129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Ale czy zwierzęta płaczą? Czy na przykład żółw może płakać? Kilkakrotnie pozwolono mu odwiedzić terrarium z doświadczalnymi zwierzętami. Dla rozrywki. Zdziwiło go, że zwierzęta niczym nie pachną. W cyrku, za kulisami, gdzie przepychał się wraz z synkiem, by mały mógł się przyjrzeć malutkim kucykom i słoniom w jaskrawych czaprakach, zawsze wisiał przenikliwy, niepokojący zapach zwierza. A tu — absolutna świeżość. Głęboko wciągnął powietrze i… nic nie poczuł, tylko nozdrza pokryte plastykową błoną drgnęły z przyzwyczajenia. Zapomniał — jak mógł zapomnieć — że za niego oddycha Kula.

Tak, żółw płakał. Zielony żółw morski, stary i pomarszczony, z obgryzionymi płetwami. Nazywano go Czo — ka. Jego płetwy obgryzły ryby, kiedy podjął trzystumilową wyprawę wpław, usiłując dotrzeć do zatoki Tortugero. Tysiące żółwi, przezwyciężając pasaty i huragany, płyną corocznie z daleka i zewsząd do brzegów żółwiej zatoki, aby złożyć jaja w czarny piasek Tortugero. Wzywa je tutaj instynkt, a utrzymać ścisły kurs pomaga drobny narząd orientacyjny — kompas magnetyczny, utworzony z żywych komórek. Henry’ego spowinowacili z Czo — ka. Zmusili go, by oddał Care’owi ten kompas. Transplantacja narządu orientacyjnego powiodła się, toteż Henry miał wszczepiony obcy człowiekowi magnetyczny instynkt orientacyjny…

…Po kilku godzinach kamiennego” snu pod bryłą lodu wszystko wokół było zmienione. Szare chmury zrudziały, u dołu tonęły w czarnym, nieprzeniknionym mroku, u góry jaśniały przepuszczając purpurowozłote promienie. Lód w pobliżu poczerniał, na horyzoncie natomiast jak gdyby rozlał się ognistą magmą. Centrum kipiącego blasku gdzieś tam, w oślepiająco białym punkcie. Punkt ten przyciąga wzrok i wabi. Być może, wzywa go ku sobie magnetyczny biegun planety… Żywy kompas, przeszczepiony od Czo — ka, związał go z linami pola magnetycznego, czuje jakby nieuchwytną sprężystość skóry czoła i potylicy. Niezwykłość wrażeń budzi w nim łęk, mimo że ma za sobą trening w obozie przy Lodowcu Beardmore.

Jakiś inny lokator terrarium uszczęśliwił Henry’ego wyczuciem najmniejszych wahań temperatury, przekazując mu to dobrodziejstwo wraz z wycinkiem swojej tkanki. Teraz pozwala to Care’owi bezbłędnie wykrywać przepaściste szczeliny zamaskowane zbitym śniegiem: nad szczelinami śnieg jest nieco cieplejszy. W ten sposób zapewniono mu bezpieczeństwo.

Bezpieczeństwo — po co? Dla kogo powinien on dbać o siebie? Malec i Maudi już nie istnieją. To znaczy istnieją, ale poza nim, wszelką więź między nimi zerwano w sposób najbardziej niezawodny i umiejętny. Musiał się na to zgodzić. Do owego czasu ciało jego tak się zmieniło, że sam siebie nie poznawał. Sam sobie wydawał się obcym. Jakim więc będzie dla Maudi? Czy zdoła pocałować synka wargami powleczonymi chłodną masą plastyczną? Dzięki wszechstronnej Kuli na pewno przeżyje Maudi, a nawet synka. Przez długie lata będzie dla nich żywym upiorem, prawdziwą chimerą, groteskowym straszydłem. Zamieniono go. Teraz zamianę należy doprowadzić do końca. Tak mu zaproponowano, a on się zgodził. Najpierw ceremonia własnego pogrzebu. Albo bez mała pogrzebu. Ale jednak, bodaj po raz ostatni, zobaczy swych bliskich.

