129377.fb2
Jak tylko jeździec ich minął, Meller wyskoczył na szosę.
— Hej!
Mężczyzna ściągnął cugle i zatrzymał się.
— Hej, poczekaj!
Mężczyzna przyjrzał się wołającemu, najwidoczniej poznał leśniczego. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
Potem mężczyzna machnął ręką, zawrócił konia i popędził dalej. Leśniczy patrzył w ślad za nim, póki nie ucichł stuk kopyt… Potem nagle jęknął i uderzył się pięścią w czoło.
— Teraz to już nic z tego nie wyjdzie! Teraz to już na pewno.
— Co się stało? — zapytał Betlee, który też wyszedł z krzaków.
— Nic… Tylko że teraz nici z całej wyprawy.
— Ale dlaczego? — dziennikarz popatrzył na leśniczego i ze zdumieniem zauważył łzy w jego oczach.
— To już koniec — powiedział Meller, odwrócił się i wierzchem dłoni otarł oczy. — Dranie! Co za dranie!
— Niech pan posłucha — Betlee zaczynał tracić cierpliwość — jeśli ma pan zamiar tak się denerwować, to chyba rzeczywiście nie warto jechać.
— Denerwować! — krzyknął leśniczy. — Więc pana zdaniem ja jestem zdenerwowany? Niech pan patrzy!
Machnięciem ręki wskazał na sosnową gałązkę z czerwonymi szyszkami zwisającą nad drogą o jakie trzydzieści kroków przed nimi.
Zanim Betlee zrozumiał, w jakim właściwie celu ma kontemplować szyszki, zagrzmiał strzał, zapachniało prochem i wisząca z boku szyszka upadła na asfalt
— Teraz widzi pan, jakie mam słabe nerwy. — Meller poszedł po konia.
Do farmy dotarli, kiedy zaczęło się już ściemniać Z niewykończonego, zbudowanego z belek domu wyszedł wysoki, czarnobrody, ze skołtunionymi włosami człowiek i w milczeniu patrzył, jak leśniczy i Betlee rozkulbaczają konie. Potem na ganku pojawiła się kobieta, rudowłosa, o płaskiej, bez wyrazu twarzy, równie rozczochrana jak mąż. A za nią — troje dzieci. Dwu chłopców ośmio— albo dziewięcioletnich i szczuplutka, trzynastoletnia dziewczynka.
Nikogo z tej piątki nie zdziwił, nie ucieszył ani nie zmartwił przyjazd Mellera i dziennikarza. Po prostu stali i w milczeniu patrzyli. Dziennikarzowi nie podobało się to milczenie.
Przy kolacji spróbował wciągnąć ich w rozmowę.
— Jak sobie radzicie z otarkami? Bardzo wam dokuczają?
— Co? — czarnobrody farmer przyłożył dłoń do ucha i przechylił się przez stół. — Co?! — krzyknął. — Niech pan mówi głośniej. Widzi pan, ja trochę nie dosłyszę.
Trwało to kilka minut i farmer uparcie nie chciał zrozumieć, o co chodzi. W końcu rozłożył ręce. Tak, otarki trafiają się tu czasami. Czy mu przeszkadzają? Nie, jemu osobiście nie przeszkadzają. A jeżeli chodzi o innych, to nie wie. Nic na ten temat nie może powiedzieć.
W czasie tej rozmowy szczupła dziewczynka wstała, otuliła się w chustkę i bez słowa wyszła.
Kiedy talerze zostały opróżnione, żona farmera natychmiast przyniosła z sąsiedniego pokoju dwa sienniki i zaczęła przygotowywać posłania dla gości.
Ale Meller zatrzymał ją.
— Lepiej będzie, jeśli przenocujemy w szopie. Kobieta wyprostowała się bez słowa. Farmer pośpiesznie wstał zza stołu.
— Dlaczego? Śpijcie tutaj.
Ale leśniczy już zabierał sienniki.
Wysoki farmer przyświecając latarką odprowadził ich do szopy. Może przez minutę patrzył, jak szykują sobie legowisko, i z wyrazu jego twarzy można było sądzić, że coś chce powiedzieć. Ale tylko podniósł rękę i podrapał się w głowę. Potem odszedł.
