129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

— Odprowadzę cię. Do uniwersytetu.

— Dobrze.

* * *

Nie puszczam jego ręki i długo patrzę mu w oczy. Nasza przeszłość pomaga nam poznać się wzajemnie. To bardzo ważne.

— A więc, żegnaj? — mówię.

— Do zobaczenia — uśmiecha się — zawsze będziesz do mnie powracać. Spotkamy się z pewnością wtedy, kiedy jeszcze raz pokochasz.

— Do zobaczenia — zgadzam się.

Jest mi smutno. Nachylam się. Zbieram rękami miękki śnieg, ugniatam go mocno palcami w twardą, lodowatą kulkę. Chcę rzucić śnieżką w niego. Ale nie wiem dlaczego oczy mi zachodzą mgłą i tylko macham ręką.

On uśmiecha się bez słowa.

Otwieram masywne drzwi.

* * *

Otwieram oczy i dotykam kryształowej obręczy. Wpatruję się w salę. Żadnych zmian. Profesor Walentinow nie zdążył nawet zamknąć ust. W bursztynowych oczach dziewczyny widzę strach i zachwyt. Szef jest blady i groźny. Niema scena. Za chwilę otworzą się drzwi i ktoś w strażackim hełmie powie: „Do was jedzie rewizor”.

— Więc? — wreszcie wyciska z siebie Walentinow.

Nic nie rozumiem i wpatruję się w niego.

— Czekamy… Prosimy… — powiada.

— Przepraszam, ale nie wiem, o co panu chodzi — jeszcze nie całkiem oprzytomniałem i naprawdę nie pojmuję, czego on ode mnie chce.

— Pan zapowiedział, że zniknie…

Uśmiech. Zmarszczki się wygładzają. Jest znów sobą i znów kawalerem Orderu Podwiązki.

— Czy ja… Czy nie zniknąłem stąd na kilka godzin?

— Ależ nie! — zdaje się, że to krzyczy dziewczyna. W jej głosie wyraźnie słychać ból. Ból z mojego powodu i jeszcze coś.

— Więc nie zniknąłem?

— Nie — uśmiecha się lord, a promienne zmarszczki otaczające jego oczy mówią: „Pożartowałeś, chłopie, i wystarczy. Ha — ha — ha! Młode — zielone!”

— Nie znikałem?… — Zdjąłem obręcz i wyłączyłem urządzenie.

Następnie podszedłem do Walentinowa i podałem mu żółty notes z azteckim ornamentem. Profesor miał w ręku identyczny.

— Panie profesorze, niech pan porówna te dwa notesy. Powinny być identyczne. Z jedną tylko różnicą: ostatni zapis w notesie, który ja trzymam w ręku, jest zrobiony jedenastego grudnia ubiegłego roku. A teraz jest lipiec — pokazałem ręką na okno, za którym w gęstym błękicie unosił się puch topól.

Wszyscy machinalnie też spojrzeli w okno, jakby nagle zwątpili, czy rzeczywiście jest lipiec, a nie grudzień.

— A poza tym, oto — Wyciągnąłem z kieszeni twardą, mocną śnieżkę i z satysfakcją rąbnąłem nią w tablicę od góry do dołu pokrytą formułami.

Śnieżka trafiła w sam środek i przylepiła się.

Borys Zubkow i Eugeniusz MuślinBUNT

Przez lodową pustynię szedł nagi człowiek. Ślady bosych stóp rysowały się na śniegu wyraźnie jak w kreskówce, powietrze wypoczywające po wczorajszej zamieci stało nieruchomo nad każdym śladem i nie próbowało zburzyć jego kruchych granic. Sznur dołków odciśniętych nogami człowieka pozwalał odtworzyć drogę, jaką odbył w ostatnich dniach. Szedł dniem i nocą, bez odpoczynku, z rytmicznością mechanizmu, robiąc w godzinę co najwyżej trzy i ćwierć mili i z jakimś nadnaturalnym wyczuciem obchodząc niezliczone głębokie szczeliny ukryte pod czapami śniegu.

Poruszając się wzdłuż wschodniej granicy Lodowca Beardmore trzymał się sto siedemdziesiątego piątego stopnia długości wschodniej i zmierzał ku centralnym, najsurowszym zakątkom Antarktydy.

