129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

W tym momencie przyszło mi na myśl: a może warto aktywnie wtrącić się do historii ludzkości i choć trochę ją udoskonalić. Po głębszym zastanowieniu postanowiłem jednak, że nie należy tego czynić. Byłaby to zupełnie nieodpowiedzialna działalność, na miejscu tylko w powieści naukowo — fantastycznej. Nie wolno ingerować w tok historii, jeśli się nie zna skutków takiej ingerencji.

I dlatego — ma być plama na spodniach czyściocha!

— A! Psia mać! — szepnął łapiąc już na kolanach otwartą puszkę z delikatnym, o smaku krabów, mięsem morskiego grzebienia.

Zdaje się, że i ja naonczas kląłem identycznie.

Kot otworzył lewe ślepie, ale nie widząc psa ponownie zwęził je w poziomą szczelinę.

A jednak spróbowaliśmy konserw. On swoją porcje zjadł przed zupą, a ja po zlikwidowaniu befsztyka. Następnie rozsunęliśmy amerykankę i nie zdejmując obuwia, wyciągnęliśmy się na niej, aby pokurzyć ze smakiem. Mieliśmy zupełnie te same nawyki. Widać nie zmieniam się.

Z rozkoszą wypuszczałem kółka. Milczeliśmy. Zauważyłem, że on już kilka razy ukradkiem zerka na zegarek.

— Powiedziałeś, że masz czas tylko do siódmej, dokąd idziesz? Jeśli to nie tajemnica, oczywiście.

— Tajemnica? Przed tobą?

— Nie uwzględniasz czynnika pamięci. Człowiek zapomina. A zapomnieć to to samo, co nie wiedzieć. A więc, jeśli to tajemnica…

— Bzdura! Idę na spotkanie z Ireną. Na placu Kałuskim, koło automatu.

— Z Ireną?!

— Nie znasz jej? To byłoby oryginalne… Jaka ona jest tam, w tej przyszłości?… Nie zbrzydła? Może jesteście…

W tym wymuszonym żarcie dostrzegłem niepokój. I to wreszcie pomogło mi przypomnieć sobie ostatecznie, jaki dziś dzień.

Abstrakcyjna cyfra — jedenasty grudnia — ożyła dla mnie smutkiem pamiętnym sercu.

* * *

Czekałem wtedy na Irenę koło automatu. Ludzie wchodzili i wychodzili z kabin. Wyznaczali sobie spotkania, śmieli się, namawiali, prosili. W świetle lamp para idąca z ust wydawała się ruda i troszkę tęczowa. Zegar wpijał się we mnie swym bursztynowym, nie mrugającym okiem cyferblatu. Spóźniała się o trzy minuty. Strzałka minutowa długo pozostawała na miejscu, a potem nagle przeskakiwała. Równocześnie coś przeskakiwało w sercu.

Spostrzegłem ją z daleka, jak przechodziła przez jezdnię. Spieszyła się. Wokół jej futrzanych botków powstawały zamiecie. W oczach miała iskierki. Ale nie wierzyłem im. Była zimna, jak szron na kołnierzu z lisa. Wysoka i bardzo piękna.

Była daleka, jakże daleka…

To właśnie podbechtało mnie, żeby wszystko jej powiedzieć. Czułem, że mnie nie kocha, ale nie chciałem, nie mogłem w to uwierzyć. Odrzucałem to. I przyśpieszałem wydarzenia. Podobałem się jej i nie nudziła się ze mną. Więc trzeba było poczekać. Dowcipkować, a nie blednąc z miłości. Gdybym wobec niej był bardziej oschły, nonszalancki, to — kto wie — co mogłoby z tego wyjść. Była przyzwyczajona do powszechnego uwielbienia i kroczyła od jednego zwycięstwa do drugiego. Ciekawska i nierozbudzona.

Sama zaś chciała nie panować, lecz odczuć czyjąś nad sobą władzę, własną tkliwą pokorę w obliczu czyjegoś spokoju i pewności siebie.

Rozumiałem to, ale nie mogłem nad sobą zapanować. Byłem zakochany i dlatego bezbronny. Nie mogła nie zwyciężyć. To był nierówny bój.

Ten dzień był moim Waterloo.

Powiedziałem jej wszystko.

Co mogła mi odpowiedzieć? Co zaproponować?

Przyjaźń?

