129374.fb2
— Panie kapitanie — powiedziała do chłopaczka — Będzie pan tak uprzejmy poczekać w pokoju 1591. Pańska załoga zamelduje się tam za chwilę. — Zwróciła się do mnie: — A pana kapitanie proszę do pokoju 1524.
Chłopaczek kiwnął głową i odszedł, sztywny i wyprostowany. Poczekałem, dopóki drzwi się za nim nie zamkną, po czym pochyliłem się w jej stronę.
— Jaka szkoda, że obowiązuje wciąż ta Ustawa Populacyjna — powiedziałem. — Byłaby pani naprawdę nieocenioną pomocą w którejś z baz. Więcej mi pani wyjaśniła przez te parę minut niż ci wszyscy propagandyści na dziesięciu sesjach instruktażowych.
Popatrzyła na niego badawczo.
— Mam nadzieję, że pan nie żartuje, panie kapitanie. Widzi pan, my wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani uczuciowo w naszą pracę. Szczycimy się rozwojem naszych zakładów, rozmawiamy o najnowszych osiągnięciach nawet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszło mi w porę do głowy, że panowie mogą — oblała się krwistym rumieńcem, tak jak tylko blondynki potrafią się czerwienić — że panowie mogą wziąć to do siebie. Bardzo przepraszam, jeśli niechcący…
— Och, nie ma pani za co przepraszać — zapewniłem ją. — Mówiła pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszłym miesiącu: byłem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerować człowiekowi rękę. Brzmiało to tak, jakby mieli dorobić nową poręcz do zabytkowego fotela. Może mi pani wierzyć, to było naprawdę interesujące i masę się od pani dowiedziałem.
Z tymi słowami ruszyłem w stronę pokoju 1524, pozostawiając ją z wyrazem wdzięczności na twarzy. To jedyny sensowny sposób postępowania z kobietami, przekonałem się o tym nie raz.
Pokój, w którym się znalazłem, był najwidoczniej wykorzystywany jako sala wykładowa w momentach, kiedy nie służył do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadów. Świadczyło o tym kilka szeregów krzeseł, podłużne tablice, parę wykresów na ścianach. Jeden z nich poświęcony był Eotom i zestawiał całą skromną wiedzę o tych karaluchach, jaką udało nam się zgromadzić w ciągu ćwierćwiecza krwawych walk, odkąd uczyniły one pierwszą próbę opanowania naszego systemu słonecznego, pojawiając się nagle w okolicy Plutona. Wykres niewiele się zmienił od czasu, kiedy wkuwałem jego treść w gimnazjum — jedyną różnicę stanowił bardziej rozbudowany paragraf dotyczący inteligencji i motywów. Oczywiście była to wciąż teoria, ale teoria wnikliwiej przemyślana od tej, którą musiałem sobie kiedyś przyswoić. Nasi mędrcy doszli obecnie do wniosku, że wszystkie próby nawiązywania kontaktu z Eotami spełzły na niczym nie dlatego, ażeby była to jakaś wyjątkowo krwiożercza rasa, lecz dlatego że cierpią oni na tę samą przesadną ksenofobię co ich mniejsi i mniej rozwinięci ziemscy kuzyni. Niech na przykład jakaś mrówka spróbuje się zbliżyć do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawałki. Jeszcze szybciej reagują mrówki-wartowniczki, jeśli zbliża się stworzenie innego rodzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższa naszą, odznaczają się oni po prostu psychiczną niezdolnością wczucia się, dokonania aktu umysłowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznać, że istota o całkowicie odmiennym wyglądzie może posiadać równie rozwiniętą inteligencję, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy własnej rasy.
No cóż, może tak i jest naprawdę. Na razie jednak jesteśmy wprzęgnięci w mordercze zapasy, których teatr to oddala się w okolice Saturna, to znów przybliża w okolice Jowisza. I jeśli wykluczyć ewentualność wynalezienia jakiejś nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, żebyśmy mogli unicestwić ich flotę, zanim skopiują nasz wynalazek, co im się dotąd zawsze udawało niemal natychmiast — nasze widoki na przyszłość ograniczają się do problematycznej nadziei, że jakoś zdołamy ustalić, z jakiego gwiazdozbioru przybywają, jakoś zdołamy zbudować nie jeden statek międzygwiezdny, lecz całą flotę, i jakoś uda nam się zniszczyć ich bazę wypadową lub przynajmniej napędzić im takiego strachu, żeby wycofali się na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma.