— Po co to wszystko? — zapytał Betlee. — Czy otarki wchodzą do domów?
Meller podniósł z ziemi grubą deskę i podparł nią ciężkie masywne drzwi. Potem sprawdził, czy są dobrze zaparte.
— Najlepiej chodźmy spać — powiedział. — Wszystko się może zdarzyć. Bywa, że i do domów się dostają.
Dziennikarz usiadł na sienniku i zaczął rozsznurowywać buty.
— Niech mi pan powie, czy są tu prawdziwe niedźwiedzie? Nie otarki, ale prawdziwe dzikie niedźwiedzie. Przecież w tych lasach było sporo niedźwiedzi, prawda?
— Nie ma już ani jednego — odpowiedział Meller. — Wymordowały otarki, kiedy wyrwały się z laboratorium na wyspie. I wilki też. Były tu jenoty, lisy… Wszystko wymordowały. Zabrały truciznę z rozbitego laboratorium i wytruły. Wszędzie dookoła poniewierały się zdechłe wilki — tych nie wiadomo dlaczego nie jadły. A niedźwiedzie otarki po prostu zeżarły. Wszystkie. One przecież czasem między sobą się zjadają.
— Zjadają się nawzajem?…
— Oczywiście, przecież to nie ludzie. Nigdy nie wiadomo, czego się po nich można spodziewać.
— To znaczy, że wy tutaj uważacie je za zwyczajne zwierzęta?
— Nie — leśniczy pokiwał głową. — Nie uważamy ich za zwierzęta. To tylko tam u was w miastach zastanawiają się, czy to zwierzęta, czy ludzie. My tu na miejscu dobrze wiemy, że otarki to ani jedno, ani drugie. Rozumie pan, do tej pory było tak: byli ludzie i były zwierzęta. I to wszystko. A teraz jest coś trzeciego: otarki. I pojawiło się to po raz pierwszy od początku świata. Otarki to nie zwierzęta — dobrze by było, gdyby to były zwierzęta. Ale i nie ludzie, oczywiście.
— Niech mi pan powie — Betlee czuł, że nie może się powstrzymać od pytania, którego banalność była dla niego oczywista — czy to prawda, że one bez trudu opanowują wyższą matematykę?
Leśniczy odwrócił się gwałtownie.
— Zamknij się pan z pańską wyższą matematyką’ I to już! Ja osobiście nie dam złamanego grosza za takiego, co zna wyższą matematykę. Tak, matematyka dla otarkow to chleb z masłem! No i co z tego? Trzeba być człowiekiem — w tym cała rzecz’
Leśniczy odwrócił się i zagryzł wargę.
„To neurastenia — pomyślał Betlee. — W dodatku daleko posunięta. Ten leśniczy jest po prostu chory”.
Ale leśniczy już się uspokoił. Było mu głupio z powodu tego wybuchu. Po chwili milczenia zapytał: Przepraszam, a czy pan go widział? Kogo?
No, tego całego geniusza, Fiedlera. Fiedlera? Widziałem. Rozmawiałem z nim przed samym przyjazdem tutaj… Z polecenia redakcji.
Na pewno go trzymają w zamkniętej kasie pancernej? Żeby mu się, broń Boże, coś nie stało…
Tak, pilnują go — Betlee przypomniał sobie, jak sprawdzali jego przepustką i zrewidowali go, zanim dostał się na drugą stronę muru chroniącego Centrum Naukowe. Potem znowu sprawdzenie przepustki i ponowna rewizja przed wjazdem do Instytutu. I wreszcie wszystko po raz trzeci, zanim wpuszczono go do ogrodu, gdzie na jego spotkanie wyszedł sam Fiedler. — Rzeczywiście go pilnują. Ale to naprawdę genialny facet. Kiedy miał trzynaście lat opracował swoje poprawki do ogólnej teorii względności”. To niezwykły człowiek, chyba się pan zgodzi ze mną?
— A jak on wygląda?