…Nad wielkim hallem pierwszego piętra biegła długa i wąska galeria. Po jednej stronie galerii kilka par drzwi prowadziło do gabinetów rentgenowskich, z drugiej strony galerię od hallu oddzielała gruba tafla szkła. Tu właśnie przyprowadzono Care’a. Jasno oświetlony był hall — miejsce akcji. Balkon był ciemny, przeznaczony tylko dla jedynego widza.

Weszła Maudi z synkiem. Kochany chłopcze, dobrze wyglądasz, opaliłeś się! Lato spędzone w Parku Rollstone wyszło ci na zdrowie. Świetnie! To nic, że teraz trochę jesteś wystraszony niezwykłą sytuacją. Prędko się uspokoisz, jesteś jeszcze taki mały. Nie przejmuj, synku. A teraz właśnie Maudi mówi ci parę uspokajających słów. Grube szkło nie przepuszcza dźwięków. Widać jednak, jak się poruszają jej wargi. Obciąga na sobie żakiet i nerwowo wyłamuje palce. Henry czuje, że coraz szybciej i niespokojniej bije jego serce. Serce, którego każde uderzenie od dnia katastrofy podporządkowuje się jedynie elektrycznemu kardiostymulatorowi, bezszmerowemu mechanizmowi wszczepionemu pod skórę. A więc to serce, które należy do niego tylko połowicznie, zdolne jest jeszcze cierpieć i rozpaczać? Czemuż zresztą się dziwić? Krew jego zawiera teraz dużo adrenaliny, konstrukcja kardiostymulatora przewiduje reakcję na adrenalinę przez odpowiednią zmianę rytmu uderzeń serca. Ach, jakie to wszystko proste!

Po co hali oświetlono tak jasno? Czyżby nie rozumieli, że nieszczęście lubi półmrok i cień? Henry’emu jest teraz lżej niż Maudi — tkwi w ciemnościach. Nie musi myśleć o tym, jak wygląda jego ból z zewnątrz, świetle. Nareszcie! W dole ukazał się trzeci uczestnik ceremonii. Ten sam, z twarzą prowincjonalnego lekarza. Zawodowy pocieszyciel trzyma w rękach dużą okrągłą puszkę. Henry zna jej zawartość. Prochy. To fałszywe prochy! Teraz Maudi we współczująco — troskliwych słowach zostaje zawiadomiona o ciężkiej stracie. O tym, że uczyniono wszystko, co było w mocy, ale, że… niestety! Współczujemy pani w jej bólu… I tak dalej, i tak dalej. Trzyma pani prochy swego męża…

Maudi bierze urnę. Potem oddaje ją synowi. Ach, to dlatego, że musi znaleźć chusteczkę w torebce. Brązowa torebka z ciemnoczerwonym obrzeżeniem. Prezent w dziesiątą rocznicę ich ślubu. Teraz usiłuje włożyć urnę do torebki. Ależ Maudi, czyż zmieści się ona w torebce? Jakaś ty zabawna i niezgrabna! Ostrożniej, rozsypiesz prochy… I dlaczego krzyczysz? Henry i tak nie słyszy twojego krzyku. Widzi tylko twoje wargi…

A jednak nie ten dzień, kiedy zobaczył bezgłośny krzyk Maudi i chłopca zastygłego z okrągłą urną w dłoniach, urną napełnioną fałszywymi prochami, lecz inny dzień, który nastąpił nieco później, przekonał Care’a ostatecznie, że do przeszłości nie ma powrotu, że przed nim tylko niewola. Niewola bez kajdan, więzienie bez krat. Więzieniem stało się własne umęczone ciało. Czy własne? Do kogo należy? Wkrótce — oczekiwał tego lada minuta — nadejdzie czas rozliczenia się z tymi, co wynajmowali genialnych chirurgów, zakupywali kosztowne surowce i egzotyczne stworzenia. Na razie jednak nikt nie ośmielił się, czy nie chciał rozmawiać z nim otwarcie. Niepewność półprawdy—

półkłamstwa to kołysała, to ogłuszała, identycznie jak porcje narkotyków, które — jak domyślał się — ładowano w niego regularnie. A jednak dowiedział się prawdy…

