129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

— Co pan chce przez to powiedzieć? — znów w głosie jego zabrzmiała nieufność.

Uciec w niepamięć nie pozwoliTen zmierzch błękitny,Zmierzch przypomnień,I jesteś niczym ów niewolnikSkuty u skał w kamieniołomie*.

Zacytowałem zwrotkę wiersza, który napisał będąc jeszcze studentem i nigdy nikomu nie pokazywał. W słuchawce panowało milczenie.

— A więc gdzie i o której? — spytał wreszcie. Brawo, dzielnie! Wcale nie sądziłem, że jest taki dzielny… Wiem przecież, że denerwuje się w tej chwili, ale jaki spokojny ma głos! Jaki beznamiętny! — Ma pan wolny wieczór?

— Tylko do siódmej.

Ciekawe, dokąd się wybiera?… Pewnie coś ważnego. W przeciwnym wypadku rzuciłby dla mnie wszystkie swoje zajęcia. Kto jak kto, ale ja wiem o tym! Przecież jest nieprawdopodobnie ciekawski.

— Może zaraz po pracy! U pana w domu… Mama gdzieś wychodzi?

Miałem zamiar powiedzieć „pana mama”, ale nie mogłem i powiedziałem po prostu „mama”.

— Niech pan przyjdzie o piątej. Mam nadzieję, że zna pan mój adres?

— Tak, znam.

— Tak też mi się wydawało. Więc o piątej?

— Tak, o piątej. Dziękuję. Do widzenia! Jest pan dzielny!

* * *

Obaj, ja i on, nie możemy przyjść do siebie. Oglądam swoje mieszkanie, każdą rzecz. Wszystko mnie tutaj interesuje. Tapety i obrazy, które sam malowałem, moje książki i rzeźbę — dzieło mego przyjaciela. Jak na wielki cud patrzę na mamy maszynę do szycia, przykrytą koronkową serwetą, i na telewizor, na którym zasłoniwszy ekran swym puszystym ogonem wyleguje się mój stary rudy kot. Prawie nie widzę tu zmian. Może dlatego, że opuściłem to mieszkanie dopiero wczoraj? Ale przecież wczoraj było ono o siedem miesięcy starsze, aniżeli to, w którym znalazłem się dziś!

Moje mieszkanie zdumiało mnie najbardziej. Może dlatego, że on się w nim znajdował? On? Mówię „on”, jak gdyby to był inny człowiek… Zresztą, rzeczywiście jest inny i odrębny! Kto z nas jest bardziej realny, bardziej na swoim miejscu: on czy ja?

— Obawiam się, że pan i ja myślimy w tej chwili o tym samym — powiedział z wymuszonym uśmiechem.

— Tak, prawdopodobnie… Właściwie, dlaczego mówimy sobie „pan”? Przecież jesteśmy… W każdym razie jesteśmy sobie bliżsi niż bliźniaki.

— Do diabła! Nie mogę tego sformułować! Mam to na końcu języka i nie mogę! Chwilkę… Ja i pan jesteśmy… Jesteśmy jedną i tą samą osobą pod warunkiem ruchu w czasie. Ale równocześnie możemy istnieć tylko oddzielnie! Łapiesz sens?

— I to ty mnie mówisz? Jajko chce uczyć kurę?

— Ta — ta — ta! Zdaje się, że jesteśmy nadęci. — W jego oczach skaczą wesołe diabliki. — Ideę o przenoszeniu się w przeszłość opracowałem ja, a ty tylko ją zrealizowałeś.

Aż usiadłem z wrażenia po takiej bezczelności. Dobrze się jednak zastanowiwszy znalazłem, że ta jego myśl ma jakiś sens. Więcej, obmyśliłem nawet, jak użyć przeciw niemu jego własnej broni. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wyprzedziłem go.

— Stój, stary! Stój! Tak nie idzie. — Zgasiłem zdanie, które miał już na ustach. — Strzela się po kolei… Przyjmuję pański wystrzał, poruczniku. Zakładamy, że kula strąciła mój epolet. Teraz moja kolej. Czy wiesz, pyszałkowaty i zakochany w sobie młodzieńcze, że idea nie należy do pana? Tak, tak. Może pan nie wymachiwać rękami! Przyjmuję pańskie zastrzeżenia bez dyskusji. Nie jest moja, zgoda, ale i nie pańska! Przyszła ona do głowy temu, kto jest młodszy ode mnie o 19 miesięcy… Co, dostałeś? Jeden zero na moją korzyść! Jest pan zabity, panie poruczniku.

