129234.fb2 Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Centrum badawcze Trustu Humphriesa

Przeraźliwy pisk osobistego telefonu wyrwał Martina Humphriesa ze snu o Amandzie.

Sen nie miał nic wspólnego z seksem. Dziwne, ale sny Humpriesa o Amandzie nie miały nigdy seksualnego charakteru. Tym razem byli na jachcie, żeglowali po spokojnym, lazurowym morzu, stali na dziobie i podziwiali skaczące po falach delfiny. Na morzu Martin zawsze czuł się nieswojo i nie był w stanie wyzbyć się strachu przed utonięciem mimo idyllicznej scenerii.

Amanda stała przy relingu, w cudownej, bladobłękitnej sukni, delikatna bryza rozwiewała jej włosy. Spojrzała na niego smutnymi oczami.

— Niedługo cię opuszczę — rzekła ze smutkiem.

— Nie możesz mnie opuścić — odparł. — Nie pozwolę ci odejść.

— Nie chcę, kochany. Ale oni mnie zmuszają. Muszę. Nie mam wyboru.

— Kto? — dopytywał się Humphries. — Kto cię zmusza?

— Przecież wiesz, najdroższy — rzekła Amanda. — Przecież wiesz. Sam mu pomagasz.

— To Randolph! To on chce mi ciebie odebrać!

— Tak — odparła, a jej oczy błagały o ratunek. O pomoc. I wtedy zadzwonił przeklęty telefon.

Usiadł na łóżku, dysząc ze złości.

— Telefon! — wrzasnął. — Na ekran ze sztuką. Reprodukcja kubistycznej modelki znikła i pojawiła się ponura gęba szefa ochrony.

— Przepraszam, że pana budzę — odezwał się — ale zażądał pan, by go informować osobiście o wszystkich ruchach panny Cunningham.

Rzucając okiem na cyfrowy zegar na nocnej szafce, Humphries warknął:

— A gdzie ona się wybiera o pieprzonej czwartej rano?

— Najprawdopodobniej śpi spokojnie w swoim pokoju, ale…

— To po co zawracasz mi głowę!? — zawył Humphries. Ochroniarz przełknął z trudem.

— Proszę pana, jej nazwisko pojawiło się na liście lotów.

— Na liście lotów?

— Tak, proszę pana. Ona i jeszcze trzy osoby mają lecieć na Starpower, na orbitę.

— Teraz? Dzisiaj?

— Zgodnie z planem o ósmej rano.

Za cztery godziny, policzył Humphries.

— I ten lot pojawił się na liście dopiero teraz?

— Jakąś godzinę temu.

— Po co oni lecą na Starpower 11 — zastanawiał się głośno Humphries.

— Ten statek ma wystartować o dziewiątej na lot testowy.

— Wiem — warknął Humphries. — To długi bezzałogowy lot.

— Może chcą coś sprawdzić w ostatniej chwili, zanim statek wystartuje z orbity.

— Mówisz, że lecą z nią trzy osoby? Kto? Szef ochrony odczytał nazwiska.

— P. Lane, pilot dowódca; L. Fuchs, naukowiec misji; C. N. Barnard, lekarz pokładowy.

— Lane znam — rzekł Humphries. — A pozostała dwójka?

— Fuchs to absolwent Politechniki w Zurychu. Przyleciał do Selene parę dni temu. Barnard to najwyraźniej jakiś lekarz — Najwyraźniej?

Szef ochrony odparł z niepewną miną:

— To jakiś pracownik Astro. Nie mamy na jego temat żadnych danych. Zdjęcia też nie. Z archiwum Astro wygrzebaliśmy tylko jego nazwisko, stanowisko, odciski palców i skan siatkówki.

— Dan Randolph — warknął Humphries. — To jest pseudonim Dana Randolpha!

— Tak?

— Sprawdźcie te odciski palców i skan siatkówki z aktami Randolpha.

— Tak, proszę pana.

