129377.fb2
Oczywiście, jeśli mamy wierzyć bajeczkom, którymi zapchane są szafy Kałabuszewa.
— Kałabuszew sądzi, że węże morskie są stworzeniami głębinowymi — z taką samą powagą wyjaśniał Ławrow — a na powierzchnię morza wypływały tylko ich trupy. Falowanie, wiatr i wyobraźnia ożywiały je w oczach marynarzy, a potem trupy te były zjadane przez ptaki i ryby. Stworzenia wymierały, no i dlatego przestano je spotykać. Ale może jednak przynajmniej jedna para gdzieś jeszcze istnieje.
— Osobiście…
— Jestem naukowcem — przerwał mi sucho Ławrow — wszystkie tam „wierzę” czy „nie wierzę” nie wchodzą w zakres nauki.
— Chciałem po prostu powiedzieć — błyskawicznie odparowałem — że Kałabuszew być może właśnie w tej chwili przeprowadza wywiad z ostatnim z ostatnich spośród tych ostatnich węży, a ja osobiście zrobię wszystko, aby ten wywiad nie był stracony dla nauki. Nie gwarantuję, że dostarczę panom żywego węża morskiego, ale Kałabuszewa postaram się odnaleźć.
Moja czupurność nie bardzo ich zdziwiła. Najprawdopodobniej coś już o mnie słyszeli.
— Doskonale — powiedział Agapow. — Zawsze uważałem, że prawidłowy dobór składu osobowego wyprawy stanowi połowę jej sukcesu. Kiedy pan jest gotów wyruszyć, kapitanie?
— W ciągu piętnastu minut po otrzymaniu odpowiedzi na moje ostatnie pytanie.
— Słucham pana?
— Co panom wiadomo o cechach charakteru Kałabuszewa? Przecież, panowie, podobno, doskonale go znacie.
— Rozumiem, powinienem, właściwie muszę, powiedzieć panu wszystko to, co może ułatwić panu poszukiwania.
— Właśnie. Ja muszę wyobrazić sobie, jak by postąpił Kałabuszew w tym czy innym wypadku. Jak by postąpił człowiek o charakterze podobnym do mojego, wyobrażam sobie doskonale. Jak postąpi Titow, wiem precyzyjnie i z całą dokładnością. O jego hipotetycznych reakcjach mogę panom powiedzieć więcej niż o swoich. Jak więc widzicie, panowie, w równaniu tym jest tylko jedna niewiadoma, od której zależy wszystko. Nie jestem psychologiem, ale będę zmuszony zająć się psychologią.
— Trudno powiedzieć, jak postąpi człowiek w nieprzewidzianych okolicznościach — w zadumie powiedział Agapow — wiemy tylko jedno, że Kałabuszew jest bardzo uparty. Węże morskie traktuje jako przedmiot kolekcjonerstwa. Może pan sobie wyobrazić, do czego zdolny jest człowiek ogarnięty taką namiętnością, gdy ma możliwość uzupełnienia swojej kolekcji. No… powiedzmy sobie, najmniejszą rzeczą, jakiej mógłby oczekiwać, byłaby fotografia węża morskiego! Albo fotografia tego, co dotychczas uważano za węża. Co tu jeszcze można powiedzieć? Jest nieustraszony. Ten człowiek w ogóle nie zna lęku. Nie wiem, czy w sytuacji, z jaką mamy do czynienia, nie komplikuje to jeszcze bardziej sprawy. Z zawodu jest speleologiem.
