129234.fb2 Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Stacja kosmiczna NUEVA YENEZUELA

Przylot na stację był dla Dana jak powrót do domu. Nueva Yenezuela była jednym z pierwszych dużych projektów dla nowo powstałej Astro Manufacturing Corp., za dawnych czasów, gdy przenosił siedzibę firmy z Teksasu do La Guaira i żenił się z córką przyszłego prezydenta Wenezueli.

Stacja kosmiczna okazała się bardziej trwała niż małżeństwo. A i tak była stara i zużyta. Gdy transportowiec z Selene zbliżał się do stacji, Dan dostrzegł, że metalowe poszycie zewnętrznego pancerza było zmatowione i porowate po wielu latach kontaktu z promieniowaniem i średniego rozmiaru meteoroidami. Tu i ówdzie pokazywały się jaśniejsze, nowe elementy w miejscach, ekipy naprawcze wymieniły zerodowane poszycie. Lifting, pomyślał Dan z uśmiechem. Cóż, jest na tyle stara, że by jej się przydało. Pewnie używają cermetowych paneli zamiast aluminium, od którego zaczynaliśmy. Lżejsze, bardziej wytrzymałe, może nawet tańsze, jeśli uwzględnić okres, jaki wytrzymają do wymiany.

Nueva Venezuela składała się z kilku koncentrycznych pierścieni. Najbardziej zewnętrzny wirował z prędkością, dzięki której mieszkańcy mogli żyć w grawitacji zbliżonej do ziemskiej. Dwa pozostałe pierścienie były tak umieszczone, że symulowały Marsa z jego jedną trzecią g i Księżyc zjedna szóstą. Port dokujący znajdował się w środku, gdzie grawitacja wynosiła zero. Technicy określali jąmikrograwitacją, ale Dan zawsze uważał ją za zero g.

Doskonałe miejsce do uprawiania seksu, przypomniał sobie. Potem zachichotał. O ile pokonasz mdłości. Przez kilka pierwszych godzin w stanie nieważkości prawie każdy doświadczał zawrotów głowy.

Dan szybko przeszedł kontrolę celną, pozwalając inspektorowi na grzebanie w swojej torbie podróżnej, podczas gdy on próbował powstrzymać się od wykonywania gwałtownych ruchów. Zaczął odczuwać ucisk w zatokach — to ciecze w jego ciele zareagowały na brak ciążenia. W zero g nie cieknie z nosa, powiedział sobie. Za to można dostać pięknego bólu głowy, kiedy płyny zgromadzą się w zatokach.

Cała sztuka polegała na tym, żeby jak najmniej ruszać głową. Dan widział, jak ludzie zaczynali gwałtownie wymiotować wskutek tego, że obrócili głowę albo nią pokiwali.

Inspektor przepuścił go bez problemu i Dan wdzięcznie ruszył korytarzem prowadzącym na poziom księżycowy.

Rzucił torbę w miniaturowej dziupli, którą wynajął na okres swojego pobytu, po czym podążył pochyłym korytarzem, który biegł przez środek koła, sprawdzając numer na każdych drzwiach.

Nazwisko doktor Kristine Cardenas było starannie wydrukowane na kawałku taśmy przyklejonej nad numerem na drzwiach. Dan zastukał raz, po czym otworzył drzwi.

Było to małe biuro, w którym ledwo starczyło miejsca na biurko i dwa proste plastikowe krzesła. Przy biurku siedziała ładna kobieta: sięgające ramienia włosy koloru piasku, oczy jak bławatki, szerokie ramiona pływaczki. Miała na sobie prosty kombinezon, pastelowożółty; może kiedyś miał bardziej jaskrawy kolor, ale wyblakł od prania.

— Szukam doktor Cardenas — odezwał się Dan. — Byłem umówiony. Jestem Dan Randolph.

Młoda kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.

— To ja jestem Kris Cardenas. Dan zamrugał.

— Ale pani jest… o wiele za młoda, żeby być doktor Cardenas.

Zaśmiała się. Wskazując Danowi jedno z krzeseł obok biurka, odparła:

— Zapewniam pana, panie Randolph, że naprawdę jestem doktor Cardenas.

