129374.fb2 W otch?ani, w?r?d umar?ych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

W otch?ani, w?r?d umar?ych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Urwałem i pozwoliłem sobie na głębokie westchnięcie. Po raz pierwszy zaświtało mi, że to, co mnie tak dręczyło, to tylko jedna strona medalu, i to zdaje się wcale nie ta najważniejsza. Przez cały czas myślałem tylko o sobie. Jakie na mnie zrobią wrażenie i czy będę w stanie znieść ich jako towarzyszy podróży? Byli dla mnie w końcu gniotkami. I nawet nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, jakie ja na nich wywrę wrażenie. Aż nagle okazuje się, że najwidoczniej to oni mają coś przeciwko mnie.

— O co chodzi, chłopcy? — zapytałem. Wszyscy czterej spojrzeli na mnie pytająco.

— No, co macie na wątrobie?

Nie spuszczali ze mnie oka. Weinstein wydął wargi i przechylił się z krzesłem do tyłu. Zatrzeszczało głośno. Ale żaden się nie odezwał.

Zszedłem z katedry i jąłem się przechadzać po pokoju. Wodził za mną oczami tam i z powrotem.

— Grey — odezwałem się. — Wyglądasz tak, jakbyś dusił coś w sobie. Nie miałbyś przypadkiem ochoty powiedzieć mi, co cię męczy?

— Nie, panie kapitanie — odrzekł z zastanowieniem. — Nie mam najmniejszej ochoty. Skrzywiłem się.

— Jeśli któryś z was ma coś do powiedzenia, cokolwiek do powiedzenia, to proszę. Wszystko, co powiecie, zostanie pomiędzy nami, tylko pomiędzy nami. Zapomnijcie na chwilę o rangach i regulaminie wojskowym. — Przeczekałem chwilę. — No co? Wang? Lamehd? A może ty, Weinstein?

Patrzyli na mnie w milczeniu. Tylko krzesło trzeszczało raz po raz pod Weinsteinem.

A to historia! I co oni właściwie mogą mieć przeciwko mnie? Widzą mnie przecież pierwszy raz w życiu. Ale jedno jest pewne — nic nie zdziałam na spiralniku z załogą tak jednomyślną w swej podskórnej niechęci do mnie. Nawet nie warto zapuszczać się w przestrzeń kosmiczną z tymi czterema parami oczu świdrujących plecy. Lepiej od razu wetknąć głowę pod soczewkę irwingla i nacisnąć spust.

— Posłuchajcie, chłopcy — powiedziałem. — Ja naprawdę mówię to, co myślę, i naprawdę chciałbym, żebyście na chwilę zapomnieli o rangach i regulaminie wojskowym. Jeśli mamy stworzyć zgraną załogę, musicie mi powiedzieć, o co wam chodzi. Pamiętajcie, że będziemy skazani na egzystencję w pięciu rodzajach najbardziej niewygodnych i niesprzyjających warunków, jakie udało się człowiekowi do dziś dnia wymyślić; że będziemy wspólnymi siłami obsługiwać maleńką jednostkę powietrzną, której jedynym zadaniem jest przedrzeć się z szaloną szybkością przez ogień zaporowy i osłony większego okrętu nieprzyjacielskiego i oddać jeden jedyny śmiertelny strzał z jednego monstrualnego irwingla. Czy nam się to podoba, czy nie, współżycie nie ułoży się dobrze, jeżeli pomiędzy nami stanie ukrywana wrogość. Nie będziemy w stanie wypełnić należycie naszego zadania. Będziemy już z góry skazani na niepowodzenie, zanim jeszcze…

— Panie kapitanie — odezwał się nagle Weinstein, opuszczając z twardym stuknięciem krzesło, na którym się kołysał. — Czy mogę pana o coś zapytać?

— Jasne — powiedziałem i z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi, które musiało chyba przypominać pierwszy powiew huraganu. — Pytajcie, o co tylko chcecie.

