129377.fb2
I dlatego — ma być plama na spodniach czyściocha!
— A! Psia mać! — szepnął łapiąc już na kolanach otwartą puszkę z delikatnym, o smaku krabów, mięsem morskiego grzebienia.
Zdaje się, że i ja naonczas kląłem identycznie.
Kot otworzył lewe ślepie, ale nie widząc psa ponownie zwęził je w poziomą szczelinę.
A jednak spróbowaliśmy konserw. On swoją porcje zjadł przed zupą, a ja po zlikwidowaniu befsztyka. Następnie rozsunęliśmy amerykankę i nie zdejmując obuwia, wyciągnęliśmy się na niej, aby pokurzyć ze smakiem. Mieliśmy zupełnie te same nawyki. Widać nie zmieniam się.
Z rozkoszą wypuszczałem kółka. Milczeliśmy. Zauważyłem, że on już kilka razy ukradkiem zerka na zegarek.
— Powiedziałeś, że masz czas tylko do siódmej, dokąd idziesz? Jeśli to nie tajemnica, oczywiście.
— Tajemnica? Przed tobą?
— Nie uwzględniasz czynnika pamięci. Człowiek zapomina. A zapomnieć to to samo, co nie wiedzieć. A więc, jeśli to tajemnica…
— Bzdura! Idę na spotkanie z Ireną. Na placu Kałuskim, koło automatu.
— Z Ireną?!
— Nie znasz jej? To byłoby oryginalne… Jaka ona jest tam, w tej przyszłości?… Nie zbrzydła? Może jesteście…
W tym wymuszonym żarcie dostrzegłem niepokój. I to wreszcie pomogło mi przypomnieć sobie ostatecznie, jaki dziś dzień.
Abstrakcyjna cyfra — jedenasty grudnia — ożyła dla mnie smutkiem pamiętnym sercu.
Czekałem wtedy na Irenę koło automatu. Ludzie wchodzili i wychodzili z kabin. Wyznaczali sobie spotkania, śmieli się, namawiali, prosili. W świetle lamp para idąca z ust wydawała się ruda i troszkę tęczowa. Zegar wpijał się we mnie swym bursztynowym, nie mrugającym okiem cyferblatu. Spóźniała się o trzy minuty. Strzałka minutowa długo pozostawała na miejscu, a potem nagle przeskakiwała. Równocześnie coś przeskakiwało w sercu.
Spostrzegłem ją z daleka, jak przechodziła przez jezdnię. Spieszyła się. Wokół jej futrzanych botków powstawały zamiecie. W oczach miała iskierki. Ale nie wierzyłem im. Była zimna, jak szron na kołnierzu z lisa. Wysoka i bardzo piękna.
Była daleka, jakże daleka…
To właśnie podbechtało mnie, żeby wszystko jej powiedzieć. Czułem, że mnie nie kocha, ale nie chciałem, nie mogłem w to uwierzyć. Odrzucałem to. I przyśpieszałem wydarzenia. Podobałem się jej i nie nudziła się ze mną. Więc trzeba było poczekać. Dowcipkować, a nie blednąc z miłości. Gdybym wobec niej był bardziej oschły, nonszalancki, to — kto wie — co mogłoby z tego wyjść. Była przyzwyczajona do powszechnego uwielbienia i kroczyła od jednego zwycięstwa do drugiego. Ciekawska i nierozbudzona.
Sama zaś chciała nie panować, lecz odczuć czyjąś nad sobą władzę, własną tkliwą pokorę w obliczu czyjegoś spokoju i pewności siebie.
Rozumiałem to, ale nie mogłem nad sobą zapanować. Byłem zakochany i dlatego bezbronny. Nie mogła nie zwyciężyć. To był nierówny bój.
Ten dzień był moim Waterloo.
Powiedziałem jej wszystko.
Co mogła mi odpowiedzieć? Co zaproponować?
Przyjaźń?
Wiedziała, że nie jestem z tych, którzy poniżają się wobec zwycięzcy i stają się jego niewolnikami. Być może, chciała nawet zatrzymać mnie obok siebie w roli odrzuconego wielbiciela, ale rozumiała, że z tego nic nie wyjdzie.
