129234.fb2 Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Londyn

Komisja Wykonawcza Globalnej Rady Ekonomicznej spotykała się w obszernej sali konferencyjnej na ostatnim piętrze nie wyróżniającego się neomodernistycznego wieżowca ze szkła i stali, który był siedzibą GRE. Biura GRE mieściły się pierwotnie w Amsterdamie, ale podnoszący się stale poziom morza i groźne sztormy przetaczające się po Morzu Północnym sprawiły, że w mieście nie dało się już mieszkać. Holendrzy na próżno walczyli z IJseelmeer, by w końcu ujrzeć, jak ich wąskie uliczki i domy z jaskółkami zalewa woda z przepełnionych kanałów, gdy nieubłagane morze odebrało sobie ląd wydarty mu dzięki setek lat ciężkiej pracy. GRE uciekła do Londynu.

Londyn nie był odporny na szalejące sztormy i powodzie, Tamizę jednak łatwiej było kontrolować niż Morze Północne, a większość Londynu znajdowała się nadal powyżej nowego poziomu morza.

Spotkania Globalnej Rady Ekonomicznej ograniczały się zwykle do dziewięciu regularnych członków i nielicznych uprzywilejowanych, którzy zostali zaproszeni celem wyjaśnienia swego stanowiska lub argumentowania na rzecz swojej sprawy. Na spotkania nie wpuszczano dziennikarzy, nie było też galerii dla publiczności.

A mimo to Wasilij Sergiejewicz Malik bał się tego spotkania Komisji Wykonawczej. Dan Randolph domagał się wysłuchania go, a to zawsze oznaczało kłopoty.

Wasilij Sergiejewicz Malik był tak przystojny, że mógłby zostać gwiazdą filmową. Jak na Rosjanina był wysoki, mierzył trochę więcej niż sto osiemdziesiąt centymetrów. Był szeroki w ramionach i wspaniale umięśniony. Był w tym samym wieku co Dan Randolph, ale Malik utrzymywał ciało w dobrej formie dzięki codziennej porcji ostrych ćwiczeń i kuracjom odmładzającym utrzymywanym w tajemnicy nawet przed lekarzami w Moskwie. Większość ludzi myślała, że farbuje swoje niegdyś posiwiałe włosy;

nikt nie wiedział, że to zastrzyki z telomerazy przywróciły mu młodzieńczy wygląd. Utrzymywanie tego w tajemnicy sprawiało Malikowi przyjemność. Oczy Malika o barwie arktycznego błękitu zaiskrzyły się z radości.

Zaraz jednak przypomniał sobie o Danie Randolphie. Kiedyś byli śmiertelnymi wrogami w sferze polityki, biznesu i… kobiet. Nadciągająca katastrofa przełomu cieplarnianego zmusiła ich do zawarcia wymuszonego sojuszu. Stare niechęci zakopano; nie zapomniano, ale odłożono, zaś każdy z nich na swój sposób walczył o ocalenie tego, co zostało z ziemskiej cywilizacji.

Nadal myślimy innymi kategoriami, powiedział Malik, zajmując swoje krzesło przy stole komisji. Miał prowadzić to spotkanie, więc wiedział, że Randolph skieruje główną siłę ognia na niego. To nic osobistego, powtarzał sobie w kółko Malik. To się skończyło dawno temu. Nasze różnice to różnice w poglądach, różnice opinii i oczekiwań.

A jednak żołądek zbił mu się w ciasną kulkę na samą myśl o zobaczeniu Randolpha.

Sala konferencyjna była wygodna, lecz bez ostentacji. Wykładzina była szara, ale gruba i kosztowna. Ogromne okna zajmujące całą długość ściany były dyskretnie zasłonięte; stała tam długa komoda z polerowanego mahoniu, a na niej różne napoje, od wody źródlanej po zmrożoną wódkę i tace pełne zakąsek. Stół, przy którym siedzieli członkowie rady, także był wykonany z mahoniu; przy każdym miejscu wbudowano komputer i elektroniczną tabliczkę. Krzesła miały wysokie oparcia, były luksusowo wyściełane i obijane matową czarną skórą.