— Speleologiem! — potarłem czoło. Tego jeszcze brakowało do pełni szczęścia!.. Przypomniałem sobie opublikowaną niedawno statystykę Urzędu Kontroli Bezpieczeństwa Pracy. Wynikało z niej, że jeśli chodzi o ilość nieszczęśliwych wypadków, speleologowie zajmują jedno z pierwszych miejsc spośród innych przedstawicieli zawodów badacza. Potrafią wleźć w takie mysie dziury, że wystarczy minimalne przemieszczenie się masy skał, aby doszło do niebezpiecznych następstw. Główną przyczyną wypadków, jak wyjaśniał przedstawiciel Urzędu Kontroli Bezpieczeństwa Pracy, jest nieumacnianie ścian i pułapów pieczar i tuneli; odkrywcy chcą bowiem pozostawić badany obiekt w stanie nienaruszonym dla następnych badaczy i speleologów, którzy przyjdą po nich. Ci, którzy ulegali wypadkom, z reguły chcieli najpierw zbadać odkrytą przez nich pieczarę, czy inną rozpadlinę skalną, w takim stanie, w jakim ją stworzyła przyroda, a dopiero potem mieli zamiar budować zapasowe wyjścia, wiercić komfortowe sztolnie, stawiać ściany zabezpieczające i siatki ochronne. Dalej, jak pamiętam, umieszczone były w publikacji zalecenia Urzędu Kontroli Bezpieczeństwa Pracy, mające na celu pogodzenie wymagań nauki z możliwie bezpiecznym przebywaniem ludzi w podziemiu. Wątpię tylko, czy te pożyteczne i rozsądne rady dotarły do świadomości Kałabuszewa.
— Wszystko jest dla mnie jasne i zrozumiałe. Natychmiast wyruszam.
— Na lotnisku już pana oczekują — powiedział Ławrow.
W epoce floty żaglowej, w czasie gdy węże morskie były zjawiskiem równie częstym jak nie zapowiedziane sztormy i sztile, każdy przyzwoity opis podróży morskiej zaczynał się od podania charakterystyki statku.
„Siedemnastego czerwca 1741 roku wstąpiłem na pokład «Sydonii» — przeczytałem w jednej z fotokopii, których paczkę doręczono mi, bym przejrzał w czasie podróży. — «Sydonia» była uroczym trójmasztowym szkunerem o wyporności pięciuset ton i o tak eleganckich kształtach, że musiały one wywoływać zachwyt każdego prawdziwego marynarza”.
Postanowiłem, że nie warto łamać tej tradycji, tym bardziej że jakiś młody bohater wstępujący na pokład uroczej „Sydonii” miał po pewnym czasie możność zobaczenia na własne oczy węża morskiego, co być może i mnie jest pisane.
Na pokład „Rai” „wstąpiłem” na lądzie. Ludzie nie będący specjalistami—
podwodniakami na pewno nie mają pojęcia, jak wygląda i co jest warta „Raja”. W żadnym wypadku nie jest podobna do znanych wszystkim, ogromnych automatycznych drąg, gigantycznych maszyn pełzających po dnie oceanu i zbierających rudę podobną do rozsypanych kartofli. Niewielkie jest również podobieństwo do głębokowodnych statków badawczych, a tym bardziej do statków turystycznych, wycieczkowych, których ryciny i fotografie można obejrzeć nieomal w każdym czasopiśmie ilustrowanym. „Raja” nie ma ani gigantycznych rozmiarów, które mogą wpływać na wyobraźnię, ani żadnych potężnych pionowych czy poziomych śrub, ani silników odrzutowych, ani też, trzeba tu dodać, żadnego komfortu w urządzeniu wnętrza.
Wyobraźcie sobie, państwo, prawidłową kulę z przezroczystego materiału, o średnicy około dwóch metrów. Kula, podobnie jak planeta Saturn, opasana jest wydłużonym pierścieniem podobnym do eliptycznego placka. „Placek” jest grubszy w miejscach, w których styka się ze statkiem, jest natomiast zupełnie cieniutki na krawędziach zewnętrznych.