Nie zaproponowała mi przyjaźni, nie powiedziała, że „nie wie”, jakie są jej uczucia względem mnie, że musi się „zastanowić”. Była dzielna. Wyzwanie zostało rzucone — trzeba było na nie odpowiedzieć. Być może żałowała, że się pośpieszyłem. Nie wiem. Tylko powiedziała:
— Nie.
Zawsze będę rada cię widzieć, zawsze — powiedziała jeszcze.
Zrozumiałem, że wszystko skończone. Więcej do niej nie przychodziłem i nie telefonowałem. I ona nie telefonowała. Rozstaliśmy się przy Moście Krymskim.
A teraz, za jakąś godzinę, wszystko to miał przeżyć on. Wszystko! Począwszy od spóźnienia o pięć minut do „nie” przy Moście Krymskim. Było mi go do bólu żal, aż do łez. Dopiero teraz poczułem, że on — to ja, tylko przed popełnieniem błędu, jeszcze czegoś nie wiedzący, czegoś nie rozumiejący. Ogromnie chciałem uchronić go od czekającego go bólu, przestrzec, uzbroić w moje doświadczenie. To było bardzo skomplikowane uczucie.
A poza tym bardzo chciałem zobaczyć ją, tamtą, tę, która jeszcze nie uświadomiła sobie, że to kres naszych spotkań. Teraz wygrałbym bitwę. Wszystko byłoby zupełnie inaczej. To ona cierpiałaby z zazdrości i niepewności, to ona zarzucałaby mi obojętność. Zmusiłbym ją, żeby mnie pokochała.
Może jednak tak tylko mi się wydawało?
Może nie w mojej mocy było cokolwiek zmienić?
— Pójdę na to spotkanie zamiast ciebie!
— Po co? — Jego twarz stężała i stała się zimna.
— Ty przecież nie wiesz, co cię dziś czeka! Nie znasz ani jej, ani siebie! Pozwól mi! Tylko dziś… I zniknę. Będziesz mi wdzięczny. Niech z tobą będzie inaczej! Nie jak ze mną!
— Nie. Nie chcę wiedzieć, jak było z tobą.
— Przecież nie wiesz, nic nie wiesz! Po dzisiejszym spotkaniu niczego już nie da się odwrócić… Wiem to, i powiem ci.
— Nie, nie chcę!
— Nie zrozumiałeś mnie! Nie pójdę zamiast ciebie, zgoda. Ale powinieneś zachować się inaczej, nie jak ja wtedy. Najlepiej nie chodź w ogóle. Poczekaj aż sama do ciebie zadzwoni. Zadzwoni.
— Nie chcę cię słuchać! Rozumiesz? Nie chcę!
— Dlaczego? Przecież chcę otworzyć ci oczy. Nie dla swojego, ale twojego dobra!
— Nie potrzebuję! — powiedział ponuro. Spojrzałem mu w oczy i zrozumiałem: natchniony kochającym sercem wiedział wszystko i wszystko rozumiał, jak i ja wtedy. Wiedział, ale nie chciał wierzyć, jak i ja wtedy. I niczego nie mógł zmienić, jak i ja wtedy. Kiedyś taki sam wewnętrzny dialog prowadziłem ja sam ze sobą… A on teraz o tym wszystkim rozmawia ze mną. Co za różnica?
Od kołyski człowiek wszystko chce robić sam. Działać i próbować, potykać się i wstawać obmacując swe guzy. I to dobrze.
— Chyba lepiej, jeśli ja już wrócę?
— Tak, chyba… Czy spotkamy się jeszcze? Uśmiechnąłem się.
— Zawsze będziesz we mnie. A ja… ja zawsze będę znikał przed tobą. Twoje życie — to gonitwa za mną. Jesteśmy przemieszczeni w fazach.
— Czy zniknę po twoim powrocie do swojego czasu?
— Nie. My po prostu scalimy się w jakimś nieuchwytnym mgnieniu, któremu na imię współczesność. To przemieszczający się punkt na prostej z przeszłości w przyszłość. Pożegnamy się?