— 1 poślij paru ludzi do Amandy Cunnigham. Przyprowadźcie ją tutaj.

— Robi się, proszę pana.

Ekran ścienny zgasł, po czym znów pojawił się na nim Picasso. Humphries nie zwrócił na to uwagi. Wyskoczył z łóżka, krzycząc:.

— Ten pieprzony Randolph myśli, że poleci do Pasa i zabierze Amandę ze sobą. Akurat mu się uda!

Dan był już na nogach; włożył biały kombinezon noszony przez personel medyczny Selene. „Ć.N. Barnard” był jedną z jego zapasowych osobowości przechowywanych w aktach osobowych Astro, pozostałość z dawnych czasów, kiedy babrał się po uszy w różnych nielegalnych transakcjach na skalę międzynarodową. Nadal miał parę przyzwoitych kont bankowych pod różnymi nazwiskami, na wypadek, gdyby musiał zniknąć na jakiś czas.

Uśmiechnął się do siebie i ruszył w stronę tunelu prowadzącego do portu kosmicznego. Zniknę na chwilę, to nic takiego. Zniknę z układu Ziemia-Księżyc. Polecę za orbitę Marsa. Do Pasa Asteroid. MKA dostanie szału, jak się dowie, że jesteśmy na pokładzie. Humphriesa chyba trafi.

Akcje Astro wystrzelą w górę, jak tylko zgłosimy prawa do eksploatacji górniczej ładnej, obfitującej w bogactwa asteroidy. Albo trzech. Prawnicy mogą użerać się o szczegóły, ale trochę bogatej rudy za parę miliardów dolarów przyprawi brokerów o prawdziwe szaleństwo z głodu. Trochę szumu też nie zaszkodzi.

Uśmiech znikł mu z twarzy, gdy dotarł do wejścia do tunelu. Elektryczny wózek czekał, by zawieźć go do portu kosmicznego, ale nigdzie w pobliżu nie było Pancho ani Amandy. Szlag by to trafił, rozzłościł się Dan. Miały tu być punkt piąta. Z babami tak zawsze!

— Pośpiesz się, Mandy! — pokrzykiwała Pancho. — Dan już pewnie na nas czeka!

— Minutkę — odezwała się Amanda w łazience. — Muszę tylko… Ktoś gwałtownie załomotał do drzwi.

— O, do cholery! — krzyknęła Pancho. Amanda wyszła z łazienki.

— Jestem gotowa, Pancho. Przepraszam, że musiałaś czekać. Pancho otworzyła drzwi. Zamiast Dana Randolpha stało tam dwóch nieznajomych mężczyzn. Obaj w identycznych szarych garniturach. Jeden miał długie, jasne włosy i ładny, gruby wąs, drugi był wyższym, ciemnowłosym mężczyzną o posturze wojskowego. Obaj mieli szerokie ramiona i kamienne twarze. Wyglądem przypominali Pancho policjantów.

Diabli, pomyślała Pancho. Wiedzą, że włamałam się do planu lotów.

Blondyn odezwał się jednak:

— Pani Amanda Cunningham? Pani pójdzie z nami. Pancho wskazała kciukiem za siebie.

— To ona. Ale ona nigdzie z wami nie pójdzie. Jesteśmy już spóźnione do pracy.

Przepchnęli się koło Pancho i wpadli do pokoju.

— Pani pójdzie z nami, pani Cunningham — oświadczył blondyn.

— A dlaczego? Kto tak zarządził?

— Pan Humphries chce się z panią widzieć — rzekł krótko ostrzyżony. Jego partner skrzywił się.

— Wezwij ochronę — rzuciła Pancho. — Ci faceci pracują dla Humphriesa.

Amanda próbowała obejść łóżko i sięgnąć do telefonu, ale blondyn był szybszy i zastąpił jej drogę.

— Nie chcemy używać siły — zwrócił się do Amandy. — Ale mamy robotę do zrobienia i zamierzamy ją wykonać.

