Nazywa się Imperium. Sugerowanie, że gdzieś poza Imperium istnieje jakaś Śnieżna Równina, oznacza sugerowanie, że Cesarz nie podbił jeszcze całego świata. Niewyobrażalne bluźnierstwo. Odkąd padły ostatnie państewka w dolinie Vitupery, cały świat należy do Cesarza!!! – ryknął nagle do więźnia w języku potocznym, po czym wrócił do cezariańskiego. – Sugerowanie, że na tej Śnieżnej Równinie jest lepiej niż w Imperium, to również niewyobrażalne bluźnierstwo. Jedyny możliwy wyrok: Rung!!!
„Rung” znaczyło „Romb” po cezariańsku. Pogłos wrzasku rozbrzmiewał jeszcze w sali, ale Hengist już się uspokoił. Tak naprawdę, to trudno byłoby znaleźć kogoś równie zimnego i spokojnego jak on. Starannie kontrolowane, wysmakowane wrzaski były tylko elementem profesjonalnego mistrzostwa.
– Tak, panie majorze Hengist. Proszę mi wybaczyć, panie majorze – uśmiechał się i kłaniał Nihoniec. – Chciałem tylko powiedzieć, że musimy, chi, chi, wypytać go o wspólników.
– To oczywiste, Junichiro – powiedział major Hengist i zwrócił się do więźnia: – Mój drogi chłopcze… Czy wiesz, co cię czeka?
– To samo, co wszystkich, którzy tu trafili – cichutko, wyduszając z siebie słowa, powiedział chłopak. Jego jasna twarz była teraz jeszcze bardziej jasna, śmiertelnie blada. I całkowicie spocona mimo panującego w podziemiach chłodu. To znaczyło, że znał trochę cezariański i zrozumiał, o czym mówił major z Nihongiem.
Dezerter, ocenił Hengist, zna wojskowy język, a więc dezerter.
– Kiedy popełniłeś niewyobrażalną zbrodnię opuszczenia szeregów najwierniejszych sług Cesarza? – zapytał po cezariańsku.
– Nigdy, panie – odpowiedział chłopak, ciągle w cywilnym języku. – Jestem szlachcicem. To znaczy, byłym szlachcicem. Służyłem w gwardii. Kiedy Cesarz zlikwidował przywileje, zlikwidował też gwardię szlachecką. Teraz jechałem do Murriny na studia… Chciałem zostać urzędnikiem. – I chłopak się rozpłakał.
– Nie płacz – uśmiechnął się Hengist. Najbardziej lubił ten moment, w którym los zdrajcy ulegał nagłemu odwróceniu. – Może zostaniesz sługą Cesarza.
– Jak to?! – Chłopak otworzył szeroko oczy, z których wyciekły jeszcze dwie łzy.
– Niekoniecznie urzędnikiem. Ale może… bardziej pożytecznym sługą. Twoja wina jest ogromna, niewyobrażalna. Ale łaska Cesarza potrafi być jeszcze większa.