Jaskrawa pomarańczowa przepaska ciasno owijała jego tułów, a u pasa wisiała kula pokryta siatką misternych ścianek. Zwisała ciężko i władczo niby kula katorżnika. Jakby dla większego podobieństwa, przytroczona była do pasa splecionego z trzech dość grubych łańcuszków. Kula, albo ściślej wielościan z ołowianego plastyku, to jedyny ekwipunek wędrowca. A po drodze — wiedział to — nie oczekiwały go składy z tradycyjnym pemikanem, sucharami i lekami przeciwszkorbutowymi.

Po drodze był tylko lód. Na horyzoncie niemal czarny, w pobliżu — oślepiający. Ale człowiek patrzy nań bez mrugnięcia. I bez mrugnięcia także wznosi oczy na słońce. Trupie słońce ogryzione po brzegach przez pomarańczową mgłę. A wokół zmartwiałe morze ostro szlifowanych fal. Lodowe zmarszczki unoszą się jak gdyby i suną ku jednemu punktowi horyzontu. Tam, właśnie z tego punktu sterczą w górę szare smugi obłoków. Jest ich pięć. Jak uniesiona w ostrzegawczym ruchu dłoń olbrzyma z rozcapierzonymi palcami, grożąca, że się opuści, by przygnieść i lodowe morze, i człowieka. On jednak idzie, bardzo rzadko tylko gubiąc miarowy krok. A kiedy gubi, przez całe jego ciało przebiega fala drżenia, wzdryga się i przyspiesza kroku, jak gdyby ktoś niewidzialny, lecz silny, popędzał go i ganił za opieszałość. Jedynie myśli wędrowca nie poddają się niczemu. Toteż myśli płyną wstecz, powracając do jakiegoś punktu wyjścia…

W ten dzień Henry Care odwiózł rodzinę do brata, który pracował jako preparator w Parku Narodowym Rollstone. Synek Henry’ego koniecznie powinien w czasie ferii letnich odetchnąć żywicznym powietrzem.

Tym bardziej że brat lubił dzieci i sam miał ich sporą gromadkę.

Tak więc zostawił syna i Maudi u brata, sam zaś powracał do rozprażonego miasta. Była sobota, autostradą pędził zwarty strumień różnobarwnych samochodów. Nieoczekiwanie spoza grupy srebrnych świerków wyskoczył bizon. Bizony były dumą i atrakcją Parku Narodowego Rollstone. Zwierzę uderzyło przednimi nogami o asfalt i zatrzymało się. Henry gwałtownie zahamował. Od razu usłyszał nad głową przeraźliwy zgrzyt. Spiętrzone na dachu jego wozu miażdżyły się wzajemnie jadące za nim samochody. Usłyszał jeszcze chrzęst własnych kości i… lekkie podzwanianie łyżeczką o brzeg szklanki. Kobieta mieszała coś różowego w szklance stojącej na stoliku przy jego łóżku.

Między tymi dźwiękami leżała dwutygodniowa i głucha niepamięć.

— Maudi! — zawołał Care.

Kobieta spojrzała na niego. Nieznana kobieta ubrana w biały kitel. Care, niezupełnie jeszcze zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje, odwrócił się. Leżał bez ruchu w obawie, by nie stwierdzić, że został kaleką. Nigdzie nic nie bolało. Może narkotyki zagłuszają ból? Henry leżał nie poruszając się, dopóki całe ciało nie zdrętwiało. Ale wraz z tym przejmującym uczuciem odrętwienia przyszła świadomość, że ciało to istnieje, jak dawniej posłuszne Henry’emu, i że każdy mięsień, choć zdrętwiały, jednak też istnieje i gotów jest do działania. Świadomość uwalniała się od senności. Na tę chwilę widocznie czekano. Szerokie oszklone drzwi rozsunęły się bezgłośnie i do pokoju, jak zresztą można się było spodziewać, wszedł ktoś o powierzchowności zwykłego prowincjonalnego lekarza. Pachnącą lekarstwami dłoń położył na czole Henry’ego. Ręka, nadspodziewanie ciężka, wtłoczyła głowę w poduszkę.

— Obudziliśmy się — rzekł lekarz profesjonalnym, pochlebnym, dodającym otuchy tonem. — Czujemy się świetnie. Nasza struktura psychiczna jest absolutnie normalna. Gotowi jesteśmy spojrzeć prawdzie w oczy. Czyż nie tak, mister Care? Nie zaczynam od słów pocieszenia. Zostawmy je tchórzom. Będziemy się do siebie odnosili z szacunkiem. Szacunek dla pacjenta to gwarancja powodzenia. Jest pan człowiekiem współczesnym, mister Care, powinien więc pan lubić technikę. Nie przestraszy się pan pewnych nowinek medycznych. Nie powinien się pan przestraszyć!