Tego dnia wieczorem Henry nie mógł usnąć. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Podczas całego pobytu w klinice sypiał dużo i głęboko, nawet godziny czuwania upodabniały się do snu — przymilnie i wytrwale owładało nim jakieś narkotyczne paskudztwo. Ale teraz nie spał. Tylko oczy były zaprószone i piekły jak po bezsennej nocy. Świadomość jednak pracowała trzeźwo i niespokojnie. Ten instynktowny niepokój kazał mu wstać z łóżka (idealnie higienicznego — przyjemne dla oka niebieskie prześcieradło i gumowy materac o zmiennym stosownie do życzenia stopniu sprężystości). Nie odczuwając już ciężaru Kuli ruszył ku drzwiom (pod nogami superhigieniczna podłoga: dzięki stałemu naelektryzowaniu uzyskano idealne odpychanie cząstek kurzu). Drzwi rozsunęły się bezgłośnie i sprężyście (wszystko w klinice było sprężyste i bezgłośne). Ściany korytarza świeciły słabym zielonkawym blaskiem. Ktoś niegłośno, lecz zdecydowanie powiedział: „Spele domaga się oczu…”

Pachniało zimnym powietrzem, widocznie mówiący otworzył drzwi w głębi korytarza. Ten sam głos oddalając się powtórzył całkiem cicho: „Spele…” Znowu podmuch powietrza — drzwi się zatrzasnęły. Wszystko ucichło. Ale i w ciszy zdarzają się szmery. W uszach Henry’ego wraz ze szmerem zaszeleściło: „Spele… Spele… Spele…” Wcisnął głowę w ramiona, by zagłuszyć te dźwięki. Zamiast nich usłyszał jęk i hardzo szybkie mamrotanie. Coś, co przypominało magnetofon puszczony z większą szybkością. Nic nie można zrozumieć:,ra — ra — ra, bu — bu — bu, ra — ra — ra…” Mamrotała jednak nie taśma magnetofonowa, lecz człowiek.

Drzwi sąsiedniego pokoju rozwarte na oścież. Otwarte! Niepojęte! Henry nie widział jeszcze w klinice ani jednych chociażby nie domkniętych drzwi (idealne rygle i podkładki uszczelniające — w większości pomieszczeń gmachu utrzymuje się nadciśnienie powietrza nie pozwalające przeniknąć mikroorganizmom). Wejść7 Dlaczego do siebie zwraca to pytanie? Czyż nie jest wolny we wszystkim z wyjątkiem Kuli? Jeszcze zaledwie kilka kroków. W pokoju sąsiada było ciemno, ale gdy Henry przestąpił próg, światło rozbłysło. Pośrodku superhigieniczne łóżko, bez sensu ustawione, na ukos przegradzające pokój. Leżał na nim ktoś nakryty z głową niebieskim prześcieradłem.

Care pochylił się i ostrożnie zsunął prześcieradło z głowy leżącego. Ten od razu, jak gdyby automatycznie, podniósł rękę i nieprzyjemnie białe, bezkostne zdawało się palce obmacały twarz Henry’ego.

„Niewidomy — zrozumiał Care. — Blady jak nie dopieczone ciasto. Pewnie dawno go nie wynoszono na słoneczko”.

Ręka sąsiada namacała Kulę i na niej się zatrzymała.

— To znam — z wysiłkiem, lecz nader wyraźnie rzekł sąsiad. — Widziałem takie kule. Kiedy mogłem widzieć. Nie wszyscy je mamy…

— Kto — my?

— Ci, którzy trafili do tej kliniki. Czyż nie wiesz? Agenci wyjeżdżają do każdej katastrofy. Zabierają tych, co się nadają. Nie wszyscy się nadają. Tylko absolutnie zdrowi.

— Dlaczego zdrowi? Po kraksie… Tylko kalecy — jak ja…

— Powiedziałem — zdrowi. Błahe obrażenia się nie liczą. I ty byłeś zdrowy. Zwyczajny! I ja. Z każdego szpitala wypisano by nas po tygodniu. Zalepiono by zadrapania plastrem i wypisano…

— Ale mnie powiedziano… — Care zaczynał rozumieć.

— Że zebrano cię po kawałeczku? Wszystkim tak mówią. Potem zjawia się Kula i koniec ze wszystkim. Od Kuli się nie odczepisz, tak jak się nie da odczepić od własnej głowy.

— Łżesz! — półszeptem krzyknął Care. — Kłamiesz, straszysz! Po prostu zawistny jesteś o to, że przynajmniej widzę. Byłem kaleką, rozumiesz? Zupełnym kaleką. Wyleczyli mnie i jestem wdzięczny!