Dan spojrzał w jej jasnobłękitne oczy.

— Pani też, co? Nanomaszyny. Ściągnęła usta, po czym przyznała:

— Tej pokusie nie umiałam się oprzeć. Poza tym, czy istnieje lepszy sposób na wypróbowanie nanotechnologii niż przetestowanie jej na sobie?

— Tak jak Pasteur wstrzyknął sobie szczepionkę na polio — rzekł Dan.

Rzuciła mu długie spojrzenie.

— Pana pojmowanie historii jest nieco niekonwencjonalne, ale łapie pan, o co chodzi.

Dan rozsiadł się na plastykowym krześle. Trochę trzeszczało, ale dostosowało się do jego ciężaru.

— Może też powinienem spróbować.

— Jeśli nie planuje pan wracać na Ziemię — odparła Cardenas, z jakąś nagłą ostrością w głosie.

Dan zmienił temat.

— Rozumiem, że pracuje pani nad projektem eksploracji Marsa. Skinęła głową.

— Strasznie ścięli im budżet. Prawie do zera. Jeśli nie stworzymy nanomaszyn, które przejęłyby funkcję systemu podtrzymywania życia, będą musieli zwinąć sklepik i wracać na Ziemię.

— A jeśli użyją nanomaszyn, nie będą mogli wrócić do domu.

— Tylko wtedy, gdy ich użyją we własnych ciałach — rzekła Cardenas unosząc palec dla podkreślenia wagi swych słów.

— MKA łaskawie zdecydowała, że mogą używać nanotechnologii do konserwacji i naprawiania sprzętu.

Dan wyczuł w jej tonie sarkazm.

— Założę się, że Nowa Moralność była tym zachwycona.

— Oni jeszcze nie trzęsą całym przedstawieniem. Jeszcze nie. Dan sapnął ze złością.

— To i tak dobry powód, żeby żyć poza Ziemią. Zawsze mawiałem, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam…

— …gdzie idzie się lżej — dokończyła za niego Cardenas.

— Znam to powiedzenie.

— Nie sądzę, żebym mógł na zawsze zamieszkać poza Ziemią — rzekł Dan. — To znaczy… cóż, tam jest mój dom.

— Nie dla mnie — warknęła Cardenas. — I nie dla pół tuzina marsjańskich badaczy. Zaakceptowali nanomaszyny. Nie mają zamiaru wracać na Ziemię.

— Nie wiedziałem o tym — rzekł zdziwiony.

— Nie mówi się o tym głośno. Nowa Moralność i jej ludzie trzymają mocno media za twarz.

Dan przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz. Doktor Cardenas była fizycznie młodą, dość atrakcyjną laureatką Nagrody Nobla, ale wydawała się przy tym niesympatyczna.

— Cóż — przemówił w końcu — cieszę się, że znalazła pani czas na spotkanie ze mną. Wiem, że jest pani zajęta.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— Pana wiadomość wydawała się taka… — szukała właściwego słowa- …tajemnicza. Zaczęłam się zastanawiać, po co chce pan widzieć się ze mną osobiście, zamiast po prostu zadzwonić.

Dan odwzajemnił uśmiech.

— Doszedłem do wniosku, że rozmowy twarzą w twarz są zawsze łatwiejsze. Telefony, poczta, nawet spotkania VR, to wszystko nie zastąpi osobistego spotkania.

Uśmiech Cardenas wyrażał zrozumienie.

— Powiedzieć komuś twarzą w twarz „nie” jest znacznie trudniej.

— Przejrzała mnie pani — odparł Dan, podnosząc ręce w obronnym geście. — Potrzebuję pani pomocy i nie chciałem o tym rozmawiać na odległość.

Wydawało się, że trochę się odprężyła. Rozsiadając się wygodnie, spytała:

— Dlaczego zatem przyleciał pan tu na górę, żeby się ze mną spotkać?

— Na dół. Przyleciałem z Selene.

— Na czym polega pański problem? Tkwię po uszy w pracy dla Marsa i nie jestem na bieżąco z nowinkami.