Odrzucił koc i nacisnąwszy palcami czoło Henry’ego, zmusił go do odwrócenia głowy tak, aby zobaczył…

Na brzegu łóżka tkwiła ośmiornica. Wypukłe niklowe pudło wysuwało cienkie czerwone rurki, karbowane węże, powrósła różnobarwnych przewodów. Przewody i węże poruszały się ledwo dostrzegalnie. Teraz kiedy zrzucono z niego koc, Henry zrozumiał, skąd się bierze to uczucie unieruchomienia. Był przykuty do łóżka. Metalowe bransolety w kilku miejscach obejmowały jego ręce i nogi. Pierś stanowiła bezkształtną niemal bryłę śrub. Rurki i węże ośmiornicy wpijały się w tę bryłę. Henry poczuł mdłości i zakręciło mu się w głowie. W pokoju pociemniało. Dalsza krawędź łóżka, gdzie leżały skrępowane nogi, uniosła się i popłynęła w górę. Przez ścianę z waty usłyszał jeszcze kilka zdań:

— Kierownica samochodu osadzona była zbyt sztywno. Odłamki żeber dostały się do serca… Uszkodzenia funkcjonalne…

Henry stracił świadomość. Potem przez wiele dni trudziły się nad nim białe kitle. Bez wyraźnego współczucia, bez ciekawości — wszystko już chyba sprawdzono na tysiącach małp, na tysiącach świnek morskich, na dżdżownicach. Kiedy wieczorem szczególnie starannie mierzono temperaturę i badano ultradźwiękiem dawne blizny operacyjne, znaczyło to, że nazajutrz nowy krok. Jeszcze jeden krok ku temu, że wykreśli się z ciebie wszystko, co ludzkie, i zastąpi także czymś żywym, ale odrażająco obcym. Kiedyś równocześnie ze stołem operacyjnym ujrzał malutką małpkę rozciągniętą w narkozie. Bezradne, wygolone do czysta, siniejące ciało. Tylko łapy w kosmatych rękawicach. Na pewno owego dnia skalpel tknął ją pierwszą i drobniutki kawałeczek wykrojony z małpich tkanek zastąpił coś w ciele Care’a. Zastąpił… co mianowicie? Fragment nerwu czy zdruzgotaną kość? Tak czy owak przeobrażał się w chimerę, w troisty stop tykających przyrządów, ludzkiej świadomości i narządów ukradzionych mieszkańcom ogrodu zoologicznego.

Czy w pobliżu znajdowali się jeszcze tacy sami półludzie? A może dla innych proces przekształcania w żywy przyrząd kończył się agonią, życie ulegało przerwaniu pod uderzeniem defibrylatora usiłującego po raz ostatni pobudzić serce prądem elektrycznym?

Operacje odbierały mu jedną cząstkę ludzką po drugiej, dopóki wszystkiego nie zastąpiła Kula.

Podobnie jak inwalidzi uczą się używać protez, Henry uczył się obchodzić z Kulą. Drobiazgową instrukcję należało wykuć i zapamiętać na całe życie. Właściwie dla Care’a całe życie mieściło się teraz w Kuli. Kuli Care nie był potrzebny. Żyła ona swoim życiem. Komórki i mikropory Kuli kryły w sobie złożony łańcuch istot żywych. Łańcuch zaczynał się od mikroorganizmów, które egzystowały wyłącznie kosztem promieniotwórczego rozpadu izotopów cezu. Organizmy następnego szczebla żywiły się radioaktywnymi drobinami i wytwarzały elementarne białka. Jeszcze wyżej zorganizowane mikroby pochłaniały białkowe pozostałości drugiego szczebla, kwas węglowy i wydzielając tlen przekazywały go bezpośrednio do tętnic Care’a. Czwarty szczebel dostarczał Care’owi wysokoenergetycznych substancji odżywczych, piąty — fermentów niezbędnych do przyswojenia produktów czwartego szczebla. I tak dalej. Wszystko mieściło się w Kuli. Kultury zespołu były niepowtarzalne. Kula kosztowała miliony. Był to cud, był więc — jak każdy cud — przeciwny naturze.