— Przed śmiercią ludzie pozwalają sobie na taki zbytek: nie kłamać. Wyleczyli cię? Toś ty ślepy, nie ja. Mnie także leczyli. Gdzie moje oczy, nie wiesz? Leżą w chłodni i czekają na mnie. Jako przyszła nagroda za wszystko, czego powinienem dokonać. Resztki nerwów wzrokowych zakonserwowano. O, tu…

Białymi palcami dotknął kącików oczu.

— Ale po co im to wszystko? Po co?

— Mnie nazwano Spele. To znaczy Jaskinia. Uczyniono mnie takim, abym pracował w jaskiniach. Węszył, macał, nasłuchiwał — ślepi robią to lepiej niż widzący. I ciemność jaskiń ich nie przeraża, nie działa im na nerwy. Dla nich cały świat jest jaskinią, przywykli. Rozumiesz? Świetnie pomyślane. Od ciebie też tego i owego potrzebują… Jesteś im przecież tak wdzięczny…

Spele zająknął się, kilkakroć ciężko i ochryple westchnął i szybko coś zamamrotał. To samo „bu — bu — bu”, które Henry słyszał już na korytarzu.

— Co ci jest bracie? Przestań! Bredzisz… Przestań! Jestem tu… Przestańże no!

W rozpaczy Henry potrząsnął Spelem złapawszy go za barki. Ten zamilkł i znów ciężko westchnął.

— M — mm… Jeszcze jeden ich pomysł. Operacja gardła. Ślepemu, sam rozumiesz, trudno pisać. I długo to trwa. A ręce? Przy pisaniu ręce zajęte, ślepy nie może pisać i patrzeć równocześnie… Przecież patrzy rękami. Trzeba więc mówić, mówić, mówić… Wszystko, coś namacał, powiedz, wszystko, coś usłyszał, powiedz. Aparat notuje. Aparat zawsze z tobą, podobnie jak twoja Kula. Ale człowiek mówi powoli. Według nich zbyt wolno. Uczono mnie mówić szybko, jeszcze szybciej, jeszcze… Potem zrobiono operację. Coś tam z wiązadłami głosowymi. Teraz można mnie puścić z dowolną szybkością. Jak magnetofon. Sam się wprawiam w ruch. Przywykłem. Trudno mi teraz mówić jak wszyscy. Zwyczajnie. Gdybyś ty wiedział, jak trudno… A oczy gdzie?… Obiecano mi je zwrócić przed śmiercią. Może sądzą, że nie przetrzymam operacji. Tę operację przetrzymam. Ostatnią… Zawołaj kogoś! Dlaczego nikt nie idzie? Zawołaj… Nie, idź sobie! Jeśli cię tu znajdą, będzie z nami krucho. Idź sobie, idź!..

Odszedł. Złamany, zrozpaczony, bezsilny. Przed spotkaniem ze Spelem sądził, że tylko on jest taki — z Kulą. Wydawało się, że wyjątkowość sytuacji stanowi pośmiertną gwarancję współczucia i uwagi. Cóż, gwarancja pozostała — gwarancja uwagi eksperymentatora dla myszy doświadczalnej. A jednak, jeśli takich jak on jest wielu, to dobrze. Ciężkie brzemię podzielone na sto części przestaje być ciężkie. Nie, to nie pocieszenie, ciężaru moralnego nie dzieli się na części. Takich jak on jest wielu… Czy to dodaje otuchy, czy odbiera nadzieję? Jeśli jest ich wielu, to znaczy, że usiłują oni zjednoczyć swoje siły. To dodaje otuchy. Jeżeli jest ich wielu, to znaczy, że każdy już próbował i opadał z sił. To odbiera nadzieję.

Ilu ich jest? Dziesięciu, stu, tysiąc? Odpowiedź na to pytanie wydała mu się niezwykle potrzebna i ważna.

Odpowiedź uzyskał, kiedy ujrzał „bibliotekę”. Niewielka sala rzeczywiście przypominała pomieszczenie katalogu bibliotecznego. Albo muzeum. Albo kolumbarium. W każdej szufladce „katalogu” biło serce. Tak, było ich wiele. I wszystkie przezornie oddzielone od siebie metalowymi ściankami komórek.