O ile przy tym chcemy utrzymać dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie się wyjaśniać, nasze spisy noworodków muszą w przyszłości być dłuższe niż listy poległych. Niestety, nie tak było w ostatnim dziesięcioleciu, i to pomimo ciągłego zaostrzenia Ustawy Populacyjnej, która coraz bardziej rewolucjonizowała nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiała zdobycze socjalne poprzednich lat. Aż wreszcie ktoś w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatował, że niemal połowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze złomu, który pozostał z wcześniejszych bitew. A gdzie są ludzie, którzy kiedyś tworzyli załogę rozbitych okrętów? Jął się zastanawiać…
Oto jak doszło do produkcji tych tworów, które blondyneczka z recepcji i jej koleżanki tak uprzejmie nazywają żołnierzami zastępczymi.
Byłem młodszym astrogatorem w randze porucznika na wysłużonym „Dżyngis-chanie”, kiedy pierwszy ich oddział pojawił się na pokładzie, ażeby zatopić poległych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwaliśmy ich frankensteinami! Większość miała twarze sinozielone, niewiele różniące się barwą od munduru, oddychała z rzężeniem przywodzącym na myśl astmatyków, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyła wzrokiem, w którym malowała się cała inteligencja pudełeczka wazeliny. A jakżeż oni się poruszali! Mój przyjaciel Johnny Cruro, który pierwszy padł ofiarą Wielkiej Ofensywy roku 2143, mówił zawsze, że wygląda to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u którego stóp czyha na nich wielki, otwarty grób rodzinny. Całe ciało wyprostowane i napięte. Ręce i nogi wysuwają się powolutku, powolutku, po czym następuje nagły rzut do przodu. Robiło to diablo nieprzyjemne wrażenie.
Na domiar złego nie nadawali się do niczego prócz najprostszych czynności pomocniczych. A i to, kiedy człowiek kazał ich wyczyścić, dajmy na to, lawetę, trzeba było pamiętać, żeby wrócić po godzinie i kazać im przerwać, bo inaczej gotowi byli glansować, dopóki by nie przebili dziury na wylot. No, może nie było aż tak źle. Johnny Cruro utrzymywał, że spotkał jednego czy dwóch, którzy w niczym nie ustępowali imbecylom, kiedy byli w formie.
Ale w oczach dowództwa wykończyli się dopiero, kiedy przyszło do bitwy. Nie dlatego, żeby załamywali się w warunkach bojowych. Wręcz przeciwnie. Okręt aż drży i jęczy, zmieniając co parę sekund kurs; wszystkie irwingle, łupaczki, haubice atomowe rozgrzały się już do czerwoności od nieprzerwanego ognia; ochrypły głos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkaz szybciej, niż ludzkie mięśnie mogą je wykonywać; ratownicy z twarzami wykrzywionymi od wysiłku biegają jak szaleni od jednego miejsca zagrożenia do drugiego; wszyscy wokoło zwijają się jak w ukropie, klną i głośno dziwią się, że Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraźnego i powolnego celu jak „Dżyngis-chan” — aż tu nagle patrzysz, jakiś gniotek ściska w gumowych dłoniach szczotkę i zamiata podłogę w ten swój przeraźliwie bezosobowy, kretyński niesamowity sposób…
Pamiętam, jak całe grupy żołnierzy wpadały w szał i rzucały się na nich z metalowymi drągami i czym popadło. Raz nawet pewien oficer, wracający pędem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymał się, wyrwał z kabury pistolet i wygarnął kilka razy pod rząd do takiego sinego, który spokojnie pucował sobie luk, podczas gdy cały dziób okrętu stał w płomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejąc, bez jednego jęku osunął się na ziemię, oficerek pochylił się nad nim powtarzając w kółko jak do nieposłusznego psa: „No, leżeć, leżeć, spokojnie, leżeć!”
To było właśnie powodem, że wreszcie frankensteinów wycofano z jednostek liniowych — nie ich mała przydatność, lecz niepokojący wzrost załamań psychicznych pośród żołnierzy, którzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, może w końcu byśmy do nich i przywykli — mój Boże, do wszystkiego człowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko że w wypadku frankensteinów to było coś, z czym trudno się pogodzić nawet w warunkach bojowych. To, że byli oni tak przerażająco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej śmierci!
No, wszyscy twierdzą, że te najnowsze modele są o całe niebo lepsze. Oby tak było rzeczywiście. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do łodzi samobójczej, ale mimo to musi on posiadać załogę naprawdę pierwszorzędną, ażeby miał jakiekolwiek szansę wypełnienia swego szaleńczego zadania, nie mówiąc już o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo mało miejsca i cała załoga ustawicznie kisi się razem…
Na korytarzu rozległy się kroki, kroki kilku zbliżających się żołnierzy. Jeszcze moment i ucichły pod drzwiami. Czekali.
Ja też czekałem. Przebiegł mnie dreszcz. Po chwili usłyszałem niepewny szurgot za drzwiami. Mają tremę przed spotkaniem ze mną!
Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na plac, gdzie sędziwi weterani, których umysły i ciała były już zbyt zużyte, żeby nadawały się do regeneracji, uczyli frankensteinów w polowych mundurach posługiwać się w zwartym szyku niedawno wpojonym im odruchami warunkowymi. Przypomniało mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na którym sam odbywałem podobne ćwiczenia. Z dołu dochodziła staroświecka szczekliwa komenda: „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery”. Tylko że zamiast „raz” posługiwali się obecnie jakimś innym słowem, które nie bardzo mogłem uchwycić.
Ręce miałem założone na plecach i palcami jednej tak mocno ściskałem przegub drugiej, że dłoń niemal mi zdrętwiała z braku krwi, nim wreszcie usłyszałem, że drzwi się otwierają i cztery pary stóp wkraczają do pokoju. Potem drzwi się zamknęły i cztery pary stóp z trzaskiem obcasów stanęły na baczność.
Obróciłem się.
Czterej salutujący żołnierze. „No, co z tobą, u licha ciężkiego” — powiedziałem sobie. „Jesteś ich dowódcą, więc chyba nic dziwnego, że ci salutują”. Zasalutowałem i cztery ręce opadły sprężyście w dół.
— Spocznij! — zakomenderowałem. Z trzaskiem rozstawili nogi, ręce złożyli z tyłu. Mimo woli zastanowiłem się nad tym.
— Rozejść się!
Rozluźnili nieco ciała. Znów zastanowiłem się nad tym.
— No, chłopcy, siadajcie — powiedziałem. — Musimy się zapoznać.
Opadli na krzesła, a ja wszedłem na katedrę. Lustrowaliśmy się nawzajem. Ich twarze były napięte, skupione. Trudno było z nich coś wyczytać.
Ciekawe, jaką ja miałem minę w tym momencie. Bo muszę przyznać, że mimo wszystkich sesji i przygotowań, ich widok zbił mnie zupełnie z tropu. Tryskało z nich zdrowie moralne i fizyczne, i tężyzna. Ale nie o to chodziło. Bynajmniej nie o to chodziło.
Miałem ochotę wyjść za drzwi i nie zatrzymać się, dopóki nie znajdę poza obrębem tego budynku; a przecież nastawiałem się na to, co zobaczę, już od wczorajszej sesji instruktażowej. Oto przyglądało mi się czterech nieżyjących ludzi. Czterech bardzo sławnych nieżyjących ludzi.
Ten duży, ledwo mieszczący się w krześle, to Roger Grey, który zginął już przeszło rok temu. Rzucił się ze swoim maleńkim ścigaczem w sam dziób eockiego okrętu flagowego i rozłupał go na dwie równiutkie części. Posiadał chyba wszystkie możliwe odznaczenia, nie wyłączając Korony Solarnej. Teraz ma być moim drugim pilotem.
Ten szczupły, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gładko przyczesanych włosów, to Wang Hsi. Poległ, osłaniając odwrót na asteroidy po załamaniu się Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Według trudnej do uwierzenia, ale zgodnej relacji naocznych świadków jego okręt ział ogniem jeszcze po trzykrotnym śmiertelnym trafieniu przez eocką łupaczkę. Wang posiadł chyba wszystkie możliwe odznaczenia z Koroną Solarną włącznie. Teraz ma być moim mechanikiem.
Ten mały, smagły, to Jussuf Lamehd. Zginął w błahej potyczce w okolicach Tytany, ale w chwili śmierci miał więcej odznaczeń w całych Ziemskich Siłach Zbrojnych. Dwukrotnie dekorowany Koroną Solarną. Teraz ma być moim strzelcem.
Wreszcie ten tęgi, to Stanley Weinstein, jedyny jeniec wojenny, któremu udało się uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostało, gdy wylądował na Marsie, ale okręt, którym przyleciał, był pierwszą jednostką nieprzyjacielską, jaka nie uszkodzona wpadła w ludzkie ręce. W jego czasach nie istniała jeszcze Korona Solarna, więc nie mógł nią zostać udekorowany nawet pośmiertnie, ale do dziś dnia akademie wojskowe chrzczą jego imieniem. Teraz ma być moim astogatorem.
Potrzebowałem całej siły woli, ażeby przywołać się do rzeczywistości. Przecież to wcale nie są ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie mają w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani włókienka mięśnia prawdziwego Wang Hsi pod swoją zrekonstruowaną skórą. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporządzone na podstawie szczegółowych danych lekarskich, zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang był jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem.
Tak — musiałem sobie jeszcze raz powtórzyć — od stu do tysiąca Jussufów Lamehdów i Stanleyów Weinsteinów żyje obecnie rozsianych po całym systemie słonecznym i wszyscy oni zeszli z taśmy montażowej parę pięter niżej. „Tylko śmiali zasłużyli na pamięć” — brzmi dewiza przetwórni odpadów, która realizuje ją pracowicie, wypuszczając seryjnie w świat duplikaty żołnierzy poległych w szczególnie heroiczny sposób. Przypadkowo wiedziałem, że istnieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, którzy mogą liczyć na podobne względy; wiedziałem również, że istotna przyczyna tego kultu bohaterów ma niewiele wspólnego z dbałością o żołnierskie morale.