— Kiedy pan o nas myśli, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mówi, to jakiego słowa pan używa? Popatrzyłem na niego i potrząsnąłem głową.

— Co?

— Kiedy pan o nas mówi, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas myśli, to czy pan nas nazywa frankensteinami? Czy też raczej gniotkami? Chciałbym to wiedzieć, panie kapitanie.

Powiedział to takim grzecznym, zrównoważonym tonem, że potrzeba było sporej chwili, żebym pojął całą wagę tego pytania.

— Osobiście uważam — odezwał się teraz Roger Grey głosem, który był już odrobinę mniej grzeczny i odrobinę mnie zrównoważony-osobiście uważam, że pan kapitanie nazywa nas raczej szyneczką z puszki. Nie mam racji, panie kapitanie?

Jussuf Lamehd założył ręce na piersiach i pogrążył się w głębokim namyśle.

— Tak, masz chyba rację, Róg. On prawdopodobnie nazywa nas szynką z puszki. Na pewno szynką z puszki.

— Nie zgadzam się — powiedział Wang Hsi. — Niemożliwe, żeby on używał takiego języka. Frankensteiny, tak; ale nigdy szynka z puszki. Nie, to przecież od razu widać z jego sposobu wyrażania się. On nawet nigdy nie wpadnie w taką pasję, żeby nas posłać z powrotem do puszki. Nie przypuszczam nawet, żeby zbyt często nazywał nas gniotkami. To raczej facet, który będzie przy każdej okazji łapał za rękaw dowódców innych spiralników i mówił: „Bracie, żebyś ty wiedział, jaką mam pociechę ze swoich frankensteinów!”. Tak, moim zdaniem, on będzie nas nazywał frankensteinami.

Umilkł. I znów siedzieli wszyscy czterej, wpatrując się we mnie bez słowa. To, co malowało się w ich oczach, to nie była już drwina. To była nienawiść.

Wróciłem na katedrę i usiadłem. W pokoju było jak makiem zasiał. Tylko z placu ćwiczeń dolatywały na wysokość piętnastu pięter niewyraźne komendy. Skąd oni sobie ponabijali głowy tymi frankensteinami, gniotkami i szynką w puszkach? Żaden z nich nie ma przecież więcej niż sześć miesięcy; żaden nie wychodził poza obręb przetwórni. Ich psychika został ukształtowana w sposób zmechanizowany i bardzo intensywny, miała to być jednak edukacja absolutnie niezawodna, produkująca umysły silne, odporne i niczym nie różniące się od ludzkich, ponadto wyspecjalizowane w różnych dyscyplinach i tak odległe od wszelkiej nienormalności, jak tylko mogły to zagwarantować najnowsze osiągnięcia psychiatrii. Nie, na pewno nie są to skutki edukacji. A więc skąd…

I w tym momencie usłyszałem wyraźnie. To słowo. To słowo, którego używali instruktorzy na placu zamiast: „Raz!”. To nowe, nie znane mi słowo, którego nie mogłem dotąd zrozumieć. Kimkolwiek był ten, kto wydawał komendy, nie liczył on normalnie: „Raz, dwa, trzy cztery”. Liczył: „Gniot, dwa, trzy, cztery! Gniot, dwa, trzy, cztery!”

Tak, to właśnie podobne do naszego dowództwa, powiedziałem sobie. Zresztą nie tylko do naszego. Do dowództwa każdej armii w każdym zakątku wszechświata i w każdej epoce. Najpierw wydaje się miliony i zatrudnia najtęższe mózgi, ażeby uzyskać coś, co ma najwyższe strategiczne znaczenie, po czym, zanim jeszcze zostanie to wprowadzone do akcji, popełnia się prymitywny błąd, który może to uczynić całkowicie niezdatnym do użytku. Byłem przekonany, że ci sami oficerowie, którzy z tak dobrym skutkiem zatroszczyli się o moralne blondyneczki z recepcji, mogli całkowicie zapomnieć o emerytowanych służbistach, którzy musztrują oddziały na placu. Dobrze znałem tych tępych, złośliwych podoficerków, dumnych ze swego ograniczenia i zazdrośnie strzegących nabytej z takim trudem wiedzy wojskowej, i bez trudu mogłem sobie wyobrazić przedsmak życia koszarowego, jaki dali tym chłopcom. A było to przecież ich pierwsze zetknięcie się ze światem „zewnętrznym”. Jakie to wszystko idiotyczne!