Henry, ma się rozumieć, nigdy nie mógłby się przedostać do „biblioteki”, gdyby nie jego ucieczka.

Postanowił uciec z kliniki. Nawet z powodu najcięższych okaleczeń nie skreśla się przecież wolnych obywateli z ewidencji. Nie zaczynać tylko na ten temat dyskusji z lekarzami i administracją kliniki. Wnikliwa pogawędka kończy się zastrzykiem i jakimś draństwem.

Ucieczka wydawała się sprawą łatwą. Skrzydło szarego, bardzo długiego gmachu kliniki sięgało do niewielkiego parku. Park szerokim łukiem ogradzała wysoka siatka, brama nigdy jednak nie była zamknięta i nikt jej nie strzegł. Niedbalstwo wyglądało na pułapkę. Ale za siatką była ulica, miasto, życie. Zazwyczaj Care spacerował w innym parku, osłoniętym ze wszystkich stron betonowymi ścianami wiwarium i laboratoriów. Ale trzy razy w tygodniu, wieczorami, przyprowadzano go na galerię, tę samą, z której obserwował ceremonię przekazania prochów. Tam czekał, aż wezwą go do gabinetu na kolejne badanie serca aparaturą kimograficzną. Skomplikowane przyrządy wymagały starannego przygotowania, trzeba więc było czekać piętnaście do dwudziestu minut.

W poniedziałek na pozór przypadkiem skręcił z galerii i spróbował zejść kilka stopni po schodach prowadzących do hallu. W środę zaryzykował przebycie połowy schodów i wrócił nie dostrzeżony przez nikogo. W piątek przeszedł przez hali tam i z powrotem. Nikt go nie zatrzymał, słabo oświetlony hali był pusty. W następny poniedziałek Henry pchnął zewnętrzne drzwi hallu obawiając się, że natrafi na ukryte zamki. Drzwi poddały się łatwo i otwarły na oścież, jakby zapraszając do parku.

Na trzeci dzień Henry zszedł ze schodów i wyszedł do parku. Trwało to zaledwie dwadzieścia sekund — można je było policzyć według uderzeń serca. Zanim zauważą, minie jeszcze osiemset sekund. Podszedł do bramy, wyciągnął przed siebie rękę z rozstawionymi palcami, jak gdyby badał niemal już namacalną wolność, i… runął na szaroniebieski asfalt ścieżki.

Care odzyskał przytomność w „bibliotece”. Skórzana leżanka była całkiem niska, toteż leżał prawie na podłodze i ściany pokoju zawisły nad nim. Przestrzeń od podłogi do sufitu z wyjątkiem wąskich drzwi zajmowały stojące przy ścianach zwartymi piętrami nieduże skrzyneczki. Na ich czarnych drzwiczkach czerwone cyfry i litery. Z każdej skrzyneczki dochodziło przygłuszone tykanie, a szmer ten wypełniał cały pokój po brzegi.

Obok leżanki stał wciąż ten sam Wielki Pocieszyciel, jak go nazywał Care. Jego przemówienie było przygotowane zawczasu:

— Wypadek godny pożałowania, mister Care! Wszyscy ubolewamy nad tym, co się zdarzyło. Smutne nieporozumienie! Ten, kto miał obowiązek pana uprzedzić, dopuścił się niewybaczalnej lekkomyślności i został przykładnie ukarany. Sprawa polega na tym, że pana kardiostymulator nie stanowi… że tak powiem… autonomicznego systemu. Rytm pracy pańskiego serca zależy od impulsów kardiostymulatora, a jego praca zależy z kolei od sygnałów wysyłanych stąd, z punktu centralnego. Prościej mówiąc: kiedy przestaje uderzać tu — skinięcie w stronę skrzynek — przestaje uderzać tu — Wielki Pocieszyciel postukał palcem w pierś. — Niestety, u naszych pacjentów da się zaobserwować załamania psychiczne, napady melancholii zmuszające ich, by gdzieś uciekali i chowali się. Tak niemądre wymknięcie się spod kontroli lekarskiej brzemienne jest w przykre skutki dla szanownego pacjenta. Mając tylko jego dobro na względzie zmuszeni jesteśmy uciekać się do energicznych środków. Niewielka, ściśle kontrolowana arytmia sygnałów tu — i lekkie omdlenie tam, u pacjenta. Słowem, próbować ucieczki to bezsens…

Słowa szemrały, ołowiane i nieważkie. Jak zawsze, półprawda — półkłamstwo. Wszystkie wyjaśnienia i powoływanie się na dobro pacjenta to kłamstwo. A to, że na wieki przywiązany jest do jednego z tych tykających mechanizmów — prawda.

