129234.fb2 Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 49

Urwisko - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 49

Centrum badawcze Trustu Humphriesa

George stał na skraju chodnika prowadzącego do domu Humphriesa. Dziwne to było, jechać ruchomymi schodami w dół, w powiększonym przez Ike’a Waltona kombinezonie maskującym. George nie widział własnych stóp. W pewnym momencie o mało się nie potknął i nie runął w dół schodów.

Wezwany do gabinetu Stavengera i poproszony o dopasowanie kombinezonu maskującego dla George’a, Walton wyglądał jak mały chłopiec przyłapany na oglądaniu nieprzyzwoitych obrazków.

Zarumieniony Walton wyjąkał, że potrzebowałby pomocy kogoś z techników z laboratorium nanotechnologicznego, a wtedy wydałoby się, że cały czas miał ten kombinezon.

— Nic na to nie poradzimy — odparł Stavenger twardo. — Tajemnica już się wydała.

W końcu sam Stavenger poszedł z Waltonem i George ‘em do laboratorium nanotechnologiczego i poprosił główną technik, żeby zapewniła Waltonowi puste laboratorium i sama z nim pracowała. W całkowitej tajemnicy. Gdy zrozumiała, że stawką może być życie doktor Cardenas, szybko się zgodziła.

— Słyszałam plotki o tym kombinezonie maskującym — zdumiała się, gdy Walton wyjaśnił, czego potrzebuje.

— Proszę ich nie rozpowszechniać — poprosił Stavenger. Walton ukrył programy dotyczące nanomaszyn w swoich plikach osobistych. Po paru godzinach na stole laboratoryjnym leżał kawałek błyszczącej ciemno tkaniny maskującej. George stał tuż za Waltonem i panią technik, patrząc, jak niewidzialne maszynki rozmiaru wirusa pracowicie przędą nowy kombinezon ze strzępków metalu.

A teraz George stał przy wejściu do domu Humphriesa w samo południe, próbując wymyślić, jak pokonać frontowe drzwi i nie dać się złapać. W wielkiej jaskini panował sztuczny dzień, długie pasy lamp dających pełne spektrum światła świeciły jasno. Zastanawiając się, czy ludzie przebywający w środku wychodzą na lunch, George zbliżył się do drzwi.

Ku jego zdumieniu otworzyły się szeroko i wyłoniła się z nich para naukowców pracujących dla Humphriesa, pogrążona w rozmowie. George poznał naukowców po ubraniu: mężczyzna miał na sobie niedopiętą koszulę i spłowiałe dżinsy; włosy związał w długi kucyk. Kobieta była ubrana w cienki sweter i luźne, wygodne spodnie. Rozmawiali o cyklu życiowym jakiegoś gatunku o łacińskiej nazwie.

George prześliznął się za nimi, gdy drzwi zaczęły się zamykać i przytrzymał je wyciągniętą ręką. Para poszła dalej, radośnie gadając. George otworzył drzwi trochę szerzej i zajrzał do środka. Stało tam dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy w błękitnych mundurach, ze znudzonymi minami. George wszedł do środka i puścił drzwi, by się zamknęły. Ochroniarze niczego nie zauważyli. Rozmawiali o wczorajszym meczu transmitowanym na żywo z Barcelony.

W drzwiach znajdujących się w połowie korytarza pojawił się starszy mężczyzna w ciemnym ubraniu. Miał obojętny wyraz twarzy wyszkolonego kamerdynera. George przeszedł obok ochrony, malutkimi kroczkami, zaglądając do każdych otwartych drzwi. Usłyszał jakieś głosy z lewej strony i znalazł drzwi otwierające się na długi korytarz, którym na całej długości przemieszczali się jacyś ludzie. Pewnie tutaj pracują naukowcy, pomyślał. Nie robią sobie przerwy na lunch?

Przez maskę z trudem przenikały zapachy, ale George wyczuł niedający się z niczym pomylić zapach steków na ruszcie, zapach, którego nie doświadczył od czasów opuszczenia Ziemi. Steki, pomyślał. Humphries wywala grube pieniądze na sprowadzanie steków na Księżyc.

