129377.fb2
Mimo woli pomyślałem, jaką minę miałby Arystoteles, gdyby trafił na pokład naszego „Poszukiwacza”.
— Dobra — powiedziałem — zobaczymy.
— Zobaczymy — powtórzył Erly. Prawdopodobnie zasnąłem, bo gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że Erly bada próbki powietrza pobrane z atmosfery, a Arsen grzebie we wnętrzu Plaroza.
— Zdejmij z niego broń — powiedział Erly — nie ma tu z kim wojować.
— Mam nadzieję — odrzekł Arsen. Mueller pobrał jeszcze porcję powietrza.
— Zaraz, dzieci — powiedział umieszczając kolbę w aparaturze. — Jeszcze jedna próba biologiczna i można będzie wychodzić na wolność.
Pierwszy raz w życiu widziałem, jak Erly’emu trzęsły się ręce.
Chyba też wyglądałem nie lepiej.
Ciładze zdjął z Plaroza promiennik antyprotonów i położył na podłodze obok karabinu maszynowego. Nasz pozbawiony środków rażenia planetarny zwiadowca wyglądał bardzo dobrodusznie.
— Robot idzie pierwszy — powiedział Mueller, otwierając właz.
Przed samym wyjściem spojrzałem na skalę elektronowego kalendarza czasu ziemskiego. Było 12 stycznia 6416 roku.
Okropnie narozrabialiśmy podczas lądowania. Rakietę ze wszystkich stron otaczały spalone drzewa pokryte zeschłą pianą.
Było strasznie gorąco.
Arsen przyłożył dłoń do oczu i poprzez zaciśnięte palce spojrzał na słońce. W tym celu musiał wycelować swą brodę wprost w niebo.
— Powiedz, Erly, gdzieś ty właściwie wylądował? — spytał.
— Zdaje się, że na Ziemi — z zimną krwią odpowiedział Erly.
— Sam wiem, że nie na Księżycu. Ale ciekaw jestem, na jakiej szerokości geograficznej. Erly wzruszył ramionami.
— Zapytaj Małego. On znakomicie oblicza współrzędne lądowania.
Bez sprzeciwu przełknąłem tę pigułkę.
— Gdzieś pomiędzy trzydziestym piątym i trzydziestym ósmym równoleżnikiem — powiedziałem.
Erly uśmiechnął się, a ja pomyślałem złośliwie, że czas już na rewanż.
— Gdyby Erly nie spieszył się tak z lądowaniem — oświadczyłem obojętnym tonem — mógłbym uzyskać dokładne dane o nowym położeniu osi ziemskiej. A teraz mogę tylko stwierdzić, że niewiele odchyla się ona od prostopadłej do płaszczyzny ekliptyki.
Arsen gwizdnął.
— Tak, rozumiem — powiedział Erly. — Wieczne lato. Przepraszam cię, Mały, to był ordynarny żart. Jesteś naprawdę świetnym nawigatorem.
Nie wiem, czy powiedział to poważnie, ale aż zrobiło mi się, gorąco, bo pochwała Erly’ego jest dla mnie najważniejsza w świecie. W ogóle Erly to taki człowiek, za którym bez chwili wahania wlazłbym do każdego piekła. Arsen to też dobry i odważny towarzysz, ‘ale bardziej podoba mi się Erly.
Ciładze, zakłopotany, rozejrzał się wokół i nagle.powiedział z patosem:
— Ludzie, którzy zdolni byli tego dokonać…
— Wiedzieli, co robią — przerwał mu Mueller. Nie znosił, kiedy ktoś się roztkliwiał.
— Ciekawe jednak, gdzie są właśnie ci ludzie — powiedziałem.
Zgliszcza skończyły się i szliśmy gęstym lasem po — zielonej trawie. Nie wiem, czy kiedykolwiek oddychałem takim wspaniałym powietrzem.
Nagle Plaroz zatrzymał się i podniósł rękę. Przed nami’ była polana. Słowo daję, o mało nie rozpłakałem się na widok tych chłopców i dziewcząt w szortach i pstrych koszulach. Przecież odlatując z Ziemi miałem zaledwie dwanaście lat i od tego czasu nie „widziałem mych rówieśników.
Erly pomachał im ręką na powitanie. Zaśmieli się i również pomachali nam rękami, ale wydało mi się, Że coś ich niepokoi.
Podeszliśmy kilka kroków i na ich twarzach pojawił się strach.
„Dziwny ceremoniał powitania” — pomyślałem.
— Jesteśmy załogą statku kosmicznego poszukiwacz”! — zawołał Erly. — Wystartowaliśmy z Ziemi siódmego marca dwutysięcznego czterdziestego trzeciego roku. Wylądowaliśmy dziś w nocy o godzinie drugiej minut dziesięć, niedaleko stąd.
Ziemianie uśmiechnęli się jeszcze szerzej, natomiast odległość między nami nieco wzrosła.
Nie wiem, ile czasu spędzilibyśmy na wymianie uśmiechów, gdyby z lasu nie wynurzył się gruby różowolicy człowiek, siedzący na oklep na ogromnej mrówce.
Plaroz stanął. Miał z owadami swoje porachunki.
Mrówka również przysiadła i groźnie poruszyła żuwaczkami.
— Zabierzcie robota! — krzyknął różowolicy.
— On jest nieuzbrojony — odpowiedział Arsen. — Ale lepiej niech pan się nie zbliża z tą swoją mrówką.
— Nie chodzi o mrówkę, po prostu ja boję się robotów.
— Plaroz, do kabiny! — powiedział Erly.
Zdaje się, że po raz pierwszy Plaroz z taką niechęcią wykonywał rozkaz. Różowolicy poczekał, aż Plaroz się oddali, zlazł z mrówki i podszedł do nas. Wyprostowaliśmy się jak struny. Wreszcie nastąpiła długo oczekiwana, uroczysta chwila powitania.
Raport Erly’ego był po prostu wspaniały! Różowolicy wysłuchał go trzymając ręce „na baczność” i przestępując z nogi na nogę. Z jego twarzy widać było, że próbował z wysiłkiem coś sobie przypomnieć.
— Witam was, zdobywcy gwiezdnych przestrzeni… — Rozpoczął niepewnie — dumnych… e… skokołów kosmosu.
Niezupełnie rozumiałem, co to znaczy „skokoły”. Prawdopodobnie miał na myśli sokołów. Różowolicy jeszcze kilka sekund bezdźwięcznie poruszał wargami, a potem — zdecydowawszy widocznie, że dość już części oficjalnej — uściskał nas wszystkich po kolei.
— Trudno wyrazić, chłopcy, jak bardzo się cieszę, żeście przylecieli! Poznajmy się — Flawiusz, historyk.
Słowo daję, to było lepsze niż wszelkie przemówienia!