Care nie zdążył się nawet zainteresować, w której właściwie komórce zamknięte jest jego „serce”. Krzepcy sanitariusze wynieśli go wraz z leżanką na korytarz.

…Chmury znad horyzontu wystrzeliły w górę dotykając białymi piórami aureoli wokół słońca. Niebo połączyło się z lodem w jeden jaskrawy błękit.

Upływa drugi tydzień od chwili, kiedy Henry opuścił obóz — bazę „Pingwin” przy Lodowcu Beardmore. Wypróbowanie wszystkich biofizycznych, biochemicznych, chemiczno — mechanicznych układów Kuli i jego samego w warunkach, w których życie normalnej istoty jest praktycznie niemożliwe — oto jego zadanie, tym powinien był zwrócić swój dług, uregulować honorarium, zapłacić stokrotnie za wszystko, co zrobiono z nim wbrew jego woli. Jeżeli próby zakończą się pomyślnie, nic nie pęknie, nie puści, nie zamarznie, nie uwięźnie w szatańskiej Kuli, w plastykowych żyłach, w filtrach i systemie odżywiania, to wróci cały i otrzyma zasłużony odpoczynek. Superhigieniczną pościel, narkotyki. Sam szef nie zawaha się uścisnąć jego dłoni obciągniętej chłodną błoną. Jaki honor!

Czyż dla takich marności zgodził się na tę uciążliwą i ponurą wycieczkę? Niech ich piekło pochłonie razem z ich strzykawkami i filtrami! Wymknął się spod ich kontroli przynajmniej na kilka dni — i to jest najważniejsze. Zwyczajna ucieczka byłaby, rzecz jasna, niemożliwa. Jeżeli helikoptery nie znajdą Care’a w jednym z punktów kontrolnych trasy, zostanie przerwane nadawanie sygnałów radiowych dla kardiostymulatora i serce zamrze wpół taktu. Możliwa jest więc ucieczka tylko tam, skąd nikt nie wraca. Dlatego idzie przez lodową pustynię, odsuwając decydujący krok, aby przedłużyć wrażenie rzekomej wolności. Zakończy wszystko sam! Bez ich pomocy. Bez pośrednictwa elektronicznego śmiecia, którym go wypchano. Sam! Idzie ku swojemu celowi, a nie w imię cudzych racji. Krok naprzód to jego krok. On idzie, a nie oni! Sam! Pójdzie, gdzie zechce! Skończy wszystko, gdzie zechce. Sam! Krok naprzód to jego krok.

A nuż nie jego? Potworna myśl. A jeżeli kroki i myśli też nie należą do niego? A nuż są także kontrolowane? Pomyśl, że upływa już drugi tydzień, a mimo to nie zdecydowałeś się jeszcze skończyć tej wędrówki Wytrwale idziesz naprzód i tylko rozmyślasz o ostatnim kroku. Dlaczego? Pozbawili cię woli. Sterują nie tylko twoim sercem, ale i umysłem. Czaszka rozłupana na dwoje. Jedna część twoja — dowiedź, że jeśli nie ciało, to chociaż myśl twoja jest wolna. Drugą częścią sterują oni — wyrwij im ją. Pokonaj wszystkich i siebie, dopóki nie jest za późno. Czyż ich zamiary znane ci są do dna? Za godzinę, za minutę już może być za późno. Rozprawią się z tobą, ich wola zatriumfuje. Ostatni krok uczyń sam. Przyznaj, żeś już wszystko dawno i dobrze przemyślał. Nadnaturalnym zmysłem, którym cię tak litościwie obdarzono, znajdziesz pod śnieżną kopułą najbardziej otchłanną, najbardziej przytulną, najbardziej poszczerbioną, najbardziej dobroczynną szczelinę i rzucisz się tam głową w dół.