— Od pani zależy, na ile będziemy brutalni — rzekł ciemniejszy, szczerząc się do Amandy.

Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, zagubiona i wystraszona.

Blondyn ruszył w stronę Amandy.

— No, zbieraj się, mała. Nie chcemy zrobić nikomu krzywdy.

Mandy cofnęła się, oddalając się od niego. Pancho zobaczyła, że obaj mężczyźni patrzą tylko na Amandę. Schyliła się szybko i zdjęła EUy z nogi.

— Masz, dupku — powiedziała Pancho i rzuciła błękitnym wężem w blondyna.

Odwrócił się na tyle szybko, by zobaczyć, jak niemrawiec leci w jego stronę jak na zwolnionym filmie. Odruchowo podniósł ramię, żeby się zasłonić.

— Co to jest, do licha!

Elly odbiła się od jego ramienia i spadła na podłogę. Unosiła się, sycząc ze złością.

— Jezu, co to jest?

Krótko ostrzyżony szukał czegoś nerwowo w kieszeni marynarki. Pancho walnęła go w kark i osunął się na podłogę. Elly podpełzła do niego. Blondyn wyglądał na sparaliżowanego ze strachu; gapił się na węża.

Pancho wykonała gest w stronę Amandy, która przeszła obok stojącego z wytrzeszczonymi oczami blondyna i podeszła do niej.

Facet na podłodze podciągnął się na łokciu i zobaczył węża o dziesięć centymetrów od swojej twarzy, z utkwionymi w nim oczami jak koraliki.

— Aaaaaj — jęknął.

Blondyn wyjął mały pistolet z kabury pod marynarką. Pancho zobaczyła, że ręce mu się paskudnie trzęsą.

— Głośne hałasy ją drażnią — ostrzegła. — Bądź cicho i nie ruszaj się.

Blondyn spojrzał na nią, po czym przeniósł wzrok na węża. Ostrzyżony na żołnierza facet pocił się na podłodze, patrząc na pilnującą go Elly, której język poruszał się tam i z powrotem.

— Zrób coś — powiedział zachrypłym szeptem.

— Rzuć pistolet na łóżko — nakazała Pancho blondynowi.

— Jeśli strzelisz do niej i chybisz, ugryzie go na pewno.

Blondyn zrobił, co mu kazano.

— Zabierz to stąd — błagał.

Pancho ruszyła w stronę Elly, powoli, ostrożnie. Niestety, facet z wojskową fryzurą nie wytrzymał nerwowo. Rzucił się na oślep w stronę węża i usiłował wstać. Elly zatopiła kły we wnętrzu jego dłoni.

Krzyknął i padł na podłogę nieprzytomny. Pancho pochyliła się i złapała Elly, ostrożnie, by wąż nie mógł się wygiąć i jej ugryźć.

— Umrze w ciągu godziny, jeśli nie dostanie antidotum — powiedziała szybko Pancho.

Blondyn patrzył bezradnie na swojego partnera.

— Zabierz go do szpitala! — wrzasnęła Pancho.

Złapała swoją torbę podróżną, nadal leżącą na łóżku, obok porzuconego pistoletu blondyna. Wciąż trzymając Elly, przegrzebała torbę, znalazła fiolkę z antidotum i rzuciła ją blondynowi.

— Zabieraj go do szpitala! Szybko! Powiedz im, co się stało i nich mu to dadzą! To antidotum.

Złapała nadal otwartą torbę podróżną i ruszyła w stronę drzwi. Amanda pobiegła za nią, po czym zawróciła i wzięła własną. Biegnąc korytarzem, Pancho obejrzała się przez ramię i zobaczyła blondyna wlokącego swojego partnera w drugą stronę w kierunku szpitala.

— Dobra dziewczynka, Elly — rzekła. Niemrawiec owinął się z zadowoleniem wokół nadgarstka Pancho.