Na końcu korytarza znajdowała się kuchnia, z wyposażeniem z nierdzewnej stali, na tyle duża, że wystarczałaby dla sporej restauracji. Pracownicy jadają na miejscu, uświadomił sobie George. Przynajmniej lunch. Kucharze i pomocnicy biegali tam i z powrotem, z garnków unosiła się para, na ruszcie o przemysłowych rozmiarach syczały grube steki. George naliczył, że było ich jedenaście. Bankierski tuzin, pomyślał.

Jedna z pokojówek w ciemnym stroju układała na dużej tacy z tekowego drewna skromniejszy posiłek: sałatkę z chrupiących warzyw, małą kanapkę, plaster melona, dzbanek herbaty. Lunch dla kobiety, pomyślał George.

Poszedł za pokojówką niosącą tacę, korytarzem, a potem na piętro. Przy jednych z drzwi na piętrze stał znudzony ochroniarz w szarym garniturze. Zobaczył nadchodzącą pokojówkę i otworzył przed nią drzwi.

— Lunch, doktor Cardenas — oznajmił.

George zatrzymał się. Pokojówka weszła do pokoju i wyszła po niecałej minucie z pustą tacą. Zamknęła drzwi. George usłyszał trzask zamka. Ochroniarz uśmiechnął się do pokojówki, a ona odwzajemniła uśmiech. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Dziewczyna wróciła schodami na dół.

George oparł się o ścianę jakieś sześć metrów od przysypiającego ochroniarza, który usiadł na drewnianym krześle i wyciągnął z kieszeni marynarki palmtopa. Sądząc z odgłosów wydawanych przez komputer, ochroniarz zabawiał się jakąś grą dla zabicia czasu.

Dobrze, pomyślał George, zakładając ramiona na piersi. Cardenas jest tutaj. Żyje. Jak ją stąd wydostać żywą?

Spędził większą część godziny, przechadzając się korytarzem, patrząc na schody, badając samotnego ochroniarza. Humphries najwyraźniej wprowadził ścisłe zasady dotyczące stroju pracowników; ochrona nosiła garnitury, pokojówka i pomoce kuchenne — mundurki. Naukowcy przebywali w innej części domu. Oni nie stanowią problemu, uznał George.

Pokojówka wróciła z pustą tacą, weszła do pokoju Cardenas i wyszła z naczyniami. Może Cardenas ogłosiła strajk głodowy, pomyślał George; prawie nic nie zjadła.

Wkrótce potem w korytarzu pojawił się Humphries. Był ubrany nieformalnie; biały puszysty pulower, dopasowane granatowe spodnie. Ochroniarz poderwał się na równe nogi i upchnął piszczącego palmtopa w kieszeni marynarki. Humphries obrzucił go złowieszczym spojrzeniem i wykonał gest mający zapewne oznaczać rozkaz otwarcia drzwi.

Drzwi są zamykane na klucz, zrozumiał George, gdy Humphries wkroczył do pokoju. Poczekał, aż drzwi prawie się zamknęły i delikatnieje otworzył. Ochroniarz nie zwrócił na to uwagi, znów pogrążony w swojej grze. George poczekał, aż drzwi otworzą się do połowy, po czym wślizgnął się do środka.

Humphries to zauważył. Zmarszczył brwi, podszedł do drzwi i warknął na ochroniarza:

— Nie potrafisz zamknąć drzwi jak trzeba? Po czym zatrzasnął je.

Tłumiąc chichot, George przemknął w róg pokoju. Doktor Cardenas stała sztywno wyprostowana przy jednym oknie. Fajny pokój, pomyślał George. Wielkie meble z prawdziwego drewna. Sprowadzenie ich na Selene musiało kosztować więcej niż dziesięcioletnie zarobki całego personelu kuchennego.

— Jak się dziś mamy? — spytał Cardenas Humphries, idąc w jej stronę po orientalnym dywanie.

— Chcę wrócić do domu — odparła obojętnym tonem, jakby oboje wiedzieli, że to prośba, która zostanie zignorowana.

Humphries oczywiście zachował się, jakby jej nie usłyszał.

— Przykro mi, że musieliśmy zabrać cię na zewnątrz. Wiem, że to nie było przyjemne.

— Chcę wrócić do domu — powtórzyła z naciskiem Cardenas. — Nie możesz mnie tu trzymać wiecznie.

— Mam dla ciebie propozycję. Jeśli się zgodzisz, będziesz mogła wrócić na Ziemię i zobaczyć swoje wnuki.