I to właściwie wszystko. Jeżeli oczywiście nie będziemy mówić o tysiącach dodatkowych urządzeń. Trudno jest na pierwszy rzut oka zauważyć, że ta przezroczysta kula składa się z dwóch kul włożonych jedna w drugą. Kula wewnętrzna stanowi gondolę, w której siedzę. Jest tak wyważona w stosunku do środka ciężkości, że moje siedzenie i wolny fotel obok mnie, wszystkie przyrządy pokładowe i dźwignie sterujące zajmują zawsze jedno i to samo położenie, równoległe do powierzchni ziemi, niezależnie od tego, jak aktualnie zachowuje się powłoka zewnętrzna, połączona z tym swoim eliptycznym plackiem. „Raja” może płynąć chociażby do góry brzuchem i ja tego nawet nie zauważę. Jeśli chodzi o eliptyczny pierścień, nazwany przeze mnie „plackiem”, to stanowi on jednocześnie część zewnętrznego korpusu statku, silnik, pędnik, jak również urządzenie czujnikowe statku. Elastyczny korpus zewnętrzny jest jakby umięśnionym ciałem, które może przyjmować najbardziej różnorodne formy, zginać się, dokonywać ruchów drgających w całości lub w pewnych swoich fragmentach. Jednym słowem, może płynąć w sposób naturalny, niewymuszony, po prostu jak zwierzę, od którego nazwano stateczek, jak rają.
Jeżeli chodzi o zwrotność, o zdolność manewrowania, nie było jeszcze na świecie lepszego aparatu do pływań podwodnych. Aparat ten jest przeznaczony do dokładnego badania łańcuchów górskich i dolin, wąskich kanionów i kraterów wulkanów podwodnych. Pod względem bezpieczeństwa pływania „Raja” nie ma sobie równych.
Pod wodą pływam już całe lata i nie zdarzyło mi się widzieć, aby jakakolwiek ryba lub inne stworzenie morskie utkwiło w szczelinie skalnej. Ostatni model „Rai” przewyższa, pod względem zwrotności, zdolności manewrowania i szybkości reagowania na niebezpieczeństwa grożące ze strony otaczającego środowiska, wszystkie ze znanych nauce zwierząt morskich. Kałabuszewowi wybrano dobry statek. „Raja” może swobodnie, z dużym zapasem odległości, uciec przed każdym wężem morskim, albo też sparaliżować go ładunkiem elektrycznym, gdyby okazało się to konieczne.
A więc siedziałem w kabinie, a „Raja” wisiała pod brzuchem helikoptera, który leciał z wielką szybkością do oddalonego sektora Oceanu Indyjskiego. Wolałem zająć miejsce w kabinie jeszcze na lotnisku. Oczywiście urządzenia hermetyzujące działają równie dobrze na powietrzu, jak i w wodzie, ale załadunek pasażerów na „sucho” zajmuje mniej czasu i poza tym, cokolwiek by się mówiło, jest bezpieczniejszy. Nie chciałem ryzykować tego, że jakaś tam śrubka czy nakrętka znajdzie się nie na swoim miejscu i z takiej błahej przyczyny trzeba będzie powtórnie regulować całe urządzenie, bo automaty nie zgodzą się na zanurzenie „Rai”. Mnie osobiście niczym by to nie groziło, ale Kałabuszew i Titow musieliby czekać na mnie znacznie dłużej. Starzy podwodni wyjadacze, nauczeni doświadczeniem, liczą się z możliwością powstawania awarii nawet w wyniku niebrania pod uwagę takich właśnie drobiazgów jak ten, o którym przed chwilą wspomniałem, a o których to drobiazgach nie zawsze „pamiętają” pokładowe mózgi elektronowe.
Pomyślałem o Titowie i Kałabuszewie. Kałabuszew jest odważny, ale wydawało mi się, że ta jego odwaga, to jego męstwo, nie wiem jak to nazwać, jest odwagą szaleńca, człowieka owładniętego pasją. Natomiast wyprowadzenie z równowagi Titowa jest rzeczą prawie zupełnie niemożliwą.