Dotarły do tunelu prowadzącego do portu kosmicznego, gdzie przechadzał się nerwowo Dan Randolph.

— Gdzie wy byłyście, do licha? Późno się robi.

— Już wszystko mówię, szefie — wyjaśniła Pancho, gdy wpakowali się do wózka.

— To Martin — rzekła cicho Amanda.

— Humphries?

— On szaleje za Mandy i myśli, że chcemy ją stąd zabrać.

— Co się stało, do cholery? — dopytywał się Dan. Pancho zaczęła opowiadać, gdy tylko automatyczny wózek ruszył tunelem w stronę portu.

Martin Humphries usiadł przy biurku, patrząc z niechęcią na przerażonego, załamanego agenta ochrony — blondyna. Facet pocił się i nerwowo dotykał wąsów raz za razem.

— Więc pozwoliliście jej uciec — stwierdził Humphries, gdy mężczyzna po raz trzeci wyjaśnił przyczyny niepowodzenia.

— Mój partner umierał! — rzekł blondyn łamiącym się głosem. — Ten pieprzony wąż go ukąsił!

— A ty pozwoliłeś uciec pani Cunningham — powtórzył lodowatym tonem Humphries.

— Musiałem zabrać go do szpitala. Bez tego by umarł.

— Nie zadzwoniłeś do mnie ani do ochrony, ani do nikogo, kto mógłby im przeszkodzić w ucieczce.

— Przecież dzwonię — oświadczył blondyn żarliwie. — Jeszcze nie dolecieli do statku. Może pan zadzwonić do centrum kontroli lotów i odwołać misję.

— Naprawdę?

— Jest jeszcze czas.

Humphries ze złością przerwał połączenie. Tępy muł, pomyślał. Kazałem mu zrobić prostą rzecz i kompletnie ją spieprzył.

— Odwołać misję — powiedział do siebie. Potrząsnął głową. Mam zadzwonić do centrum kontroli lotów i powiedzieć, że Dan Randolph porywa mój statek i zabiera ze sobą kobietę, którą kocham. Fajna wiadomość dla serwisów informacyjnych. Wszyscy tarzaliby się ze śmiechu na mój widok.

Oparł się wygodnie w swoim wyściełanym fotelu, ale w jego miękkościach nie czuł się wygodnie. Amanda ucieka z Randol-phem. Pewnie zawsze miał do niej słabość, tylko czekał, żeby mi ją odebrać. I teraz mogą być razem. Ona woli jego. I może z nim zginąć.

Bolały go zęby. Humphries uświadomił sobie, że zaciskał je tak mocno, aż rozbolała go cała głowa. Czuł, że szyję i ramiona ma całe sztywne. Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie.

Amanda odeszła z nim. Może i przejmę Astro, aleją straciłem na zawsze. Umrą razem. To nie moja wina. Nie chciałem nikogo zabijać. Sami to robią. Sami się zabiją.

Żałował, że nie potrafi płakać. Spojrzał na listę głównych akcjonariuszy Astro wyświetlaną na ekranie. Uderzył pięścią w ekran, a ten eksplodował snopami iskier i odłamków tworzywa.

Starpower 1

Fuchs przywitał ich w porcie, zastanawiając się, po co cała czwórka ma udać się na statek tuż przed jego zejściem z orbity i startem w stronę Pasa.

— Mała zmiana planów, Lars — oznajmił Dan. — My też lecimy.

Ciemne brwi młodego człowieka uniosły się do połowy czoła.

— MKA to zatwierdziła?

— To nie robi różnicy — rzekł Dan, gdy Pancho i Amanda wspinały się do traktora, który miał ich zawieźć na stanowisko startowe skoczka. — Lecimy.

Fuchs zawahał się, stojąc w otwartym luku śluzy traktora.

— Lecimy — powtórzył Dan. — Z tobą albo bez ciebie. Na szeroką twarz Fuchsa wypełzł powoli uśmieszek.