Randolph uparł się, żeby przed spotkaniem spryskać salę środkiem odkażającym. Malika zapewniono, że oprysk jest konieczny, a środek odkażający bezwonny. Mimo to skrzywił nos, siadając pośrodku stołu. Kiedy już dziewięciu członków rady wygodnie usadowiło się przy długim stole, Malik skinął głową do umundurowanego ochroniarza przy drzwiach, by wprowadził świadka zaproszonego na ten dzień.

Dan Randolph pojawił się w drzwiach i skierował prosto do stołu dla świadków. Malikowi wydawało się, że wygląda na wysportowanego i eleganckiego, odziany w ciemnobłękitny formalny garnitur. Randolph wysuwał wojowniczo podbródek. Sposobi się do walki, pomyślał Malik.

Za Randołphem weszły dwie inne osoby. Jedną był ciemnowłosy osobnik przypominający gnoma, ekspert techniczny Ran-dolpha. Malik spojrzał na program spotkania wyświetlony na wbudowanym ekranie przed nim: Lyall Duncan, inżynier. Drugą osobą była wysoka blondynka, która wyglądała na zbyt młodą, żeby być ekspertem od czegokolwiek — no chyba, że od grzania Randolphowi łóżka. Kilka uderzeń w klawisze i Malik dowiedział się że to inżynier elektronik z Kalifornii.

Malik złapał spojrzenie Randolpha, gdy Amerykanka zajmowała swoje miejsce przy stole dla świadków. Odcisk na twarzy Randolpha świadczył o tym, że musiał niedawno mieć na twarzy maskę sanitarną. Zwykły cyniczny uśmieszek Randolpha gdzieś znikł. Wyglądał na zdeterminowanego i śmiertelnie poważnego.

Tłumiąc jęk, Malik otworzył spotkanie.

Najpierw zajęli się standardowymi punktami programu, zaś Randolph śledził wszystko z napięciem, obserwując ich jak lampart śledzący stado antylop. Wreszcie doszli do punktu Randolpha: Wniosek o finansowanie nowego napędu kosmicznego.

Malik przedstawił formalnie Randolpha pozostałym członkom rady, choć większość z nich już go znała. Następnie, żałując, że nie może być gdzie indziej, Malik poprosił, by Dan przedstawił swoją propozycję.

Randolph podniósł wzrok na radę i przyjrzał się bacznie wszystkim siedzącym za długim stołem, od jednego końca do drugiego. Nie miał ze sobą żadnych notatek, slajdów czy filmów. Na małym stole nie było nic poza srebrzystą karafką z wodą i jednego kryształowego pucharka. Randolph uniósł się powoli.

— Odkąd nastąpił przełom cieplarniany — zaczął — i klimat naszej planety zaczął się tak gwałtownie zmieniać… a właściwie to nie, nawet jeszcze przed nadejściem przełomu cieplarnianego, stało się jasne, że ludzie na Ziemi potrzebują bogactw naturalnych spoza planety. Energia, surowce, metale, minerały, wszystkie te bogactwa, jakich Ziemia potrzebuje, by odbudować swoją podupadłą gospodarkę, można znaleźć w bezmiarze przestrzeni kosmicznej.

Zatrzymał się na sekundę, po czym mówił dalej.

— W istocie, jeśli istnieje jakakolwiek nadzieja na stabilizację globalnego klimatu i uniknięcie ocieplenia jeszcze gorszego niż to, którego dotąd doświadczyliśmy, znacząca część przemysłu ciężkiego Ziemi powinna zostać przeniesiona poza planetę.

— To nie jest możliwe — warknął przedstawiciel Ameryki Północnej, siwy profesor w uniwersyteckiej tweedowej marynarce, o twarzy barwy ciasta.

Randolph rzucił mu puste spojrzenie. Reprezentantką Ameryki Północnej w radzie była kiedyś Jane Scanwell.

— Dziś nie jest to możliwe z ekonomicznego punktu widzenia — odparł cicho. — Jeśli jednak zapewnią państwo fundusze, stanie się to możliwe w ciągu roku.

— Jednego roku? — Niemożliwe! — Niby jak…

Malik postukał lekko w blat stołu swoim rysikiem i wszyscy umilkli.

Randolph uśmiechnął się do niego z wysiłkiem.

— Dziękuję, panie przewodniczący.

