129377.fb2
— Coo?! „Was”? „Człowiekiem”? Związać go i wrzucić do rakiety! Będziemy go sądzić.
— Tu Temida. Jeżeli on jest człowiekiem, to nie podlega naszej jurysdykcji. Nie mamy prawa brać go ze sobą.
— Zrozumiałem, Temido. Prawo jest prawem. Rozwiążcie go. Przynajmniej jedna istota będzie nas żegnać na kosmodromie.
— Tu Temida. Na planetach z niewykształconą cywilizacją obecność ludności miejscowej podczas startu statku kosmicznego jest niepożądana, ponieważ nie wiadomo, jak to może być przez nich zrozumiane.
— Jasne. Odeślijcie go gdzieś. Powiedzmy, na Kaukaz.
— Szefie, tu Mars. Czy można mu dać rewolwer?
— Tu Temida. Przekazywanie jakichkolwiek środków technicznych istotom rozumnym na planetach o niskim stopniu rozwoju cywilizacji jest wzbronione, jako że nie wiadomo, w czyje ręce mogą się one ostatecznie dostać i jakie znajdą zastosowanie.
— Szefie, przecież on jest jednym z nas!
— Niestety, już nie. On już jest jednym z nich. Słyszałeś, co powiedziała Temida? Żegnaj, Prometeuszu. Mam nadzieję, że…
— Uwaga! Tu Merkury. Zgodnie z harmonogramem zaczynam likwidację środków łączności. Wszystkie radiostacje Ziemi przerywają pracę.
— Tu Szef. Maleńka poprawka. Chwilowo przerywają. Gromy i błyskawice! Przecież oni już zrodzili Prometeusza!
Przełożył Tadeusz Gosk
W ciągu ostatniej godziny lotu Erly Mueller wyrzucił z siebie taką ilość przekleństw, że gdyby wy ciągnąć je w łańcuszek, to byłby on długości nie mniejszej niż kilka parseków.
Trudno mu się dziwić: paliwo planetarne na wyczerpaniu, żadnych sygnałów zezwalających na lądowanie, a pod nami — nieprzerwane pasmo lasów.
Mnie też nie było lekko: oś Ziemi okazała się inaczej zorientowana w stosunku do Słońca aniżeli powinna i wszystkie obliczenia współrzędnych dla lądowania, przygotowane zawczasu przez analizator, były diabła warte.
Arsen Ciładze miał szczęście. Siedział przy swoim pulpicie sterowniczym odwrócony plecami do dowódcy i nie widział spojrzeń, jakimi obrzucał nas Mueller.
— Chwileczkę, Erly — powiedziałem. — Wytrzymaj jeszcze trochę. Może uda mi się sprecyzować kąt według Gwiazdy Polarnej.
— Dobrze — powiedział Mueller — wytrzymam, tylko pożycz mi do jutra trzysta ton paliwa. Wstał i szarpnął mocno dźwignię silnika hamującego.
Mętnie przypominam sobie, co było dalej, ponieważ absolutnie nie wytrzymuję przeciążenia podczas lądowań.
Kiedy ponownie przyszedłem do siebie, nasz „Poszukiwacz” kołysał się już na amortyzatorach ładowniczych.
— Przyjechaliśmy — powiedział Erly. Wokół rakiety buszowała ściana ognia. Ciładze zdjął słuchawki i podszedł do dowódcy.
— Niepotrzebnie to zrobiłeś, Erly. Przecież gdzieś muszą być kosmodromy.
— Dobra — rzekł Mueller — mogło być jeszcze gorzej, prawda, Mały?
Nie odpowiedziałem z powodu czkawki.
— Napij się wody — poradził Erly.
— Głupstwo, to nerwowe — powiedziałem.
Arsen włączył zewnętrzne gaśnice. Fontanny żółtej piany wyrwały się z bocznych dysz, tłumiąc płomienie na gorejących gałęziach.
— Jak się czujesz, Mały? — spytał Erly. Znów kilka razy czknąłem.
— Przestań czkać. Na całe życie i tak ci nie wystarczy.
— Co dalej? — spytał Arsen.
— Gaz. Pięć godzin. Wytrzymasz, Toleczku?
— Spróbuję — powiedziałem.
— Lepiej poczekajmy. — Erly był chyba nawet zadowolony z tego, że pojawiła się możliwość odłożenia dezynfekcji. — Połóż się na razie, a my z Arsenem się ogolimy.
Arsen sapnął. Zaproponować Ciładze, aby zgolił brodę, znaczy to samo, co prosić pawia, żeby sprzedał swój ogon. Erly wyjął z szuflady pulpitu przyrządy do golenia i kupę przeróżnych flakonów. On zawsze wyjątkowo uroczyście aranżował tę procedurę.
Pomyślałem, że dowódca umyślnie przeciąga chwilę wyjścia z rakiety, aby umożliwić nam zastanowienie się nad najważniejszym. W czasie lotu nie mieliśmy do tego głowy.
— Nie mamy się dokąd spieszyć — powiedział studiując w lusterku swój podbródek. — Czekali na nas czterdzieści cztery stulecia, poczekają jeszcze trochę.
— Czekali! — powiedział Ciładze. — Akurat. Potrzebni im jesteśmy jak dziura w moście.
„Zaczyna się” — pomyślałem. — A twoje zdanie, Mały?
— Jesteśmy im potrzebni — powiedziałem. — Z takich eksponatów jak my nie zrezygnuje żadna cywilizacja. Od razu — do muzeum. „Oto, dzieci, ludzie pierwotni, którzy zaludniali naszą planetę w dwudziestym pierwszym wieku, a oto prymitywne przyrządy, jakimi się posługiwali: statek kosmiczny z anihiligacyjnymi silnikami i Planetarny — Zwiadowca”.
— Tak, tak, Mały. Powiedz jeszcze coś o brodzie.
— Powiem. „Proszę zwrócić uwagę na niedorozwinięte części skroniowe u jednego z osobników i przypomnieć sobie, co mówiłem wam o ewolucji gatunku homo sapiens”.
— Bzdury! — wykrzyknął Erly. — Człowiek nie zmienia się od niepamiętnych czasów i nasi potomkowie w sześćdziesiątym piątym stuleciu…
— Człowiek się nie zmienia — przerwał mu Arsen — ale ludzkość jako całość bardzo się zmienia, i technika idzie naprzód. Strach pomyśleć, co oni tam wynaleźli w ciągu tych czterdziestu czterech wieków.
— Dobra — powiedział Mueller — damy sobie radę również z techniką. Włącz lepiej gaz.
Leżałem na koi odwróciwszy się twarzą do przepierzenia. Byłem pełen obaw. Wiedziałem, że do tego dojdzie. Koniec końców, poszliśmy na to. Po prostu przedtem nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad tymi wszystkimi sprawami. Nie będziesz przecież rozmyślać o losach ludzkości, kiedy ratując swe życie musisz bić laserami w gigantyczne pająki lub wysadzać w powietrze plantacje wysysających krew kaktusów. W wannie podczas anabiozy też się nie myśli.
Przewróciłem się na drugi bok.
— Nie śpisz, Mały?
Erly leżał na plecach. Z wyrazu jego twarzy zrozumiałem, że myśli o tym samym.
— Nie mogę usnąć. Powiedz, Erly, czy my rzeczywiście nie wydamy się im czymś w rodzaju pitekantropów.