Dan wziął głęboki oddech i zaczął mówić:

— Jak pani wie, jestem szefem Astro Manufacturing. Cardenas skinęła głową.

— Dysponuję małym zespołem, który jest gotów zbudować prototyp rakiety z napędem fuzyjnym za pomocą nanomaszyn.

— Rakieta z napędem fuzyjnym?

— Testowaliśmy małe modele. System działa. Teraz chcemy zbudować pełnowymiarowy prototyp i przetestować go. Planujemy misję do Pasa Asteroid i…

— Przecież do Pasa latano zwykłymi rakietami. Po co panu napęd fuzyjny?

— To były pojazdy bezzałogowe. Z tą misją poleci załoga, cztery osoby, może sześć.

— Do Pasa? Po co?

— Żeby zacząć poszukiwania metali i minerałów, których potrzebują ludzie na Ziemi — rzekł.

Twarz Cardenas stała się równie wyrazista jak kamień. Spytała chłodno:

— Co pan próbuje osiągnąć, panie Randolph?

— Próbuję ocalić Ziemię. Wiem, że to brzmi pompatycznie, ale jeśli nie…

— Nie widzę powodu, żeby ocalić Ziemię — oświadczyła obojętnie Cardenas.

Dan zagapił się na nią.

— Wpakowali się w ten bałagan z efektem cieplarnianym. Ostrzegaliśmy ich, ale nie zwrócili uwagi. Politycy, liderzy biznesu, media… nikt z nich nie kiwnął palcem. Aż było za późno.

— To nie jest do końca prawda — rzekł cicho Dan, przypominając sobie własne zmagania o to, żeby światowi liderzy dostrzegli nadciągający przełom cieplarniany.

— To jest prawda — odparła Cardenas. -1 jeszcze mamy Nową Moralność i wszystkie pozostałe ultrakonserwatywne kulty. Chce ich pan ratować?

— To są ludzie — wyrzucił z siebie Dan. — Istoty ludzkie.

— To niech się utopią we własnym gnoju — głos Cardenas ociekał jadem. — Mają to, na co zasłużyli.

— Ale… — Dan poczuł się kompletnie bezradny. — Nie rozumiem…

— Wygnali mnie — Cardenas prawie warczała. — Tylko dlatego, że wstrzyknęłam nanomaszyny do swojego organizmu, zabronili mi wracać na Ziemię. Ci fanatycy mordowali wszystkich, którzy wypowiadali się za nanotechnologią, nie wie pan?

Dan potrząsnął w milczeniu głową.

— Zaatakowali Bazę Księżycową, jeszcze zanim przekształciła się w Selene. Jeden z ich zamachowców-samobójców wysadził profesora Zimmermana w jego własnym laboratorium. I pan chce, żebym im pomagała?

Zaskoczony jej furią, Dan mruknął:

— Ale — to było całe lata temu…

— Ja tam byłam, panie Randolph. Widziałam zmasakrowane ciała. I wtedy, gdy wygraliśmy i nawet stare ONZ musiało uznać naszą niepodległość, ci hipokryci, ci ignoranci uchwalili prawo skazujące na wygnanie każdego, kto miał w ciele nanomaszyny.

— Rozumiem, ale…

— Miałam męża — mówiła dalej, a jej błękitne oczy pałały. — Miałam dwie córki. Mam czwórkę wnuków na studiach i żadnego z nich nie dotknęłam! Nie trzymałam ich, gdy były niemowlętami. Nie siedziałam z nimi przy tym samym stole.

Jeszcze jedna kobieta, która zaraz się rozpłacze, pomyślał Dan. Cardenas była jednak zbyt wściekła. Jak ja mam do niej dotrzeć, u licha, zastanawiał się.

W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Kładąc obie dłonie na biurku, rzekła spokojnie:

— Przepraszam pana za tę tyradę. Chcę, żeby pan zrozumiał, czemu nie jestem szczególnie zainteresowana pomaganiem ludziom na Ziemi.

— A pomaganiem ludziom w Selene? Uniosła podbródek.

— Co pan ma na myśli?

— Działający napęd fuzyjny może sprawić, że pozyskiwanie hydratów z asteroid węglowych stanie się opłacalne. Nawet przechwytywanie pary wodnej z komet.