— Ze mną — odparł i wskoczył do traktora, omijając sześć stopni.

Dan uśmiechnął się półgębkiem i oparł się chęci naśladowania sportowego wyczynu młodego człowieka. Amanda i Pancho zajęły tylne fotele, Fuchs usiadł przy włazie. Dan usadowił się za fotelem kierowcy; pełniąca tę rolę kobieta zamknęła śluzę i sprawdziła ciśnienie w kabinie. Następnie usiadła za kierownicą i włożyła słuchawki.

Czeka na pozwolenie kontrolera na wyjazd, Dan doskonale o tym wiedział. Jeśli mają nas powstrzymać, to jest najlepszy moment.

Po chwili jednak wrzuciła bieg i traktor wytoczył się ze śluzy garażu. Parę minut później znajdowali się obok skoczka i przyłączali elastyczny rękaw klapy traktora do śluzy modułu załogowego skoczka. Cała czwórka, w lekkich kombinezonach, pokonała ostrożnie giętki, plastykowy, wąski rękaw, trzymając się ścian, z głowami pochylonymi, by nie zahaczyć o niski sufit.

Moduł załogowy skoczka, choć malutki, był lepszy od klau-strofobicznego rękawa. Było to parę metrów kwadratowych metalowego pokładu otoczonego bańką ze szkłostali. Na środku znajdował się pulpit sterujący wysunięty na podeście sięgającym im do piersi. Pancho podeszła do pulpitu i włożyła na głowę leżące tam słuchawki. Amanda zajęła miejsce z jej prawej strony.

— Lepiej skorzystaj z pętli na nogi — zwrócił się Dan do Fuchsa. — Przez parę minut będziemy w zero g.

Fuchs skinął głową. Wyglądał na spiętego, wyczekującego, z zaciśniętymi mocno ustami.

Mogą nas zatrzymać w każdej chwili, powiedział sobie w duchu Dan. Z każdą mijającą sekundą czuł się jednak coraz lepiej.

— Pięć sekund, odliczanie trwa — powiedziała Pancho. Nie włączyła głośnika wbudowanego w konsolę.

Dan odwrócił się, by złapać się jednego z uchwytów znajdujących się na zakrzywionej powierzchni bańki; skoczek poderwał się z ziemi jednym ostrym szarpnięciem rakiety wynoszącej. Dan poczuł, jak uginają się pod nim kolana, ale Fuchs o mało nie upadł. Dan chwycił go za ramię i podtrzymał.

— Przepraszam — wykrztusił Fuchs. — Nie spodziewałem się tego.

— W porządku — rzekł Dan, ale był pod wrażeniem twardości mięśnia, którego dotknął. — To twój drugi start, prawda?

Fuchs był blady.

— Mój drugi z powierzchni Księżyca. Leciałem też wahadłowcem z portu kosmicznego w Zurychu.

Dan zauważył, że przy zerowej grawitacji Fuchs ma mdłości.

— Nic ci nie jest? — spytał. Nie ma nic gorszego, niż współtowarzysz rzygający przez całą drogę na statek.

Fuchs uśmiechnął się słabo i ukazał swój doskonale umięśniony biceps.

— Zabezpieczyłem się plastrem przeciwwymiotnym.

— Doskonale.

— To też mam — Fuchs wyjął z kieszeni na udzie kombinezonu gruby plik plastikowych torebek.

— Spryciarz — rzekł Dan z nadzieją, że Fuchs nie będzie musiał ich używać.

Sterowany z ziemi skoczek połączył się ze Starpower 1 i za-dokował w głównej śluzie statku. Dan poczuł lekkie stuknięcie, gdy łącznik skoczka przycumował do klapy statku.

— Potwierdzam dokowanie — rzekła Pancho do miniaturowego mikrofonu. — Dobra robota, chłopcy. Nie musiałam ani razu dotknąć sterów.