— Proszę wyjaśnić to stwierdzenie — rzekł Malik.

— Kluczem do rozwoju gospodarczego kosmosu jest pozyskanie surowców z Pasa Asteroid. Dzięki metalom i minerałom organicznym z asteroid ludzkość uzyska dostęp do zbioru zasobów naturalnych, który jest o wiele większy od tego, co może nam zapewnić sama Ziemia.

— Ludzkość? — zapytał przedstawiciel Azji. — Czy też korporacje, które sięgną asteroid i zaczną tam eksploatację?

— Ludzkość — odparł obojętnie Randolph. — Jeśli zapewnią nam państwo fundusze, moja korporacja będzie pracować po kosztach.

— Po kosztach?

— Bez żadnych opłat?

— Po kosztach — powtórzył Randolph.

— Rzecz jasna, chcielibyśmy, żeby nasi księgowi przyjrzeli się waszym rachunkom kosztów — rzekła z powagą kobieta reprezentująca Czarny Ląd.

— Oczywiście — odparł Dan z bladym uśmiechem.

— Chwileczkę — wtrącił Malik. — A co właściwie mielibyśmy finansować z naszych pieniędzy? Nie powiedział nam pan nawet, co proponuje zrobić.

Randolph wziął głęboki oddech, po czym odparł:

— Musimy opracować system rakietowego napędu fuzyjnego. Wśród rady rozległy się niechętne szepty. Malik znów musiał postukać rysikiem, żeby się uciszyli.

— System napędu fuzyjnego? — zapytał Randolpha.

— Stworzyliśmy i przetestowaliśmy mały latający model rakiety fuzyjnej — odparł Randolph. Obracając się lekko, mówił dalej: — Doktor Duncan może wszystko wyjaśnić, jeśli państwo sobie tego życzą. Jestem jednak pewien, że wasi eksperci techniczni już wszystko przeanalizowali.

Członkowie rady pokiwali z niechęcią głowami.

— Mogę pokazać film nakręcony podczas tych lotów, jeśli państwo sobie tego życzą.

— To nie będzie konieczne — odparł Malik.

— Kluczem do dowolnych i wszelkich operacji w kosmosie jest koszt transportu — wyjaśnił Randolph. — Klipry stworzone przez Masterson Aerospace obniżyły koszty wynoszenia ładunków na orbitę Ziemi. Otworzyły dla gospodarki układ Ziemia-Księżyc.

— 1 dzięki nim Selene śmieje się nam w nos — mruknął przedstawiciel Ameryki Środkowej.

— Po co nam napęd fuzyjny? — spytał Malik, podnosząc głos na tyle, by uciąć wszelkie możliwe dygresje polityczne na temat niezależności państwa księżycowego od GRE.

— Koszty transportu — odparł szybko Randolph. — Rakiety z napędem fuzyjnym skrócą czas przelotu do Pasa Asteroid i obniżą koszty paliwa do poziomu, na którym będą one praktyczne i zyskowne.

— Zyskowne dla kogo?

— Dla całej ludzkiej rasy — warknął Randolph. Wyglądał na nieco rozdrażnionego. — Jak już wspominałem, chcę stworzyć napęd fuzyjny i zorganizować ekspedycję do Pasa Asteroid. Po kosztach.

— Pod zarządem GRE? Randolph zacisnął zęby.

— Nie. To byłaby biurokratyczna katastrofa. Ale zgadzam się na nadzór GRE. Będą mieli państwo pełny dostęp do naszych ksiąg. To chyba uczciwy układ.

Malik oparł się o swoje wyściełane krzesło i pozwolił, by członkowie rady rzucili się na Randolpha. Większość pytań była trywialna, zadawano te same pytania wiele razy. Malik wiedział, że członkowie rady gadają głównie po to, żeby napawać się dźwiękiem własnych głosów.

Widział loty próbne Randolpha na filmie. Przejrzał dane techniczne napędu fuzyjnego z najlepszymi naukowcami i inżynierami świata. Napęd Duncana działał. Nie było żadnej technicznej przyczyny, dla której miałby nie działać w pełnowymiarowym statku kosmicznym. Skróciłby czas podróży do Pasa Asteroid z lat do tygodni albo jeszcze bardziej.