Zastanowiła się przez chwilę.

— Czy pozyskiwanie paliw z Jowisza.

Dan patrzył na nią. Święci pańscy, o tym nie pomyślałem. Atmosfera Jowisza musi być naładowana izotopami wodoru i helu.

Cardenas uśmiechnęła się lekko.

— Oczywiście, może pan na tym zrobić fortunę.

— Podjąłem się zrobić to po kosztach. Uniosła brwi.

— Po kosztach?

Zawahał się, po czym przyznał:

— Chcę pomóc ludziom na Ziemi. Jest ich dziesięć miliardów, minus te parę milionów, które zginęło w powodziach, epidemiach i klęskach głodu. To nie są źli ludzie.

Cardenas spojrzała w inną stronę, po czym przyznała:

— Rzeczywiście nie są.

— Tam są pani wnuki.

— To cios poniżej pasa, panie Randolph.

— Dan.

— To i tak cios poniżej pasa, i doskonale o tym wiesz. Uśmiechnął się do niej.

— Nie mam nic przeciwko paru podłym ciosom, jeśli pomogą mi załatwić sprawę.

Nie odwzajemniła uśmiechu. Ale odpowiedziała.

— Rozdzielę robotę związaną z Marsem wśród paru moich studentów. Teraz to już głównie rutynowe prace. Wracam do Selene za tydzień.

— Dziękuję. To dobry wybór.

— Nie byłabym tego tak pewna. Wstał z krzesła.

— Chyba sami się kiedyś przekonamy, do czego to wszystko prowadzi.

— Tak, pewnie tak — przytaknęła.

Wymienili uściski dłoni i wyszedł z jej biura. Nie ma co zwlekać, gdy się dostanie to, o co chodzi. Nie dawaj drugiej stronie szansy na przemyślenie sprawy. Miał zgodę Cardenas, nieważne, jak niechętnie udzieloną, ale miał.

Dobrze, mam już zespół. Duncan i jego załoga mogą zostać na Ziemi. Prace konstrukcyjne załatwi Cardenas.

Teraz stawimy czoła Humphriesowi.

Selene

— I jest wściekły, jak nie wiem co — zakończyła Pancho. Dan skinął ponuro głową. Jechali elektrycznym wózkiem w tunelu prowadzącym do portu kosmicznego Selene. Pancho pojechała do portu przywitać Dana wracającego z Nueva Venezuela. Wyglądała na zmartwioną, niemal przerażoną z powodu reakcji Humphriesa.

— Pewnie też bym się wkurzył, gdybym był na jego miejscu — przyznał.

Byli sami w wózku. Dan specjalnie poczekał, aż czwórka innych pasażerów ze statku transferowego odjedzie w stronę miasta. Dopiero wtedy on i Pancho wpakowali się do następnego wózka. Automatyczny pojazd toczył się jak maszynka długim, prostym tunelem.

— Co chcesz zrobić? — spytała Pancho. Dan uśmiechnął się.

— Zadzwonię do niego i umówię się na spotkanie.

— Na udeptanej ziemi?

— Och, nie — odparł ze śmiechem. — Nic tak ponurego. Najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali o ubiciu interesu.

Krzywiąc się, Pancho spytała:

— Naprawdę jest ci teraz potrzebny? To znaczy, z tym całym nano? Nie możesz sam tego jakoś rozegrać i pozbyć się go?

— Nie sądzę, żeby to była rozsądna rzecz — odparł Dan.

— W końcu to on podsunął mi pomysł z napędem fuzyjnym. Gdybym się go pozbył, miałby prawo być wściekły.

— Właśnie tego się po tobie spodziewa.

Dan obserwował grę cieni na jej twarzy spowodowaną spokojnym ruchem wózka. Światło, cień, światło, cień, jakby oglądać przyspieszony film ze słońcem wędrującym po niebie.

— Nie podoba mi się ta gra, którą on prowadzi — powiedział w końcu. — I nie chcę, żeby ten projekt skończył się trwającym dziewięćdziesiąt dziewięć lat pojedynkiem prawników.

Pancho mruknęła coś z obrzydzeniem.