Zamknęła oczy ze znużeniem.

— Ja tylko chcę wrócić do mojego mieszkania w Selene. Wypuść mnie. Proszę.

Humphries westchnął dramatycznie i usiadł na wyściełanym krześle pod oknem.

— Obawiam się, że to niemożliwe, przynajmniej w tej chwili. Pewnie wiesz dlaczego.

— Nie powiem nikomu ani słowa — odparła Cardenas, siadając na sofie naprzeciwko niego. — Ja tylko chcę żyć normalnie.

— Nie ostrzegając Randolpha?

— Już za późno, żeby ostrzec Dana — rzekła. — Doskonale o tym wiesz.

Humphries rozłożył ręce.

— Wiesz, że najlepiej dla ciebie będzie, jak wrócisz na Ziemię. Będziesz tam sobie wygodnie mieszkać i osobiście ci przyrzekam, że przywieziemy twoje córki i wnuki.

— Tak jak mnie przywieziono tutaj?

— Przecież nikt nie zrobił ci krzywdy, czyż nie? Traktowano cię bardzo dobrze.

— Ale jestem więźniem.

Wyglądało na to, że Humphries ma poważne problemy z panowaniem nad emocjami.

— Jeśli tylko zrobisz, o co cię proszę — rzekł z naciskiem — będziesz mogła wrócić na Ziemię i połączyć się ze swoją rodziną. Czego jeszcze chcesz?

— Nie chcę wracać na Ziemię! — krzyknęła Cardenas. — Nie chcę brać udziału w tym planie!

— Nawet jeszcze nie wiesz, na czym polega ten mój… plan.

— Nie obchodzi mnie to. Nie chcę wiedzieć.

— Ale to powstrzyma efekt cieplarniany. Uratuje Ziemię.

— Nic nie uratuje Ziemi i ty doskonale o tym wiesz. Uniósł głowę na chwilę, jakby próbował odnaleźć właściwe słowo, po czym znów spojrzał na nią.

— Możesz ocalić Ziemię, Kris. Dlatego cię tu sprowadziłem. Potrzebuję cię do przeprowadzenia tej operacji. Potrzebna mi do tego absolutnie najlepsza osoba. I tą osobą jesteś ty. Nikomu innemu się to nie uda.

— Nie zrobię tego, wszystko jedno, co to jest — odparła obojętnie Cardenas.

— Nawet w celu ratowania Ziemi? Rzuciła mu więdnące spojrzenie.

— A czemu sądzisz, że ja chcę ratować Ziemię?

— Swoich wnuków też nie chcesz ratować? — uśmiechał się. Cardenas westchnęła, gdy uświadomiła sobie, co ma na myśli.

— Grozisz mojej rodzinie? Wykonał gest oburzonej niewinności.

— Czy ja wypowiedziałem jakąś groźbę?

— Gardzę tobą.

Humphries wstał powoli, jak człowiek znużony negocjacjami z upartym dzieckiem.

— Kris — rzekł powoli — nie masz dużego wyboru. Posłuchaj.

— Nie powiem nikomu ani słowa.

— Nie o tym teraz mówię.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uznała, że lepiej tego nie robić.

— Wysłuchaj chociaż, co mam ci do powiedzenia. Patrzyła na niego.

— Pomyśl o swoich wnukach na Ziemi — rzekł Humphries. — Ich przyszłość jest w twoich rękach.

Nadal milcząc, usiadła powoli na sofie naprzeciwko niego.

— Teraz lepiej — rzekł z uśmiechem. — Oboje jesteśmy rozsądni. Jestem przekonany, że do czegoś dojdziemy.

George ostrożnie podszedł do nich, słuchając z uwagą.

Starpower 1

Siedząc na mostku w fotelu pilota, Pancho spytała:

— Skąd wiemy, że nanoboty nas w tej chwili nie pożerają?

Dan nigdy nie widział Pancho równie zmartwionej. Jej długa twarz o wyraźnie zarysowanej szczęce była śmiertelnie poważna; zawadiacki uśmieszek znikł.

— Zjadały miedź — odparł Dan. — Pozbyliśmy się próbki drutu. Nanoboty poszły za burtę razem z nią.

— Tak sądzisz.

— Z całą mocą.

— Hm, okablowanie statku nie korzysta z miedzi — rzekła Pancho z nadzieją w głosie.