Nie usłyszeli, co kontroler odpowiedział Pancho, ale musiało to być coś zabawnego, bo zaczęła się śmiać.

— Tak, wiem, i dlatego płacą wam taką kupę kasy. OK, wchodzimy na pokład.

Zwracając się do Dana, Pancho rzekła:

— Ustawię automatyczne rozłączanie i powrót do Selene.

— Dobrze — odparł Dan, uwalniając się z pętli i płynąc w stronę luku. Wersja dla kontrolerów lotu brzmiała: cała czwórka leci na pokład w celu dokonania ostatniej kontroli przed opuszczeniem przez statek orbity Księżyca. Mieli wrócić do Selene skoczkiem.

— Trochę się zdziwią, jak skoczek wyląduje pusty — oświadczyła Pancho ze złośliwym uśmieszkiem.

Dan przeszedł przez luk i dalej, do sekcji przejściowej rozmiarów trumny. Wystukał kod pozwalający na otwarcie śluzy statku.

— Dobrze — rzekł, gdy luk się otworzył. — Witamy na pokładzie linii lotniczych Pas.

— Ty pierwszy, szefie. To twój statek.

— W jednej trzeciej — mruknął. — Chyba co najmniej jeden z pozostałej dwójki będzie zszokowany, gdy się dowie, co robimy.

— Przecież on już musi o tym wiedzieć — rzekła Amanda.

— Zgadza się — przytaknęła Pancho. — Któż inny wysyłałby tych zbirów po Amandę?

Brwi Dana powędrowały w górę.

— To dlaczego nie robi awantury? Czemu nas nie zatrzyma? Fuch patrzył na przemian to na Amandę, to na Pancho, najwyraźniej zmieszany ich rozmową.

— Cóż, właźmy na pokład, zanim rozpęta się piekło — zaproponowała Pancho, ponaglając ich gestem.

Czując się nagle nieswojo, Dan przepłynął przez klapę i wszedł na pokład Starpower 1. Przemknął przez wewnętrzną klapę śluzy i poleciał prosto na mostek. Amanda przeleciała przez klapę, ale lekko zawirowała. Fuchs złapał ją za ramiona, pomagając jej wyrównać lot.

— Dzięki, Lars — rzekła.

Dan zauważył, że chłopak strasznie się zaczerwienił. Puścił ją i Amanda przeleciała przez oba luki, nie używając rąk ani stóp. Fuchs, nadal nowicjusz w zero-g, odepchnął się od brzegu luku potężnymi rękami i poleciał dalej. Uderzył boleśnie o oddaloną grodź. Dan nic nie powiedział, tłumiąc w sobie śmiech na widok jego prób zademonstrowania tężyzny fizycznej.

Zamykając luki, Dan czuł, że jego nastrój jest coraz gorszy. Ostrzegałem Amandę przed przymilaniem się do chłopaka. Uświadomił sobie, że choć Amanda ma na sobie tylko prosty kombinezon, on i tak będzie musiał bawić się w przyzwoitkę dla niej i Fuchsa.

Ruszył na mostek, płynąc w zerowej grawitacji i odpychając się czubkami palców o grodzie korytarzyka, co pozwalało mu gładko przemieszczać się do przodu.

Pancho przypięła się na fotelu pilota; jej ręce tańczyły po instrumentach. Przez szerokie bulaje ze szkłostali nad mostkiem Dan widział martwą, szarą krzywiznę Księżyca i za nią lśniący półksiężyc lśniącej Ziemi.

— Odłączyłam kontrolę naziemną — oświadczyła. — Zaraz powinni zacząć się wydzierać.

— Przełącz ich na głośnik — rzekł Dan.

Amanda wsunęła się w fotel drugiego pilota i zapięła uprząż. Fuchs stanął za nią i włożył stopy w pętle na podłodze.

— S-1, mamy sygnał odłączenia — dobiegł męski głos z głośnika. Robił wrażenie raczej znudzonego niż zdenerwowanego.