Kiedy Kula zastąpiła pożywienie i powietrze, oddech skórny stał się zbędnym luksusem, Care’a zmuszono do zanurzenia się z głową w lepką ciecz wypełniającą cylindryczny zbiornik. Wskutek tej procedury ciało zostało powleczone błoną plastykową supertrwałą, superwytrzymałą, super… super… super… Jakież to jeszcze wspaniałe właściwości miała ta nowa skóra? Zapomniał już, chociaż mu wszystko wyjaśniano. Wiele mu wyjaśniono. Człowiek powinien umieć się obchodzić z maszyną, którą mu powierzono. Tym bardziej jeśli sam jest tą maszyną. W dzieciństwie Henry lubił kukurydziane racuszki z powidłami jabłkowymi. Teraz nos i usta zalepiła nieporównana, supertrwała błona. Care nie może już poczuć aromatu jabłek, kwiatów, świeżego ciasta. Nie jest mu już potrzebne zwyczajne jedzenie. Chwała ci, troskliwa Kulo! Wdmuchujesz tlen w arterie i siłę w mięśnie! A co zrobić z aromatem jabłek? Gdzież się podział? Znikł wraz z głodem, smakiem, pragnieniem. Tylko w jakimś zakamarku mózgu poniewierają się resztki wrażeń. Na co ci one teraz? Wybij je sobie z głowy, tłucz się po łbie wygolonym do połysku, zalanym supertrwałym plastykiem. Nawet uderzenia odczuwa się przezeń tępo jak przez poduszkę… Co teraz robią Maudi i syn? Chłopiec też lubi kukurydziane racuszki z powidłami jabłkowymi. Ma obrzmiałe wargi, a górna jest nieco wywinięta. To wszystko dlatego, że oddycha ustami. Słabiutki chłopaczek. Ale powietrze Parku Narodowego Rollstone wyjdzie mu na zdrowie…

…Z południowego wschodu leci śnieżna kurzawa Gdzie kończy się biel obłoków? Wzrok nie znajduje horyzontu, od tej jaskrawej bieli kręci się w głowie. Znowu przyszły oblodzenia, górą wygryzione przez słońce, od dołu poszarpane przez wiatr. Słowem, sam diabeł szykując się do wieczornej herbatki zwalił na dno niezmierzonej białej czary bryły nadtopionego, porowatego cukru. Gdzieś tam z wytężonej pamięci wychynął instynkt pragnienia. Henry nie potrzebował wody. To wiedział dobrze. A jednak odwieczny instynkt pragnienia malował w jego wyobraźni kostki lodu w oszronionym pucharze, karafki z wodą, blaszane krążki, kurki wodociągowe i znowu kostki lodu. Lód i woda…

Chciał oblizać wargi, ale były zaszyte; porywisty wicher nie powinien przenikać do resztek niepotrzebnych już płuc. Bezmyślne pragnienie. Cóż jeszcze można mu odebrać, skoro zabrano najprostszą radość zaspokajania pragnienia?

Nie, coś pozostało, coś…

Dziś rano ocknął się radosny, przypomniał sobie coś dobrego. Zrozumiał, że mimo wszystko wyprowadził w pole swoich panów, owinął na palcu, podsunął im niedoskonały fragment swojego ciała. Nie wyzwoliwszy się jeszcze z mgły porannego snu, potajemnie z nich szydził. Działo się to wszystko w półśnie, nadawało więc zbyt wielkie znaczenie jego drobnemu w istocie zwycięstwu. To nawet nie zwycięstwo, to wybieg. Zdołał zachować dar wyłącznie ludzki — zdolność do płaczu. Można płakać nad swoim losem i cieszyć się z płaczu. Chociaż to poniżający triumf, łzy jednak są przywilejem człowieka, maszyna nie zna gorzkiej cieczy strat i współczucia.

Kiedy Care wypełznął spod nawisu lodowej bryły, gdzie przeczekał noc, strząsnął igły śniegowe i przebudził się całkowicie, zrozumiał, że jego wielkie zwycięstwo nie jest warte nawet złamanego szeląga. Jakże mógł zapomnieć o podsłuchanej jednym uchem dyskusji! Któryś z chirurgów upierał się wówczas przy zachowaniu jego gruczołów łzowych. Drugi głos oponował dowodząc, że celowe jest zalać również oczy przezroczystą masą plastyczną, tym bardziej że Care jest dalekowidzem, a masie plastycznej łatwo nadać kształt soczewek kompensujących ten defekt. Szybko przeprowadzono go do innego gabinetu: trzeba było sporządzić kolejny encefalogram… W sporze więc odniósł zwycięstwo pierwszy, pozostawiono mu łzy. A on nikogo nie oszukał. I jego nikt nie oszukiwał. Po prostu ciecz łzowa jest bardziej niezawodna. I tyle…