— Wiem, to światłowody.

— Tylko że w innych miejscach jest pełno miedzi — mówiła dalej. — Może w śladowych ilościach, ale jeśli mamy tu nanomaszynki pożerające miedź, mogą nam załatwić wszystkie procesory na pokładzie.

— Cudownie — jęknął Dan.

— Kanał MHD! — krzyknęła. — Magnes nadprzewodzący jest owinięty drutami!

— Jezu Chryste!

— Jeśli tak się stanie, magnes wydzieli całą energię…

— Wybuchnie?

— Jak pieprzona bomba — odparła Pancho.

— Świetnie. Doskonale — mruknął Dan. — I nie możemy nic na to poradzić.

Pancho potrząsnęła głową.

— Możemy tylko mieć nadzieję, że nie zostały zainfekowane.

Dan poczuł, że drży w środku. Musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie mówić dalej.

— Jeśli tak się stało, i tak nic nie zrobimy.

— Mogło być gorzej — rzekła Pancho z wisielczym humorem. — Gdyby zżerały węgiel, załatwiłyby nas.

Dana nie zachwycił ten rodzaj humoru.

— Gdzie Amanda? — spytał, wskazując na pusty fotel drugiego pilota. — Nie powinna pełnić wachty?

— Jest u Larsa.

— W przedziale z aparaturą?

— Tak. Próbuje przerobić mikroskop elektronowy, żeby uzyskać rozdzielczość rzędu nanometra.

— I będzie się dało dostrzec nanoboty?

— Jeśli jakieś są, to tak.

— Strasznie dużo czasu spędzają razem — mruknął.

— Jeśli już o tym mówimy, to tak.

Dan milczał. Nie podobało mu się, że między Amandą a Fuch-sem coś iskrzy, ale nie miał na to dowodów. Fuchs wydawał się strasznie sztywny. Ale nigdy nie wiadomo, powiedział sobie Dan. Amanda na pewno lubi z nim przebywać.

Pancho wycelowała palec w stronę jednego z ekranów.

— Cóż, przynajmniej osłona magnetyczna jakoś się trzyma. W przypadku burzy słonecznej będziemy bezpieczni. Na razie.

Na razie, powtórzył w duchu Dan.

— A kanał MHD?

Postukała w ekran.

— Całkowicie w normie.

— Nanoboty go zatem nie zainfekowały.

— Być może nie.

— Chyba pójdę do przedziału z aparaturą — mruknął Dan. — Zobaczą, jak im idzie.

— Chcesz robić za przyzwoitkę? — rzuciła złośliwie Pancho.

— Czy to takie oczywiste?

— Pewnie, że tak, szefie. Za bardzo się przejmujesz.

— Sądzisz, że potrzebują przyzwoitki?

— Pewnie nie. Mandy sobie poradzi. Lars to nie Humphries. Kiwając głową na znak, że zgadza się z jej oceną sytuacji, Dan rzekł:

— To pójdę zobaczyć, jak sobie radzą z tym mikroskopem.

— Dobra wymówka — rzekła Pancho ze śmiechem.

Z nadzieją, że choć na chwilę zapomni o swoich obawach związanych z nanobotami, Dan opuścił mostek, nalał sobie kawy w mesie i ruszył korytarzem w stronę przedziału z aparaturą. Zobaczył ich pogrążonych w rozmowie przez otwartą klapę prowadzącą do ciasnego pomieszczenia, stojących wśród pomrukującej aparatury i mrugających ekranów.

Mój Boże, pomyślał, wyglądająjak Piękna i Bestia. Nawet w pomiętym kombinezonie, z lśniącymi blond włosami upiętymi w wygodny, niewymyślny sposób, Amanda wyglądała cudownie. Wielkie błękitne oczy utkwiła w Fuchsie. On, jak zwykle w czarnym pulowerze i spodniach, dzięki swemu potężnemu ciału wyglądał jak groźne zwierzę z jakiegoś filmu przyrodniczego: dzik albo niedźwiedź. Ale nie warczał ani nie ryczał na Amandę. Nic podobnego.

— Jak leci? — spytał Dan, wchodząc przez otwartą klapę. Wyglądali na zaskoczonych, jakby nie zauważyli, że nadchodzi.