A może nie takie znowu idiotyczne? Pomijając już fakt, że tylko żołnierze zbyt starzy fizycznie i zbyt skostniali umysłowo, ażeby nadawali się do innej służby, pozostawali do dyspozycji — można było na to spojrzeć i od drugiej strony. Planety leżące w zasięgu walk są terenem nieprzerwanych cierpień i okrucieństw; na pierwszej Unii, gdzie operują spiralniki, jest jeszcze gorzej. I gdyby tam zawiedli ludzie lub uzbrojenie, mogłoby to mieć nieobliczalne skutki. Niech więc wszystko, co może zawieść, znajduje się jak najdalej na tyłach.

Może to nawet sensowne, myślałem. Może i jest w tym jakaś logika, że z ciał poległych żołnierzy wytwarza się nowych żołnierzy (Bóg świadkiem, że ludzkość osiągnęła już stan, w którym musi czerpać nowe zasoby sił, skąd się tylko da), może i jest w tym logika, że wytwarza się nowych żołnierzy kosztem największego wysiłku i najwyższej sprawności technicznej, takiej, jaka kojarzy się zwykle z obróbką bawełny i opanowaniem precyzyjnych narzędzi zegarmistrzowskich — po czym puszcza się ich w świat i wystawia na działanie najbezwzględniejszego, najpodlejszego traktowania, jakie można sobie wyobrazić, które ich troskliwie wpajaną lojalność rychło zmienia w nienawiść, a starannie wyważaną równowagę psychiczną w przewrażliwienie nerwowe.

Nie wiedziałem, czy to mądre, czy głupie, nie wiedziałem nawet, czy ten problem kiedykolwiek był rozważany przez wyższych oficerów, którzy ustalają wytyczne polityki kadrowej. Nie wiedziałem tego i w gruncie rzeczy nie tak bardzo mnie to w tej chwili obchodziło. Miałem swój własny problem, który wydawał mi się dostatecznie skomplikowany. Dobrze pamiętałem swój stosunek do tych chłopców i było mi diablo głupio. Na szczęście to wspomnienie poddało mi pewien pomysł.

— Wiecie co? — zaproponowałem. — Może byście mi najpierw powiedzieli, jak wy nas nazywacie? Wyglądali na zaskoczonych.

— Chcecie wiedzieć, jak ja was nazywam — wyjaśniłem. — A może powiecie mi najpierw, jak wy nazywacie takich ludzi jak ja… ludzi, którzy się urodzili. Na pewno macie jakieś swoje przezwiska.

Lamehd błysnął olśniewająco białymi zębami na tle swej śniadej skóry. Ale nie było wesołości w tym uśmiechu.

— Realami — powiedział. — Nazywamy was realami. Czasami także prawdziwkami.

Teraz wszystkich czterem rozwiązały się języki. Mieli i inne nazwy, całą masę innych nazw. Chcieli, żebym je wszystkie usłyszał. Mówili jeden przez drugiego, wyrzucali z siebie słowa jak pociski, a wyrzucając je, wpatrywali się w moją twarz, żeby zobaczyć, jakie to na mnie wywiera wrażenie. Niektóre przezwiska były tylko śmieszne, inne jednak były dość paskudne. W szczególny zachwyt wprawił mnie macicznik i cycak.

— No, ładnie — powiedziałem po chwili. — Ulżyło wam?