Powinniśmy to sfinansować, myślał Malik. Powinniśmy w pełni popierać Randolpha. Ale oczywiście, nie poprzemy go.

— Co jest paliwem dla tej rakiety? — zapytał jeden z członków rady.

Randolph odpowiedział cierpliwie:

— Takie samo paliwo jak w przypadku elektrowni atomowych wytwarzających elektryczność na Ziemi: izotopy wodoru i helu.

— Jak hel-3, który jest pozyskiwany na Księżycu?

— Tak — skinął głową Randolph.

— To jest bardzo kosztowne paliwo — mruknął przedstawiciel Subkontynentu Indyjskiego. — Bardzo kosztowne.

— Ale odrobina wystarcza na długo — odparł Dan z wymuszonym uśmieszkiem.

Przedstawiciel ligi islamu odezwał się z irytacją:

— Selene dwukrotnie podniosło cenę helu-3 w zeszłym roku. Dwukrotnie! Nie mam wątpliwości, że chcą ją znowu podnieść.

— Możemy pozyskiwać paliwo w samej przestrzeni kosmicznej — odparł Dan, lekko podnosząc głos.

— Z przestrzeni kosmicznej?

— Jak?

— Z wiatru słonecznego wiejącego w przestrzeni międzyplanetarnej. To wiatr słoneczny osadza cząsteczki helu-3 i izotopy wodoru w glebie księżycowej.

— Chce pan powiedzieć „w regolicie” — poprawił przedstawiciel Zjednoczonej Europy.

— Tak, w regolicie — przyznał Randolph.

— Jak można pozyskać paliwo z wiatru słonecznego?

— W taki sam sposób, jak odrzutowiec łapie powietrze do swoich silników — wyjaśnił Randolph. — Łapiąc po drodze.

Malik zobaczył, że szkocki inżynier siedzący obok Randolpha zaczął się z niepokojem wiercić na krześle.

— Łapiąc po drodze? Naprawdę?

— Oczywiście — odparł Randolph. — Za pomocą elektromagnetycznej sieci… wielkiego pola magnetycznego o kształcie lejka. W ten sposób będziemy w stanie chwytać potrzebne paliwo podczas podróży.

— A jak duża musi być taka sieć? Randolph przesadnie wzruszył ramionami.

— To już muszą wymyślić inżynierowie. Na pierwsze misje do Pasa będziemy musieli zabrać paliwo w zbiorniku, jak każda rakieta. Potem jednak będziemy mogli łapać wiatr słoneczny. Dzięki temu będziemy mogli zabierać większy ładunek w przeliczeniu na jednostkę ciągu. — Zwracając się w stronę Duncana, Randolph zapytał: — Czyż nie jest tak, Lon?

Duncan, inżynier, miał niepewną minę, ale wiedział wystarczająco dużo, żeby odpowiedzieć:

— Tak jest.

Spoglądając na zegarek, Malik postukał rysikiem w blat stołu i rzekł:

— Dziękujemy, panie Randolph, za bardzo interesującą prezentację.

Randolph spojrzał na Malika swoimi szarymi oczami. Rosjanin mówił dalej:

— Rada przedyskutuje pański wniosek i poinformuje o swojej decyzji.

— Czas ma podstawowe znaczenie — rzekł Randolph.

— Zdajemy sobie z tego sprawę — zapewnił Malik. — Musimy jednak dokładnie przedyskutować ten problem, zanim podejmiemy decyzję, czy angażować się w finansowanie takiego przedsięwzięcia.

Randolph wstał z ociąganiem.

— Rozumiem. Cóż, dziękuję za wysłuchanie mnie. Od państwa zależy wielka szansa… i na was ciąży ta wielka odpowiedzialność.

— Jesteśmy tego świadomi — odparł Malik. — Dziękujemy raz jeszcze.

Randolph skinął głową i wyszedł z sali konferencyjnej, a za nim inżynier i kalifornijska blondynka.