Wskazując na szarą rurę miniaturowego mikroskopu elektronowego, Dan uśmiechnął się z wysiłkiem i spytał:

— Znaleźliście jakieś nanoboty?

Fuchs odwrócił się w stronę mikroskopu.

— Nie, to bez szans. Ta maszyna nigdy nie zobaczy obiektów rzędu nanometra.

Dan nie był zaskoczony.

— Nie jest do tego przeznaczona.

— Pomyślałem, że może uda mi się zwiększyć moc — mówił dalej Fuchs — ale nic z tego.

— Przeglądaliśmy dane z czujników dalekiego zasięgu — rzekła Amanda z lekkim rumieńcem. — Wiesz, w poszukiwaniu odpowiedniej asteroidy.

— No i?

Fuchs uśmiechnął się z zadowoleniem. Było to tak niezwykłe, że Dan o mało się nie cofnął.

— Mamy nadmiar bogactwa — rzekł, stukając w jeden z ekranów. — W odległości jakiegoś dnia lotu mamy kilkanaście obiektów bogatych w metale.

— A teraz próbujemy ustalić, który należy wybrać — wtrąciła Amanda.

Dan uśmiechnął się.

— To proste. Największy.

George wstrzymał oddech, zbliżając się do kąta wielkiego pokoju, w którym siedzieli Humphries i doktor Cardenas. Oboje wyglądali na spiętych, choć on najwyraźniej na coś czekał, a na jej twarzy wyraźnie malowały się strach i wściekłość.

Georgewiedział, że go nie widzą, ale czuł niepokój, prawie bał się przebywać tak blisko, widzialny czy nie. Nie kichnij, upomniał samego siebie. Nie oddychaj, do cholery.

— Dobrze — rzekła z napięciem Cardenas. — Słucham. Pochylając się lekko w stronę sofy, na której siedziała Cardenas, Humphries zacisnął dłonie i zaczął mówić.

— Wyobraźmy sobie, że umieszczę panią w naszym własnym laboratorium, w jakimś oddalonym miejscu na Ziemi. Na przykład w Libii, gdzie mój ojciec ma wielkie posiadłości. Moglibyśmy tam sprowadzić pani wnuki, żeby były z panią.

— I co miałabym robić w tym oddalonym laboratorium? — spytała Cardenas. Jej głos nie zdradzał żadnych uczuć, jak głos automatu, a twarz przypominała zastygłą maskę.

— Można tak zaprogramować nanomaszyny, żeby usuwały dwutlenek węgla z atmosfery, prawda? Rozbijać cząsteczki na atomy węgla i tlenu. Węgiel można zakopać, tlen uwolnić do atmosfery albo sprzedawać jako gaz przemysłowy, wszystko jedno. Można powstrzymać efekt cieplarniany w ciągu roku albo dwóch!

Wyraz twarzy Cardenas nie zmienił się.

— Nanotechnologia jest zakazana i doskonale o tym wiesz. Bez względu na to, jak jej chcesz użyć, nie możesz budować nanomaszyn na Ziemi. Jeśli choć wspomnisz o tym, co chcesz zrobić, masz przeciw sobie GRE, rząd światowy oraz wszystkich maniaków religijnych na Ziemi.

Humphries uśmiechnął się cierpliwie.

— Nie powiemy im, na litość boską. Po prostu to zrobimy. W tajemnicy. Na Saharze, na środku oceanu czy na Antarktyce, wszystko jedno. Za rok czy jeszcze szybciej, wszyscy zauważą, że ilość dwutlenku węgla maleje. Możemy też usuwać inne gazy cieplarniane. Zobaczą, że globalne ocieplenie ustępuje. Wtedy będziemy mieli ich w garści! Będą musieli to zaakceptować. Nie będą mieli wyboru.

— A co się stanie, jeśli nanomaszyny nie zadziałają dokładnie tak, jak trzeba? Jeśli zaczną rozbierać inne związki węgla? Jak te, z których składa się twoje ciało? Wiesz, że masz w sobie sporo atomów węgla?

— Nic takiego się nie stanie.

— Wiem, że się nie stanie — odparła. — Bo tego nie zrobię. Ten plan jest absurdalny.

— A co w nim absurdalnego?

Na nieporuszonej twarzy Cardenas pojawił się lekki, sardoniczny uśmiech.