Przyjmij, Boże, jego duszę, albowiem dobrym był człowiekiem.

Roześmiał się. Czy nie dzielny? Po prostu zakochałem się w nim. Gdybyśmy mogli na zawsze pozostać sobą. Tak marzyłem o bracie. Ale on nie jest moim gratem…

— Starość nie bardzo cię jeszcze nadgryzła. Bystry jesteś! — Poklepał mnie po ramieniu. — Znakomita myśl! Byłoby nieźle ją rozwinąć… Gdzie pozostało rządzenie?

— W sali, na wydziale. A o co chodzi?

— Planowałem je z kątem inwersji cztery setne sekundy. A jak ty zrobiłeś?

— W moich — to jest w twoich — obliczeniach był błąd. Niedokładnie rozwinięta została nieokreśloność — nieskończoność na nieskończoność.

— Dlaczego niedokładnie? Według prawa Lopitalla.

— Nie można go tu stosować. Posługiwałem się metodą Fersztmana. Wypadł kąt pięćdziesiąt dwie tysięczne.

— Wszystko jedno… to jest urządzenie na jednego człowieka. Szkoda!

— Czego ci szkoda?

— Gdybyśmy we dwójkę mogli przenieść się o rok wstecz… Trafilibyśmy akurat na moment, kiedy u mnie, to znaczy — u niego, właściwie — u nas wszystkich, zaświtała ta idea! Dobre, co?

— Wspaniałe! Cudowny pomysł. Byłoby nas trzech! Trzech muszkieterów!

— Dokładniej: Bóg — ojciec, Bóg — syn i Bóg — duch święty! Trójca!

— Nieźle się z tobą pracuje! — Skwapliwie patrzyłem na niego i starałem się dostrzec te nieodwracalne zmiany, jakie czas pozostawił na mojej twarzy.

— Z tobą też nieźle. — W głosie jego zabrzmiały czułe tony. Również przyglądał mi się uważnie. Chyba! Miał przecież być taki za siedem miesięcy. Kto nie byłby ciekaw?

Umilkliśmy. Nie myślałem, że spotkanie wstrząśnie mną do tego stopnia. Wyobrażałem sobie wszystko zupełnie inaczej. Wydawało mi się, że będę świetlanym ambasadorem przyszłości, mądrym i błyskotliwym, jak Kobieta Fosforyczna. Że będę pouczał, radził. „On” będzie przewracał oczami i mdlał z wrażenia. A oto jaki on jest! I jedynie to jest naturalne, jedynie to. Rzeczywistość, jak zwykle, okazała się najprostsza i najbardziej oszałamiająca. Mądra jest starucha — natura, mądra! Nic sobie nie robi z naszych hipotez.

— Słuchaj, stary, może byśmy coś przegryźli? — przerwał milczenie.

— Po raz pierwszy słyszę od ciebie coś sensownego. Co masz dziś na obiad, Lukullusie?

— Zupa z fasolką, zaprawiona podsmażoną mąką z cebulką… Krwawy befsztyk, smażony własnoręcznie w gotującym się tłuszczu trzy minuty z jednej i trzy z drugiej strony. Twoje upodobania, sądzę, nie zmieniły się?

Umilkł i widać starał się sobie coś przypomnieć.

Przełknąłem ślinę. Ogromnie zachciało mi się jeść.

— Tak! — kontynuował. — Kompot z suchych owoców, a poza tym nabyłem puszkę morskiego grzebienia.

— Mięso morskiego grzebienia?! W jakim sosie?! — „krzyknąłem.

— W koperkowym — odpowiedział z pewnym zdziwieniem.

— Kupowałeś kiedyś już te konserwy?

— Nie, dziś po raz pierwszy kupiłem na uniwersytecie, żeby spróbować. A o co chodzi?

— Nie… O nic…

Przypomniałem sobie ten dzień, kiedy kupiłem tę puszkę. Przyniosłem ją do domu. Mama, tak jak teraz, wyszła dokądś. Spiesząc się na spotkanie, otwierałem puszkę w rękach, w powietrzu. Otwieracz ześliznął się i puszka spadła, a biały koperkowy sos znalazł się na moich spodniach.

Spode łba spojrzałem na jego spodnie — były jak nowiutkie. I kant był jak należy! Moje spodnie w ciągu tych siedmiu miesięcy już się trochę wyświechtały, a nad lewym kolanem można było dostrzec ślad plamy. Po sosie.

„To nic, zaraz będzie miał taką samą — pomyślałem złośliwie. — Zdaje się, że on też ma zamiar otwierać puszkę w powietrzu”.