Malik musiał teraz przejść przez formalną dyskusję z innymi członkami rady, ale wiedział, jaka będzie odpowiedź. Jeszcze zanim Dan opuścił salę konferencyjną, Rosjanin układał sobie w głowie odpowiedź rady:

Szanowny Panie! Choć Pańska propozycja stworzenia fu-zyjnego napędu rakietowego wydaje się technicznie wykonalna, Globalna Rada Ekonomiczna nie może przeznaczać tak znaczącej części swoich środków na przedsięwzięcie w przestrzeni kosmicznej przez najbliższe pięć lat. Fundusze GRE zostały przeznaczone na programy łagodzące skutki globalnej zmiany klimatu i zapewniające pomoc działaniom krajów zmierzającym do odbudowy i ponownego osiedlenia poszkodowanych grup populacji.

Selene

Prosto z posiedzenia rady Dan pojechał metrem do portu kosmicznego na starym Heathrow. Poleciał komercyjnym kliprem na stację kosmiczną Galileo, a następnie szybką rakietą trans-” ferowądo Selene. O północy czasu Greenwich był już w wynajętym w Selene biurze Astro Manufacturing, tego samego dnia, kiedy odbyło się posiedzenie GRE.

Duncan i jego pani inżynier wrócili do Glasgow, mając nadzieję, że GRE znajdzie fundusze chociaż na zbudowanie prototypu statku. Dan był przekonany, że tak się nie stanie. Widział to w oczach Malika; GRE nie będzie topić pieniędzy na nasz projekt.

Dan szedł przez puste biuro, a światła na suficie zapalały się, gdy wchodził i gasły, gdy wychodził, nie zwracając specjalnej uwagi na opustoszałe biurka i zgaszone ekrany. Dotarł do swojego prywatnego apartamentu, w którym sypiał przebywając w Selene, zdjął marynarkę, rzucił torbę podróżną na wielkie łóżko i wszedł pod prysznic, mając nadal na sobie koszulkę i spodnie z mikrosiatki. Kopnięciem zrzucił buty i odkręcił wodę. Zaczęła się lać woda o ustawionej wcześniej temperaturze. Wyjął zatyczki z nosa i zdjął resztę ubrania, gdy gorąca, parująca woda zaczęła łagodzić napięcie jego pleców i ramion.

Była to jego od dawna praktykowana, bardzo osobista przyjemność: długie, gorące prysznice. Dawno temu, kiedy był młody i pracował przy wczesnych projektach budowlanych na orbicie, a potem na Księżycu, gorący prysznic był niesłychanie rzadkim luksusem. Przez całe lata, zanim Baza Księżycowa stała się niepodległym państwem Selene, kabiny prysznicowe na Księżycu były rzadsze niż dziesięciometrowe skoki na Ziemi. A jeśli nawet znalazło się niesłychanie luksusowy moduł mieszkalny z prawdziwym prysznicem, woda przestawała się lać po dwóch minutach i dopiero po godzinie można było z niej skorzystać ponownie.

Nawet teraz, rozmyślał Dan, gdy tak omywała go gorąca woda, bycie członkiem rady Selene ds. wody wiąże się z większymi wpływami politycznymi niż bycie członkiem rady rządu.

Zakręcił w końcu wodę i wysuszył się za pomocą wbudowanego nadmuchu z gorącym powietrzem. Dan wolał staroświeckie ręczniki, ale suszarki były tańsze.

Nagi wpełzł do łóżka i próbował zasnąć. Głowę miał jednak pełną nadziei, planów, frustracji.

Yamagata nie da mi tych pieniędzy, uświadomił sobie. Nobo już dawno by do mnie zadzwonił, gdyby miał we mnie inwestować. Nie zadzwonił, bo nie chce dzwonić ze złą nowiną. Malik i GRE to przegrana sprawa. Nie powinienem był nawet tracić czasu na to wystąpienie, ale przynajmniej jeśli nam się uda wprowadzić napęd fuzyjny, możemy powiedzieć, że go zaproponowaliśmy, a oni go odrzucili. Więc nic do nas nie mają.

Astro wisi na włosku, o jeden krok od sądu orzekającego bankructwo i pewnie będę musiał skądś znaleźć parę miliardów, żeby napęd fuzyjny zaczął działać. Humphries ociąga się z pieniędzmi dla mnie, ale i tak będzie chciał za nie solidną porcję Astro. Potrzebny mi ktoś inny.