Prawie… hm… zacząłem mieć wątpliwości. Titow znajdował się zawsze w towarzystwie podwodniaków, ludzi, którzy potrafili panować nad sobą, a przede wszystkim nieskłonnych do fantazjowania. Z partnerem tego typu co Kałabuszew zetknął się po raz pierwszy i oto siedzą obaj, zamknięci razem w ciasnej kabince. Co może zdarzyć się, jeżeli „krzemień” Titow będzie narażony na uderzenia „krzesiwa” Kałabuszewa? Jakie mogą powstać z tego iskry? Widywałem ludzi, którzy dopiero w podeszłym wieku brali po raz pierwszy udział w polowaniu. Bywało tak, że broń brali do ręki z ironicznym uśmieszkiem, ale natychmiast po pierwszym strzale przeobrażali się zupełnie. Czy pasja kolekcjonera, lub też myśliwego, nie mogła zawładnąć również Titowem?
Przerzucając otrzymany od Komisji plik fotografii zacząłem wnikliwie wpatrywać się w tę, która wywołała całą awanturę. Było to zdjęcie przekazane przez kamerę telewizyjną, opuszczoną na linie z pokładu badawczego statku nawodnego na dno oceanu. Prosto w kamerę patrzyła morda jakiegoś potwora. Troje oczu na czole połyskiwało chłodno i bezmyślnie. To był wzrok stworzenia stojącego na bardzo niskim stopniu rozwoju. Stworzenia działającego bez żadnego udziału świadomości, instynktownie, odruchowo, zupełnie jak automat. Straszny wzrok, od którego dostawało się gęsiej skórki. Szeroko otwarta paszcza świadczyła o doskonale rozwiniętej funkcji chwytania. Potężny potrzask z nierównymi, topornie obrobionymi zębami. Trudno było mówić o rozmiarach paszczęki, ponieważ nie wiadomo było, z jakiej odległości zrobiono zdjęcie.
Widok takiego zwierzęcia mógł podniecić każdego, nie tylko opętanego manią kolekcjonerską Kałabuszewa. Łatwo mogę sobie wyobrazić, co by poczuli badacze, gdyby spotkali się z podobnym potworem twarzą w twarz.
Odwróciłem fotografię. Na odwrocie była krótka notatka sporządzona na podstawie oficjalnego protokołu naukowego. Kamera telewizyjna przekazała zdjęcie. Na ekranie monitora kontrolnego, zainstalowanego na pokładzie statku, zaobserwowano, że otwarta paszcza nagle, gwałtownie zbliżyła się do kamery, mignął, błysnąwszy w świetle reflektora, ząb, obserwatorzy zobaczyli coś podobnego do gardzieli i nastąpiła ciemność. Lina, do której była przymocowana kamera telewizyjna, napięła się, jak gdyby to była żyłka, na końcu której znajduje się wielka ryba. Próby wyciągnięcia zdobyczy na powierzchnię nie powiodły się. Po dziesięciominutowej walce, kiedy podciągano i luzowano linę za pomocą windy, przerwała się ona i potwór, który połknął kamerę, znikł. Sądząc z rozmiarów kamery stworzenie, które tak lekko przełknęło ten „przedmiocik”, nie mogło być maleńkie.
Zoologowie nie widzieli do tej pory nic podobnego i nic podobnego nie opisano dotychczas w pracach naukowych. Rozgorzała dyskusja, do której niespodziewanie wtrącił się Kałabuszew, zobaczywszy fotografię demonstrowaną w telewizji ziemskiej. Kałabuszew „rozpoznał” w nieznanym potworze węża morskiego. Na dowód tego przytoczył kilka tysięcy pisemnych, zaprotokołowanych raportów naocznych świadków i rysunki zrobione przez artystów w dawnych wiekach.
Jeden z tych dowodów znajdował się w moich rękach, w tej samej paczce fotografii i fotokopii. Trójoki potwór z otwartą paszczą polował na wątły stateczek, uciekający pod pełnymi żaglami. Na rufie klęczał jeden z marynarzy i wznosił ręce do nieba. Tułów węża był ukryty w wodzie. Nad powierzchnię morza wystawały tylko podobne do garbów wierzchołki grubych pierścieni. Niezupełnie zgadzało się to z wersją Kałabuszewa stwierdzającą, że węże morskie wypływają na powierzchnię dopiero po śmierci, ale podobieństwo było prawie zupełne.