— Ty chyba nie masz pojęcia, jak ogromna jest atmosfera ziemska. Wiesz, ile ton dwutlenku węgla trzeba będzie usunąć? Miliardy! Dziesiątki miliardów. Co najmniej. Musiałbyś pokryć Afrykę nanomaszynami, żeby usunąć taką ilość dwutlenku węgla!

— Jestem pewien, że to przesada — mruknął Humphries, krzywiąc się.

Cardenas zerwała się na równe nogi, co wystraszyło Geor-ge’a.

— Dobrze, to będziesz musiał pokryć całą Saharę. To jest nadal niewyobrażalne!

— Ale…

— I nie będziesz w stanie utrzymać tego w tajemnicy. To niemożliwe przy programie o takiej skali.

— Ale można to zrobić, prawda?

— Można zacząć — przyznała. — Dopóki jakiś fanatyk nie spuści na nas bomby atomowej. Albo nie zatruje nam wody pałeczkami dżumy.

— Potrafię cię ochronić przed terrorystami — rzekł Humphries.

Cardenas podeszła do okna, widać było, że intensywnie myśli. Zwracając się do Humphriesa rzekła w końcu:

— Korzystanie z nanomaszyn to proszenie się o katastrofę. Jakiś świr może ukraść pewną ilość albo je przeprogramować, żeby rozbierały… na przykład plastik. Albo ropę naftową. Albo użyć ich jako morderczej broni. Mówimy o maszynach demontujących, na litość boską!

— Wiem o tym — odparł chłodno Humphries.

Cardenas potrząsnęła głową.- To nie zadziała. Poza tym, że fizyczna skala projektu musiałaby być olbrzymia, władze na Ziemi nigdy się nie zgodzą na użycie nanomaszyn! Nigdy! I wcale im się nie dziwię.

Humphries wstał powoli.

— Nie chcesz nawet spróbować?

— To przedsięwzięcie bez szans. Westchnął melodramatycznie.

— Cóż, próbowałem być rozsądny. Myślałem, że wspólnie do czegoś dojdziemy.

— Wypuść mnie — rzekła Cardenas z błagalną nutą w głosie.

— Myślałem, że jest jakiś sposób, żebyś była ze swoimi wnukami, tak jak tego pragniesz.

— Po prostu mnie wypuść. Rzucił jej smutne spojrzenie.

— Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Za duże ryzyko.

— Nie możesz mnie tu trzymać na zawsze! Wzruszając lekko ramionami, Humphries zapytał:

— A co proponujesz, żeby wyjść z impasu? Patrzyła na niego z otwartymi ustami.

— Przecież rozumiesz, na czym polega mój problem. Wiem, że rozumiesz. Jak mogę cię wypuścić, dopóki istnieje szansa, że opowiesz wszystkim, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć Dana Randolpha?

— Ja też jestem odpowiedzialna.

— Tak, wiem. Ale przyznałabyś się do tego, prawda?

— Chyba… — zawahała się, po czym rzekła cichym przegranym głosem: — Chyba tak, prędzej czy później.

— I o to chodzi — odparł cicho Humphries. — Nadal mamy problem.

— Chcesz mnie zabić.

— Nie chcę tego robić. Nie jestem bezlitosnym mordercą. Tak naprawdę to chciałbym doprowadzić do tego, żebyś spotkała się ze swoimi wnukami, jeśli to w ogóle możliwe. Musi być jakiś sposób, żebyśmy rozwiązali ten problem.

— Ja go nie widzę — wyszeptała Cardenas.

— Cóż, przemyśl to — rzekł Humphries, ruszając do drzwi. — Jestem pewien, że wymyślisz jakieś rozwiązanie, jak tylko się przyłożysz.

Uśmiechnął się, otwierając drzwi i wyszedł. Zanim zamknął drzwi i rozległo się trzaśniecie zamka, George zobaczył stojącego na korytarzu ochroniarza.

Idąc korytarzem, Humphries zachwycał się własnym pomysłem. To może zadziałać! Jeśli rozprzestrzenimy dość nanomaszyn, będziemy mogli za parę lat powstrzymać efekt cieplarniany. Przyjdą do nas na kolanach z wdzięczności.

Zdecydował, że powoła mały zespół ekspertów, którzy zajmą się tym problemem racjonalnie. Cardenas nie jest przecież w Selene jedynym guru od nanotechnologii.