Selene, uświadomił sobie. Nie mają kapitału, ale mają wyszkolonych ludzi, sprzęt, zasoby. Gdybym tylko mógł ich przekonać…

Nagle uderzyła go pewna myśl. Nie ma co gadać z radą Selene. No, może na samym końcu. Douglas Stavenger i tak wszystkich przegłosuje. A Masterson Aerospace jest firmą rodzinną. Gdyby go w to wciągnąć, Masterson podejmie decyzję, a rada Selene pokornie pójdzie za nim.

Doug Stavenger.

Zasnął, rozmyślając o różnych możliwościach. I śnił o locie za orbitę Marsa, do Pasa Asteroid.

— Kto jest tym facetem? — dopytywała się Amanda.

Ona i Pancho ćwiczyły w wielkim kompleksie gimnastycznym Selene, wyciskając z siebie siódme poty na maszynach do treningu. Przez długie okno rozciągające się wzdłuż jednej ściany pomieszczenia Pancho widziała dwóch mężczyzn przymocowanych w wirówce, obaj krzywili się, gdy wielkie ramię maszyny wirowało coraz szybciej. Znała jednego z nich, był technikiem konserwacyjnym w stacji obsługi traktorów, całkiem miły gość.

Siłownię wypełniali pocący się, jęczący mężczyźni i kobiety z grymasem wysiłku na twarzach, pracujący ciężko na bieżniach, rowerkach stacjonarnych i maszynach z obciążeniem. Jedyne twarze, na których nie malował się wyraz cierpienia, należały do dzieci; biegały one od jednej maszyny do drugiej, śmiejąc się i pokrzykując tak głośno, że aż niektórzy dorośli je upominali.

Wszyscy przebywający w Selene, dorośli i dzieci, obywatele czy goście, musieli przestrzegać programu treningów, w przeciwnym razie mogła ich spotkać odmowa transportu na Ziemię. W niskiej grawitacji Księżyca mięśnie szybko traciły sprawność w takim stopniu, że zmierzenie się z grawitacją Ziemi stawało się fizycznie niebezpieczne. Jedyną radą były codzienne ćwiczenia, ale to było takie nudne.

Na siłowni Pancho miała na sobie bezkształtną koszulkę i spłowiałe stare szorty. Amanda wyglądała zaś, jakby pozowała do sesji fotograficznej: nowiuteńkie buty, jasnoróżowe, włochate skarpety, dopasowany kostium w lamparcie cętki, który sprawiał, że mężczyźni podrywali się na równe nogi, by móc ją podziwiać. Nawet kobiety otwarcie się gapiły.

— Nie mam faceta — odparła Pancho, dysząc przy podciąganiu ciężarków. Ulubionym zajęciem turystów było robienie sobie zdjęć z drążkiem obładowanym olbrzymimi obciążnikami. Nadludzki wyczyn dla człowieka przyzwyczajonego do ziemskich warunków był zupełnie banalny w księżycowej grawitacji.

— Odkąd tu przyleciałyśmy, już dwa razy umawiałaś się z kimś na kolację, a dziś wieczorem też wychodzisz, prawda? — nie czekając na odpowiedź, Amanda dodała: — Mam wrażenie, że to jest zawsze ten sam facet.

Mandy ćwiczyła na maszynie tuż obok Pancho, trenując mięśnie klatki piersiowej, z rozciągniętymi ramionami i rękami trzymającymi dwa metalowe drążki. Złączyła ręce, ściągając obciążone „skrzydła”, co niewątpliwie rozwijało jej mięśnie.

Bogaci stają się jeszcze bogatsi, pomyślała Pancho.

— A więc? — dopytywała się Amanda. — Kim jest ten facet?

— To tylko interesy — wyjaśniła Pancho.

— Naprawdę? A cóż to za interesy, moja droga?

Pancho powstrzymała chęć przywalenia Amandzie pięścią w jej uśmiechniętą twarzyczkę.

— Posłuchaj — rzekła z wściekłością — ty wychodzisz co wieczór, nie? To co za problem, że od czasu do czasu idę na randkę?

Mandy spuściła z tonu.

— Żaden problem, Pancho, naprawdę. Po prostu jestem ciekawa i tyle. To nic złego, że prowadzisz życie towarzyskie.

— Tak, pewnie. Zastanawiasz się, z kim chodzę, bo wszystkich facetów na Selene już zaliczyłaś.