Po pierwsze odgrywał tu rolę taki drobiazg jak racjonalne organizowanie pracy. Wystarczy odrobina rozsądku, ażeby nastawiając się na masową produkcję wiedzieć, że wygodniej jest wytwarzać kilka modeli standardowych niż za każdym razem zmieniać wzór — na to może sobie pozwolić tylko rzemieślnik-artysta, pracujący metodą chałupniczą. A skoro już produkuje się modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzeć się na gotowych wzorach, które swoim wyglądem wywołują jakieś względnie przyjemne skojarzenia, aniżeli uciekać się do nic nikomu nie mówiących tworów, jakie mogłyby wyjść z pracowni projektantów technicznych?
Drugi wzgląd był chyba jeszcze istotniejszy, choć nie tak oczywisty. Oficer prowadzący wczorajszą sesję instruktażową długo rozwodził się o pewnej niejasnej, można nawet powiedzieć, zabobonnej nadziei, że jeśli dostatecznie dokładnie odtworzy się rysy, muskulaturę, przemianę materii, wreszcie najdrobniejsze załomki kory mózgowej bohatera, być może otrzyma się nowego bohatera. Oczywiście, trudno oczekiwać, że uda się powtórzyć całą pierworodną osobowość — bądź co bądź jest ona produktem długoletnich wpływów określonego otoczenia i dziesiątków innych złożonych czynników — biotechnicy uważają jednak za zupełnie nie wykluczone, że jakaś cząstka inteligencji i męstwa uwarunkowana jest samą strukturą fizyczną…
No, odetchnąłem, dobrze, że chociaż nie mają wyglądu frankensteinów!
Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z kieszeni zwitek papierów zawierających nasze rozkazy, przez chwilę udawałem, że je przeglądam, po czym nagle wypuściłem je z rąk. Rozpostarte papiery zawirowały przede mną, ale nie upadły na ziemię, bo Roger Grey w porę wyciągnął dłoń i schwycił je w powietrzu. Podał mi je z tą samą niedbałością i precyzją ruchów. Wziąłem, jeszcze bardziej podniesiony na duchu. Tak poruszał się prawdziwy Roger Grey. Lubię takie ruchy u pilota.
— Dziękuję — powiedziałem.
Skinął w odpowiedzi głową.
Zlustrowałem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on miał to w sobie. To coś, co nieomylnie charakteryzuje wyborowego strzelca. Trudno to opisać, ale już nieraz przekonałem się, że widać to na pierwszy rzut oka. Wchodzi człowiek do baru w jakiejś miejscowości wypoczynkowej na Erosie i wśród pięciu lotników z załogi spiralnika skupionych wokół stołu od razu potrafi wskazać tego, który jest strzelcem. Jest w nim ta jakaś starannie kontrolowana nerwowość czy też śmiertelny spokój, z jakim się czeka przy celowniku. Jednym słowem to, co potrzebne jest, żeby nacisnąć spust w tym jedynym właściwym ułamku sekundy, kiedy spiralnik ukończył zwód, spiralę i unik i znajduje się akurat na odpowiednią odległość do strzału, już, już przechodząc do następnego zwrotu, spirali, uniku, które mają go z powrotem przenieść w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd miał to w sobie tak rozwinięte, że mógłbym postawić na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sił Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widziałem w akcji.
Z astogatorami i mechanikami sprawa ma się inaczej.
Trzeba ich zobaczyć w warunkach bojowych, żeby należycie ocenić ich sprawność. Ale mimo to podobała mi się pewność siebie i spokój, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali się lustracji. I oni przypadli mi do gustu.
Poczułem, jak stukilowy ciężar spada mi z serca. Po raz pierwszy od wielu dni doznałem ulgi. Gniotki czy nie gniotki, podobała mi się moja nowa załoga. W takim zespole damy radę.
Postanowiłem im to powiedzieć.
— Chłopcy — zacząłem — myślę, że będzie nam dobrze ze sobą. I myślę, że stworzymy razem pierwszorzędną załogę. Chciałbym, żebyście uważali mnie za…
Urwałem. Ten chłodny, lekko drwiący wyraz w ich oczach. I jak na siebie spojrzeli, kiedy im powiedziałem, że będzie nam dobrze ze sobą. Jak na siebie spojrzeli i jak rozdęli nozdrza. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że żaden z nich nie odezwał się słowem od momentu, kiedy weszli. Patrzą tylko przez cały czas na mnie, i to niezbyt przyjaznym wzrokiem.