129234.fb2
— To prawda.
Stali ramię w ramię przy kopule, słuchając głosów kontrolerów lotu i odliczania. Stavenger był rozradowany jak dziecko; Dan aż mu zazdrościł. Mały traktor toczył się bezszelestnie po dnie krateru do stanowiska startowego. Odziana w kosmiczny skafander Pancho wyskoczyła z niego jak na zwolnionym filmie, wzniecając chmurę szarego pyłu. Potem wspięła się po drabince i zamknęła w jednoosobowym module załogi.
— To przecież tylko misja montażowa, nie? — spytał Stavenger.
— Zgadza się — odparł Dan. — Ona jest tam właściwie nie pilotem, tylko niańką dla automatów.
Dziwne, ale Dan poczuł, że zaciska dłonie, gdy odliczanie zbliżało się do końca. Uspokój się, powiedział sobie w duchu. Nic się nie dzieje.
A jednak serce zaczęło mu bić szybciej.
— …trzy… dwa… jeden… zapłon — powiedział automatyczny głos urządzenia odliczającego.
Rakieta wysunęła się ze stanowiska startowego w chmurze dymu i żwirowatego pyłu, który parował nieomal tak szybko, jak się wzbijał. W jednej chwili rakieta stała na betonie, w drugiej już jej nie było.
— Start nastąpił — powiedział jeden z kontrolerów-ludzi, zgodnie z odwieczną tradycją. — Wszystkie systemy na zielono.
Z interkomu dobiegł głos Pancho:
— Zrozumiałam, wszystkie systemy na zielono. Odpalenie do wejścia na orbitę za dziesięć sekund.
Wszystko przebiegało raczej rutynowo. A mimo to Dan nie potrafił się odprężyć, póki Pancho nie ogłosiła:
— Wszystko gra, chłopaki! Okrążam pozostałe moduły. Biorę się do roboty.
Głos kontrolera odpowiedział:
— Połączenie zakończono. Uruchamiam procedurę montażową Dan prychnął.
— Brzmi bardziej jak robot niż człowiek. Kontroler dodał wtedy:
— Dobra, Pancho. Do zobaczenia jutro wieczorem w Pelikanie.