— Pancho, to nieprawda!

— Akurat, nieprawda.

— Nic na to nie poradzę, że podobam się facetom! Nie robię nic, żeby ich sprowokować.

Pancho zaśmiała się głośno.

— Naprawdę nie.

— Mandy, wystarczy, że oddychasz, a faceci ciągną do ciebie jak muchy do końskiego gówna.

Mandy spłonęła rumieńcem, słysząc te słowa, wypowiedziane przez Pancho z celowym okrucieństwem. W końcu uśmiechnęła się z wyższością.

— Wiesz, flirtowanie to niezła zabawa. Jeśli chcą mnie zabierać na kolację, czemu nie? Robię do nich słodkie oczy i opowiadam, jak są świetni.

— A potem idziesz z nimi do łóżka i wszyscy są zadowoleni. Amanda poczerwieniała z gniewu. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Przez dłuższą chwilę patrzyła na czubki swoich butów, by w końcu odezwać się cicho:

— Naprawdę tak myślisz?

— Przecież to prawda, nie?

— Naprawdę, Pancho, nie jestem szmatą. Nie sypiam z nimi.

— Nie sypiasz?

— Cóż… czasami. Niezbyt często.

Paneho spojrzała na Amandę, przyjrzała jej się uważnie i dostrzegła bardzo piękną, młodą kobietę, która próbowała znaleźć miejsce w świecie, gdzie wygląd fizyczny nadal najwięcej znaczył w oczach mężczyzny. Jezu, pomyślała, Mandy pewnie musi spędzać pół życia na odpędzaniu od siebie facetów. Uśmiecha się, flirtuje i ucieka, zanim sytuacja stanie się poważna. Alternatywą jest chyba noszenie przy sobie broni. Albo węża.

— Może da się coś zrobić, żeby cię oszpecić. Amanda uśmiechnęła się smutno.

— To samo powiedział pan Randolph.

— Co? Randolph?

— Powiedział, że jeśli mam wziąć w tej misji udział razem z tobą, to będę musiała przestać być atrakcyjna dla mężczyzn, którzy z nami polecą.

Paneho pokiwała głową.

— Będziemy musieli znaleźć ci jakieś workowate koszulki. Albo skafander kosmiczny na całą pieprzoną podróż.

Dwie kobiety roześmiały się. Po chwili jednak Amanda znów zapytała:

— Powiedz, Paneho, z kim się spotykasz?

— A co, chcesz go poznać? — warknęła zirytowana Paneho.

— To zapraszam dziś wieczorem.

— Mówisz serio?

— Pewnie, czemu nie? — odparła. — Założę się, że chciałby cię poznać.

Paneho wiedziała, że Humphries oszaleje na punkcie Amandy. Doskonale. Zaczął na nią naciskać, żeby dowiedziała się, o co chodzi Danowi Randolphowi. Humphries robił się coraz bardziej natarczywy.

Humphries nawrzeszczał na nią, kiedy jedli kolację, pierwszego dnia pobytu Paneho w Selene. Wydawał się dość przyjazny, kiedy wprowadził ją do wielkiej, eleganckiej jadalni w domu na najniższym poziomie Selene. Kiedy jednak zaczął wypytywać Paneho o informacje, musiała w końcu przyznać, że wiele dla niego nie ma i natychmiast zmienił mu się nastrój.

— I to wszystko! To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

— warczał Humphries.

Wzruszając bezradnie ramionami, Paneho odparła:

— Ulokował nas w La Guaira i kazał się uczyć o systemie fuzyjnym.

— Płacę ci majątek i nie dostaję w zamian nawet bita informacji! Nic! Wielkie zero!

Nie był to jakiś wielki majątek, pomyślała Pancho. Próbowała go jednak ułagodzić.

— Panie Humphries, przecież on nie robi nic poza zajmowaniem się lotami próbnymi tego cholernego pocisku.

— Lata po całym świecie — odwarknął Humphries. — Od Kioto po Nowy Jork, od Genewy po Londyn. Rozmawia z bankami i firmami inwestycyjnymi, nawet z GRE, a on nienawidzi GRE!

Pancho próbowała mu wszystko wytłumaczyć.