— Czy pan nie zasnął, kapitanie? — spytano mnie. Z ekranu patrzył na mnie uśmiechający się Agapow.
— Wszystko w porządku. Usiłuję zbudować jakąś, mniej lub więcej prawdopodobną, hipotezę. Nie mogę przecież prowadzić poszukiwań na oślep.
— Niech pan próbuje — poparł mnie Agapow — specjalnie przyleciałem z Księżyca, aby uczestniczyć w zakończeniu tej sprawy, i usłyszałem z dziesięć hipotez. Pańskie uwagi będą dla mnie szczególnie interesujące.
— Za podstawę mojej hipotezy przyjąłem skrajne przypuszczenie, że musiało się zdarzyć coś takiego, co spowodowało, iż nawet taki człowiek jak Titow na moment stracił głowę — powiedziałem. — Dowódcą statku był Titow, chociaż kierownikiem wyprawy mianowano Kałabuszewa. W przypadku gdyby Kałabuszew zażądał od Titowa wykonania jakiegoś nierozsądnego, sprzecznego z instrukcją manewru, ten, jako odpowiadający za powierzony mu statek, mógł odmówić wykonanania rozkazu. Z drugiej zaś strony — Titow, gdyby nawet zdecydował się na przedsięwzięcie czegoś wykraczającego poza ramy instrukcji, natychmiast by o tej decyzji poinformował statek patrolujący na powierzchni Oceanu, w rejonie badanego kanionu. Wniosek nasuwa się sam: Titow po prostu nie zdążył tego zrobić. Musiało zupełnie niespodziewanie wydarzyć się coś takiego, co momentalnie wyeliminowało Titowa z „gry”.
— Na przykład „Raja” wpadła na skałę podwodną, ponieważ odległościomierz ultradźwiękowy na skutek uszkodzenia „pomylił się” w ocenie odległości?
— Nie, to niemożliwe. W podobnym wypadku automaty awaryjne przekazałyby na powierzchnię sygnał SOS.
— A więc…
— Rozumując logicznie — westchnąłem — musimy dojść do wniosku, że Titow stracił możliwość działania nie na skutek jakiejś fizycznej przeszkody, a w następstwie jakiegoś czynnika psychologicznego.
— Czy nie chce pan przez to powiedzieć, że Titow mógł po prostu… oszaleć?
— Nie, Titowa mogło po prostu coś bardzo zadziwić. Mogło to trwać zaledwie ułamek sekundy i niewątpliwie za chwilę przyszedł już do siebie, ale wtedy było za późno na jakiekolwiek działanie.
— To znaczy, że natknęli się na węża morskiego?
— Musieli zobaczyć coś, co głęboko wstrząsnęło Titowem.
— I to „coś” było szybsze i pierwsze napadło na „Raję”?
— Pan zbyt upraszcza — powiedziałem. — „Raja” jest silnie zautomatyzowana. Urządzenia obronne odparłyby atak, a automat awaryjny przekazałby na powierzchnię sygnał alarmowy wraz z dokładnym raportem o wypadku. Mielibyśmy wówczas szpulkę z magnetycznym zapisem wszystkiego, co wydarzyło się na dnie morza. A my nie dysponujemy ani jednym zdjęciem.
Rozmowa utknęła na martwym punkcie.
Poprzez przezroczyste dno kabiny widziałem powierzchnię Oceanu. Wzdłuż toru, wyznaczonego przez pływające radiolatarnie, płynęły ogromne frachtowce towarowe. Wielkie statki o eleganckich, opływowych liniach posuwały się szykiem torowym, zachowując równe odstępy pomiędzy sobą, jak na defiladzie. Obraz, widziany przeze mnie, niewiele miał wspólnego z fotokopiami, które w dalszym ciągu trzymałem w ręku. Przelecieliśmy nad Wielką Drogą Transoceaniczną, łączącą porty będące końcowymi stacjami transkontynentalnej kolei żelaznej. Pociągi załadowane towarami przekraczały Ocean na pokładach statków, aby po przybyciu do portu przeznaczenia kontynuować podróż o własnych siłach.