Oddychali ciężko, ale widać było, że im ulżyło. Sami to zresztą czuli. Atmosfera w pokoju trochę się rozładowała.

— Wracając do tamtego — powiedziałem — chciałbym wam zwrócić uwagę, że jesteście wszyscy chłopcy nie ułomki i nie dacie sobie chyba w kaszę dmuchać. Umówmy się, że odtąd, jeżeli w jakimś barze albo na stadionie ktoś mniej więcej równy wam rangą szepnie słówko, które w waszych delikatnych uszach zabrzmi zbyt podobnie do gniotka, możecie podejść i porachować mu solidnie kości, oczywiście jeśli wam się uda. Jeśli natomiast będzie to ktoś równy mniej więcej rangą mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa rachowania kości dokonam ja, a to po prostu dlatego, że jestem wrażliwym dowódcą i nie lubię, żeby ubliżano moim ludziom. W końcu, jeżeli uważalibyście kiedyś, że ja sam nie traktuję was jak stuprocentowych ludzi, jak pełnoprawnych obywateli systemu słonecznego, pozwalam wam przyjść do mnie i powiedzieć: „Słuchaj, kapitanie, ty cycaku jeden…” I tak dalej.

Roześmiali się wszyscy czterej. Był to serdeczny śmiech. Ale gdy umilkł, na twarze powróciła powoli rezerwa, a oczy znów zabłysły chłodno. Człowiek, na którego patrzyli, był mimo wszystko intruzem. Zakląłem w duchu.

— To nie takie proste, panie kapitanie — powiedział Wang Hsi. — Niestety. Pan może nas nazywać stuprocentowymi ludźmi, ale cóż z tego, kiedy nimi nie jesteśmy. I każdy, kto nas przezywa gniotkami czy szynką z puszki, ma pewną dozę słuszności. Bo jesteśmy gorsi od ludzi… od ludzi, którzy się urodzili. Sami to dobrze wiemy. I zawsze pozostaniemy gorsi. Zawsze.

— Nic o tym nie wiem — odpaliłem. — Przecież niektóre wasze osiągnięcia…

— Osiągnięcia — powiedział cicho Wang Hsi — nie czynią jeszcze człowieka.

Siedzący po jego prawej ręce Weinstein kiwnął głową, pomyślał chwilę i uzupełnił:

— Ani nowa kategoria ludzka nie czyni jeszcze rasy.

Wiedziałem, do czego zmierzają. Miałem ochotę roztrącić ich, wybiec z tego pokoju, dopaść windy i znaleźć się na ulicy, zanim którykolwiek zdąży powiedzieć jeszcze słowo. A więc o to chodzi, mówiłem sobie. Tu was boli, chłopcy, tu was boli. Kręciłem się, nie mogąc usiedzieć na katedrze. W końcu dałem za wygraną, wstałem i zacząłem się znowu przechadzać po klasie.

Ale Wang Hsi nie rezygnował. Powinienem był wiedzieć, że nie zrezygnuje.

— Żołnierze zastępczy — podjął marszcząc się, jak gdyby po raz pierwszy zastanawiał się bliżej nad tym wyrażeniem. — Żołnierze zastępczy, a nie po prostu żołnierze. Nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami, bo żołnierz to mężczyzna. A my, panie kapitanie, nie jesteśmy mężczyznami.

Przez chwilę panowała cisza, po czym z mojej piersi wydobył się głuchy głos:

— A dlaczego uważacie, że nie jesteście mężczyznami?

Wang Hsi popatrzył na mnie z niedowierzaniem, ale odpowiedział tym samym spokojnym, cichym tonem.

— Wie pan dobrze, dlaczego. Przecież pokazywali panu nasze karty rejestracyjne. Nie jesteśmy mężczyznami, prawdziwymi mężczyznami, dlatego że jesteśmy bezpłodni.

Siłą woli zmusiłem się, żeby usiąść na powrót, i starannie ułożyłem na kolanach trzęsące się ręce.