— Prawnicy.

— Humphries przyszedł do mnie z projektem napędu fuzyjnego, bo chce się wkręcić do Astro. Wiem, jak on działa. Wyobraża sobie, że sfinansuje napęd fuzyjny za pakiet akcji Astro. Potem skombinuje jeszcze parę, wpakuje mi kilka klonów samego siebie do zarządu i na końcu wyrzuci mnie z mojej własnej firmy.

— A może to zrobić?

— On tak działa. W ten sposób zdobył już kilka korporacji. Właśnie jest bliski przejęcia Masterson Aerospace.

— Masterson? — Pancho wyglądała na zaszokowaną.

— Tak — potwierdził Dan. — Pół świata tonie, drugie pół smaży się w przeklętym efekcie cieplarnianym, a on to wykorzystuje, żeby zagarniać i grabić. To łajdak, który wykorzystuje każdą okazję. Wampir, wysysa życie że wszystkiego, czego tylko dotknie.

— Co masz zamiar zrobić?

— Utrzymać jego inwestycję w ten projekt na minimalnym poziomie. I oddzielić projekt napędu fuzyjnego od Astro Corporation.

— Powodzenia — rzekła ponuro. Dan rzucił jej krzywy uśmieszek.

— Hej, nie rób takiej zmartwionej miny. Już to kiedyś przerabiałem. O to właśnie chodzi w korporacyjnej dżungli.

— Tak, może, ale jeśli nie wszystko będzie po jego myśli, może być ostro. Naprawdę ostro.

— 1 dlatego prawie nigdzie nie ruszam się bez Wielkiego Geo-rge’a — odparł, wzruszając ramionami.

— Wielkiego George’a? A kto to jest?

Dan poleciał na Nueva Venezuela bez George’a. Nie uważał, żeby w kosmosie był mu potrzebny ochroniarz. Nie widział Australijczyka, odkąd przylecieli do Selene na spotkanie z Do-ugiem Stavengerem.

— Poznasz go.

Wózek dotarł do końca tunelu i automatycznie się zatrzymał. Dan i Pancho wysiedli; on chwycił swoją torbę podróżną i podszedł do posterunku celnego. Dan zobaczył, że para inspektorów w mundurach nadal sprawdza czwórkę ludzi, którzy przybyli razem z nim. Po drugiej strony, przy bramie wejściowej, starsze małżeństwo żegnało się z młodą rodziną z dwójką dzieci, jedno wiło się w ramionach matki.

— To co mam powiedzieć Humphriesowi? — spytała Pancho — Będzie chciał wiedzieć, jak ci poszło z doktor Cardenas.

— Powiedz mu prawdę. Cardenas dołączyła od zespołu. Będzie tu za parę dni.

— Mam mu powiedzieć, że chcesz się z nim spotkać? Dan zastanowił się, gdy podeszli do stanowiska celników.

— Nie — powiedział w końcu. — Zadzwonię do niego, jak tylko dotrzemy do kwatery.

Humphries wydawał się zdumiony, gdy Dan do niego zadzwonił, ale szybko zgodził się na spotkanie następnego dnia rano. Uparł się, aby nastąpiło to w biurze Humphries Space Systems, w tej samej wieży na Grand Plaża, gdzie mieściły się biura Do-uga Stavejigera.

Dan z pokorą przyjął zaproszenie, śmiejąc się w duchu z manipulatorskich zapędów Humphriesa. Próbował zadzwonić do Wielkiego George’a, ale zgłaszała się tylko automatyczna sekretarka. Zostawił więc wiadomość, żeby George zadzwonił do niego z samego rana. Potem rozebrał się, wykąpał i poszedł spać.

Śniła mu się Jane. Byłi razem na Tetiaroa, całkiem sami na tropikalnym atolu pod cudownym, upstrzonym gwiazdami niebem, spacerowali po plaży wzdłuż laguny, a wiatr szumiał cicho wśród palm. Cienki sierp Księżyca wisiał wśród srebrzystych chmur. Jane miała na sobie cienką sukienkę, rozpuściła kasztanowe włosy, które opadły jej na ramiona. W świetle gwiazd widział, jaka jest piękna, jaka godna pożądania.