Wiedziała, że nie jestem z tych, którzy poniżają się wobec zwycięzcy i stają się jego niewolnikami. Być może, chciała nawet zatrzymać mnie obok siebie w roli odrzuconego wielbiciela, ale rozumiała, że z tego nic nie wyjdzie.

Nie zaproponowała mi przyjaźni, nie powiedziała, że „nie wie”, jakie są jej uczucia względem mnie, że musi się „zastanowić”. Była dzielna. Wyzwanie zostało rzucone — trzeba było na nie odpowiedzieć. Być może żałowała, że się pośpieszyłem. Nie wiem. Tylko powiedziała:

— Nie.

Zawsze będę rada cię widzieć, zawsze — powiedziała jeszcze.

Zrozumiałem, że wszystko skończone. Więcej do niej nie przychodziłem i nie telefonowałem. I ona nie telefonowała. Rozstaliśmy się przy Moście Krymskim.

* * *

A teraz, za jakąś godzinę, wszystko to miał przeżyć on. Wszystko! Począwszy od spóźnienia o pięć minut do „nie” przy Moście Krymskim. Było mi go do bólu żal, aż do łez. Dopiero teraz poczułem, że on — to ja, tylko przed popełnieniem błędu, jeszcze czegoś nie wiedzący, czegoś nie rozumiejący. Ogromnie chciałem uchronić go od czekającego go bólu, przestrzec, uzbroić w moje doświadczenie. To było bardzo skomplikowane uczucie.

A poza tym bardzo chciałem zobaczyć ją, tamtą, tę, która jeszcze nie uświadomiła sobie, że to kres naszych spotkań. Teraz wygrałbym bitwę. Wszystko byłoby zupełnie inaczej. To ona cierpiałaby z zazdrości i niepewności, to ona zarzucałaby mi obojętność. Zmusiłbym ją, żeby mnie pokochała.

Może jednak tak tylko mi się wydawało?

Może nie w mojej mocy było cokolwiek zmienić?

— Pójdę na to spotkanie zamiast ciebie!

— Po co? — Jego twarz stężała i stała się zimna.

— Ty przecież nie wiesz, co cię dziś czeka! Nie znasz ani jej, ani siebie! Pozwól mi! Tylko dziś… I zniknę. Będziesz mi wdzięczny. Niech z tobą będzie inaczej! Nie jak ze mną!

— Nie. Nie chcę wiedzieć, jak było z tobą.

— Przecież nie wiesz, nic nie wiesz! Po dzisiejszym spotkaniu niczego już nie da się odwrócić… Wiem to, i powiem ci.

— Nie, nie chcę!

— Nie zrozumiałeś mnie! Nie pójdę zamiast ciebie, zgoda. Ale powinieneś zachować się inaczej, nie jak ja wtedy. Najlepiej nie chodź w ogóle. Poczekaj aż sama do ciebie zadzwoni. Zadzwoni.

— Nie chcę cię słuchać! Rozumiesz? Nie chcę!

— Dlaczego? Przecież chcę otworzyć ci oczy. Nie dla swojego, ale twojego dobra!

— Nie potrzebuję! — powiedział ponuro. Spojrzałem mu w oczy i zrozumiałem: natchniony kochającym sercem wiedział wszystko i wszystko rozumiał, jak i ja wtedy. Wiedział, ale nie chciał wierzyć, jak i ja wtedy. I niczego nie mógł zmienić, jak i ja wtedy. Kiedyś taki sam wewnętrzny dialog prowadziłem ja sam ze sobą… A on teraz o tym wszystkim rozmawia ze mną. Co za różnica?

Od kołyski człowiek wszystko chce robić sam. Działać i próbować, potykać się i wstawać obmacując swe guzy. I to dobrze.

— Chyba lepiej, jeśli ja już wrócę?

— Tak, chyba… Czy spotkamy się jeszcze? Uśmiechnąłem się.

— Zawsze będziesz we mnie. A ja… ja zawsze będę znikał przed tobą. Twoje życie — to gonitwa za mną. Jesteśmy przemieszczeni w fazach.

— Czy zniknę po twoim powrocie do swojego czasu?

— Nie. My po prostu scalimy się w jakimś nieuchwytnym mgnieniu, któremu na imię współczesność. To przemieszczający się punkt na prostej z przeszłości w przyszłość. Pożegnamy się?