— Proszę posłuchać, jestem tylko pilotem rakietowym. On chce, żebym odbyła loty próbne rakietą z napędem fuzyjnym, ale mogą minąć całe lata, zanim to nastąpi.

— Co takiego każe wam więc robić w międzyczasie? Pancho wzruszyła ramionami.

— Niewiele. Wysłał mnie i Mandy do Selene. To jego osobiste polecenie. Mamy tu zdobywać wiedzę o asteroidach Pasa. Jakiś astronom z obserwatorium Farside ma nas uczyć.

Humphries zamyślił się.

— Może on wie, że dla mnie pracujesz. Może chciał cię na chwilę odstawić na boczny tor, żeby opracować plan pozbycia się ciebie.

Pancho nie chciała, żeby Humphries wpadł na to, że sama wyznała Randolphowi prawdę.

— Czy nie łatwiej byłoby po prostu mnie wylać? — zasugerowała łagodnie.

— On tu teraz leci — mruknął Humphries.

— Tak? — Pancho nie zdołała ukryć zdziwienia.

— Nawet nie wiesz, gdzie on jest?

— Nie ma mnie na liście informowanych o jego osobistych planach — odgryzła się.

— A teraz posłuchaj, panienko. To ja doprowadziłem do tego, że twoje nazwisko znalazło się na szczycie listy pracowników Astro, żeby Randolph zatrudnił cię w programie napędu fuzyjnego. To ja załatwiłem ci awans. Chcę wyników! Chcę wiedzieć, kiedy Randolph idzie do toalety, chcę wiedzieć, kiedy wdycha i wydycha!

— To znajdź pan sobie innego szpiega — odparła Pancho, uiiłując powstrzymywać wściekłość. — Nie wiem, co planuje, ale przez większość czasu jest na innym kontynencie niż ja. Widziałam go raz, podczas pierwszego lotu testowego w Wenezueli. Zatrudnił pan niewłaściwą osobę, panie Humphries. Potrzebuje pan jego kochanki, nie pilota.

Humphries patrzył na nią przez stół.

— Pewnie masz rację — mruknął. — Ale i tak… chcę, żebyś dla mnie dalej pracowała. To może trochę potrwać, ale prędzej czy później zatrudni cię przy lotach próbnych rakietą z napędem fuzyjnym. Wtedy mi się przydasz. Po prostu za wcześnie cię zatrudniłem i tyle.

Uśmiechnął się z wysiłkiem.

— Mój błąd, jak sądzę.

Sapiąc i pocąc się na siłowni, Pancho pomyślała: tak, chyba nadszedł czas, żeby Humphries poznał Mandy. To może rozwiązać wszystkie moje problemy.

Zaśmiała się do siebie. Ale numer! Humphries wysyła Mandy, żeby szpiegowała Randolpha i nie wie, że już wysypałam Ran-dolphowi, że mam szpiegować dla Humpera. A Mandy na to pójdzie; tylko marzy, żeby wpakować się Randolphowi do łóżka.

A tymczasem ja będę szpiegować Humphriesa dla Randolpha! Jak to się nazywa? Będę podwójnym agentem. Tak, dokładnie. Podwójny agent. Super!

A co będzie, jeśli Humphries ze mnie zrezygnuje, jak zobaczy Amandę? Istnieje taka możliwość. Wtedy nie będę żadnym agentem, zostanę na lodzie.

I co z tego, powiedziała sobie w duchu. Nie będę dostawać dodatkowej kasy od Humphriesa i będę musiała utrzymywać Sis z mojej pensji w Astro. Tak, tak, robiłam to przez całe lata, mogę robić to nadal.

Chwileczkę, powiedziała sobie. Humphries nie może mnie wyrzucić. Jeśli to zrobi, będzie się bał, że wygadam wszystko Randolphowi. Humphries musi więc utrzymywać mnie na liście płac — albo pozbyć się mnie na wieki.

Pancho zeszła z maszyny i podeszła do stacjonarnego roweru. Pedałując z furią, pomyślała: cały trik polega na tym, żeby nie zostać wylaną równocześnie przez Humphriesa oraz Randolpha. Nie chcę zostać na lodzie. I nie chcę, żeby Humphriesowi przyszło do głowy, że najlepiej byłoby, gdyby przydarzył mi się niemiły wypadek. O nie, proszę pana!