Tylko że nie mógł powiedzieć ani słowa. Bez względu na to, jak bardzo się starał, z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Jakie to głupie, złościł się. Jak mam jej powiedzieć, że ją kocham, skoro nie mogę mówić?

Chmury zgęstniały, pociemniały, zasłoniły Księżyc i gwiazdy. Za cienistym profilem Jane Dan widział, jak ocean burzy się, spienia, rośnie olbrzymia fala, a ku nim pędzi cała góra pienistej wody. Próbował ją ostrzec, próbował krzyczeć, ale woda uderzyła z miażdżącą siłą. Próbował pochwycić Jane, trzymać ją, ratować, ale wyszarpnęła mu się z rąk.

Obudził się, usiadł oblany potem. Gardło go bolało, jakby godzinami krzyczał. Nie wiedział, gdzie jest. W ciemnościach sypialni widział tylko jarzące się zielone cyfry zegara na nocnym stoliku. Przetarł oczy, usiłując sobie przypomnieć. Jestem w firmowym apartamencie w Selene. Rano spotykam się z Humphriesem.

A Jane nie żyje.

— Nie traciłeś czasu — rzekł Humphries z udawaną jowialnością.

Nie spotkali się w jego gabinecie; zaprosił Dana do małej sali konferencyjnej pozbawionej okien. Na ścianach nie było nawet holo, tylko kilka obrazów i zdjęć przedstawiających Martina Hum-phriesa z różnymi osobistościami. Dan rozpoznał obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, starszego mężczyznę o ponurej twarzy, w czarnym urzędniczym ubraniu, i Wasilija Malika zGRE.

Rozsiadając się wygodnie w wyściełanym fotelu, Dan odezwał się:

— Cóż, rzeczywiście od naszego ostatniego spotkania byłem trochę zajęty.

Siadając po przeciwnej stronie stołu, Humphries położył dłonie na lśniącym blacie.

— Prawdę mówiąc, Dan, mam wrażenie, że próbujesz mnie wyrolować z projektu napędu fuzyjnego.

Śmiejąc się, Dan odparł:

— Nie zrobiłbym tego, Marty, nawet gdybym mógł. Humphries też się roześmiał. Danowi wydało się, że śmiech ten był nieco wymuszony.

— Powiedz mi jedną rzecz — odezwał się Dan. — Nie wpadłeś na Duncana przez przypadek?

Tym razem uśmiech Humphriesa był bardziej szczery.

— Nie całkiem. Kiedy założyłem Humphries Space Systems, zapewniłem finansowanie kilkunastu małym, długoterminowym projektom badawczym. Wymyśliłem, że jedna z tych grup w końcu coś stworzy. Powinieneś zobaczyć niektórych z tych dziwaków, z którymi wtedy miałem do czynienia!

— Mogę sobie wyobrazić — rzekł Dan, uśmiechając się. On też przez te wszystkie lata zaliczył odpowiednią liczbę dziwaków próbujących przekonać go do takiego czy innego dziwacznego planu.

— Miałem szczęście z Duncanem i jego napędem fuzyjnym — mówił Humphries, najwidoczniej zadowolony z siebie.

— To było coś więcej niż szczęście — rzekł Dan. — Po prostu byłeś sprytny.

— Może — zgodził się Humphries. — Czasem jedno machnięcie kijem i wygrywasz mecz.

— I na etapie laboratoryjnym wcale dużo to nie kosztowało. Kiwając głową, Humphries rzekł:

— Gdyby więcej ludzi popierało badania podstawowe, posuwalibyśmy się naprzód o wiele szybciej.

— Sam powinienem był to zrobić — przyznał Dan.

— Tak, powinieneś był.

— Mó| błąd.

— Dobrze więc, o czym to mówiliśmy? — spytał Humphries.

— O finansowaniu przez ciebie prac Duncana.

— Także lotów próbnych, które widziałeś — podkreślił Humphries.

Dan skinął potakująco głową.

— Próbowałem zorganizować finansowanie dla pełnowymiarowego statku i ekspedycji do Pasa Asteroid.