Pancho obejrzała się przez ramię i spojrzała na Dana, który położył palec na ustach.

— Cicha woda brzegi rwie — wyszeptał. Zasłaniając mikrofon dłonią, Pancho rzekła:

— Mogę odłączyć skoczka.

— Odłącz — odparł.

— Rozpoczynam sekwencję odłączania skoczka — rzekła Pancho do mikrofonu.

— Jesteście na pokładzie skoczka? — spytał kontroler. — Nie możemy odpalić S-l, skoro jesteśmy odłączeni. Straciliśmy kontrolę nad pojazdem.

Na tablicy błysnęło czerwone światełko, po czym znikło.

— Skoczek odłączony — rzekła Pancho…

— Powtarzam, czy jesteście na pokładzie skoczka? — Kontroler tym razem był już zirytowany.

— A gdzie niby mielibyśmy być? — spytała niewinnie Pancho, po czym odcięła połączenie radiowe z Selene.

Amanda uruchamiała właśnie sekwencję startu; jej paluszki ze starannym manicure biegały po ekranie dotykowym.

— Trzy minuty do startu — rzekła spokojnie.

— Udało się — oznajmiła Pancho.

Dan poczuł, że pocą mu się dłonie. Stojąc za fotelami pilotów, gotów do wyruszenia w podróż dalszą niż jakikolwiek zdrowy na umyśle człowiek odbył, powiedział sobie w duchu: ta podróż to wszystko, co mam. Jeśli nam się nie uda, nie mam po co wracać. Nie mam ani jednej, po dwakroć przeklętej rzeczy.

Spojrzał na Fuchsa. Chłopak uśmiechał się radośnie jak starożytny wojownik obserwujący nadciągającą armię wroga, niecierpliwie wyczekujący bitwy, gotów się do niej włączyć. Ma chłop jaja, pomyślał z uznaniem Dan. Wybraliśmy właściwego faceta.

— Dwie minuty — ogłosiła Amanda.

— Tam na dole pewnie dostają już szału — rzekła Pancho z uśmiechem.

— Nic już nie mogą zrobić — stwierdził Dan. — Nie zestrzelą nas.

— Nie wyślą za nami statku Korpusu Pokoju? — spytał Fuchs.

— Kiedy włączymy napęd fuzyjny, nic w całym Układzie Słonecznym nie będzie w stanie nas dogonić.

— Dopóki nie wrócimy — przypomniała Pancho. Dan skrzywił się stojąc za nią. Potem się odprężył.

— Jak wrócimy, będziemy bogaci.

— Ty będziesz bogaty, szefie — odpadła Pancho. — My jesteśmy tylko pracownikami.

Dan zaśmiał się.

— Też będziesz bogata, już ja tego dopilnuję. Będziesz bogata.

— Albo martwa.

— Minuta — wtrąciła Amanda. — Chyba powinniśmy uważnie obserwować odliczanie.

— Racja — przytaknęła Pancho.

Dan obserwował wszystko na wyświetlaczach. Reaktor fuzyjny działał zgodnie z programem. Plazma o temperaturze gwiazd zaczęła wytwarzać energię. Pędziła przez kanał MHD, gdzie niewielki ułamek energii cieplnej zamieniał się w energię elektryczną. Wewnętrzne akumulatory statku zaczęły się ładować. Zimny wodór i hel zaczęły płynąć przez ścianki chłodnicy dysz. Gorąca plazma bluznęła dyszami.

— Zapłon — oznajmiła Amanda, używając tradycyjnego słowa, choć teraz nie miało ono fizycznego odpowiednika.

— Ciąg rośnie — rzekła Pancho. Dan obserwował krzywe na wykresach ciągu, ale nie musiał; czuł, że znowu coś waży, czuł, jak pokład pod jego stopami staje się znów stabilny.

— Wystartowaliśmy — ogłosiła Pancho. — Następny przystanek, Pas Asteroid!