— Ja mogę to sfinansować. Mówiłeś, że zdobyłbym na to pieniądze.

— Tak. Ale to będzie mnie kosztowało solidny kawałek Astro Corporation, prawda?

— Możemy wynegocjować rozsądną cenę. Nie wyłożysz centa z własnej kieszeni.

— Tylko że to się skończy przejęciem przez ciebie Astro — rzekł Dan obojętnie.

Coś błysnęło w oczach Humphriesa. Szybko jednak na jego twarzy pojawił się sztuczny uśmieszek.

— Jak miałbym przejąć Astro Manufacturing, Dan? Wiem, że nie rozstałbyś się z większą liczbą akcji niż piętnaście albo dwadzieścia procent.

— Raczej pięć albo dziesięć.

— To dla mnie jeszcze gorzej. Byłbym mniejszościowym akcjonariuszem. Nie byłbym nawet w stanie umieścić nikogo w zarządzie — może z wyjątkiem siebie.

— Hm — mruknął Dan.

Pochylając się bliżej, Humphries rzekł:

— Słyszałem, że chcesz korzystać z nanotechnologii.

— Dobrze słyszałeś — odparł Dan. — Doktor Cardenas wraca do Selene pilnować tej roboty.

— Nie pomyślałem o wykorzystaniu nanomaszyn. To ma sens.

— Obniża koszty.

— Zmniejsza moją inwestycję — oświadczył Humphries z kamienną twarzą.

Zmęczony tą przepychanką, Dan powiedział:

— Posłuchaj, ja to widzę w ten sposób. Angażujemy Selene jako trzeciego wspólnika. Oni dają sprzęt i ludzi od nanotechnologii.

— Słyszałem, że zatrudniasz emerytów — rzekł Humphries.

— Też — przyznał Dan. — Ale będzie nam potrzebna aktywna pomoc Selene.

— Mamy więc trzeciego wspólnika — rzekł Humphries ze złością.

— Chcę założyć oddzielną korporację, oddzielną i niezależną od Astro. Każdy będzie właścicielem w jednej trzeciej: ty, ja i Selene.

Humphries wyprostował się.

— O co chodzi, Dan? Nie ufasz mi?

— Tak samo, jak wierzę, że mógłbym rzucić skałą Gibraltaru. Ktoś inny pewnie roześmiałby się z niechęcią. Humphries przyglądał się mu przez chwilę z poczerwieniałą twarzą. W końcu jednak odzyskał panowanie nad sobą i wzruszył nonszalancko ramionami.

— Nie pozwolisz mi zdobyć żadnych akcji Astro, co, Dan?

— Nie, jeśli będę mógł temu zapobiec — wyjaśnił Dan uprzejmie.

— Co w takim razie wniesiesz do tej transakcji? Ja mam pieniądze, Selene ludzi i sprzęt. Co ty proponujesz?

Dan uśmiechnął się najszczerszym ze swoich uśmiechów.

— Moje umiejętności menedżerskie. To w końcu ja wpadłem na pomysł z nanotechnologią.

— Myślałem, że to pomysł Stavengera.

Dan uniósł brwi. Poczuł szacunek dla źródeł informacji Hum-phriesa. Od Pancho się tego nie dowiedział, bo jej nie mówił. Czy w biurze Stavengera jest podsłuch? Albo szpiedzy?

— Coś ci powiem — rzekł Dan. — Żeby pokazać, że nie jestem takim podejrzliwym skurwielem, dorzucę pięć procent akcji Astro. Z mojego osobistego majątku?

— Dziesięć — Humphries odpowiedział błyskawicznie.

— Pięć.

— Przestań, Dan. Tak tanio się z tego nie wywiniesz.

Dan spojrzał na wyłożony panelami sufit, wziął głęboki oddech i spojrzał w szare, lodowate oczy Humphriesa. W końcu rzekł:

— Siedem.

— Osiem.

Dan uniósł głowę i mruknął:

— Załatwione.

Obaj mężczyźni wyciągnęli ręce. Ściskając dłoń Humphriesa, Dan rzekł sobie w duchu: tylko przelicz palce, kiedy już puści twoją rękę.