129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

— Dobrze, odsunę się… Codziennie czyszczę buty Jeszcze jedno pytanie. Jak pan je i pije?

— Jak? Zwyczajnie, jak wszyscy. Z łyżki i ze szklanki.

Komendant się ucieszył:

— Gdyby tak było, jak pan mówi, to każda ciecz lałaby się obok pańskich ust!

— Też coś! Proszę mi wybaczyć, ale nie zna pan prawa ciążenia.

— To znaczy?

— Płyn nigdy nie pocieknie w innym kierunku niż działa siła ciążenia.

— A, zdaniem pana, gdzie jest przyciągany?

— O tu, w górę.

— Znowu pan pokazuje w dół!

— Już panu tłumaczyłem…

— Ach, tak…

Komendant był pojętnym, wykształconym człowiekiem. Wyciągnął z kieszeni gazetę:

— Niech no pan przeczyta, co tu napisane.

— „Tnednopserok zsan isonod kaj”…

— To pan czyta od dolnego prawego rogu, od prawej ku lewej, w górę?

— A jakże inaczej?

— I pan to wszystko rozumie?

— Rzecz jasna. Mój mózg od razu odwraca tekst jak należy.

— Tego, co pan widzi, nie odwraca, a tekst odwraca. Dziwne.

— Nic dziwnego. To, być może, pewnego rodzaju kompensacja mojej fizycznej normalności.

— Pan uważa to za normalne widzieć wszystko do góry nogami?

— Jeszcze raz powtarzam, że to właśnie jest normalne. A to, jak widzą inni…

— Jest według pana nienormalne. Ale nas jest przecież większość!

— Ee, to jeszcze nie argument…

Milicjant zadał pytanie, które go niepokoiło.

— Niech pan powie, czy nie próbował się pan przystosować do wszystkich.

— Co pan ma na myśli?

— No, żeby dół stał się górą i tak dalej? — O tak, naturalnie. W młodości.

— I co pan robił w tym celu?

— Uprawiałem akrobatykę. Próbowałem chodzić na rękach. Czasem stałem na głowie jak jog.

— No i co?

— Kilka razy nadepnięto mi po prostu na ręce. Przepraszam, znowu pańskie buty…

Komendant i milicjant zamilkli. Potem milicjant rzekł:

— Odprowadzę pana kawałek. Ostrożnie, proszę, tu u nas w górze, to znaczy u pana na dole kołysze się żyrandol. Całkiem nisko. Niech pan się nie potknie. A w ogóle to bardzo dziwny przypadek. Hmm. Co pan widzi idąc ze mną? Aha. Już pan mówił. Buty. A wie pan, ja, nawiasem mówiąc, piszę pracę dyplomową. Czy pan nie mógłby mi pomóc? Rzadki przypadek w praktyce prawniczej. Czy pan pozwoli, że pana kiedyś odwiedzę? Chciałbym zrozumieć szczegóły…

— Dlaczego nie, bardzo proszę. Niech pan zanotuje adres.

— A jak pana tam odszukać?

— Mieszkam w sześciopiętrowym domu, na ostatnim piętrze. Najlepiej wchodzić z dachu przez drugie okno od prawego rogu…

Milicjant rozpłynął się w ciemnościach…

Przełożył Bolesław Baranówski

Jeremi Parnow i Michał JemcewBUNT TRZYDZIESTU TRYLIONÓW

Sprawa przybiera nieoczekiwany obrótWłodzimierz Nikołajewicz Florowskipaleoklimatolog

Za trzy dni miałem rozpocząć urlop. Liczyłem dosłownie godziny. Mniej więcej za osiemdziesiąt godzin będę siedział w pasażerskim samolocie i przez małe okienko spoglądał na ziemię, która jak plastyczna mapa rozciągnie się pode mną. Jeśli tego dnia dopisze piękna pogoda, cień samolotu jak ciemny krzyż będzie przesuwać się w dole.

Na razie patrzyłem na świat także z góry: z dwudziestego pierwszego piętra uniwersyteckiego biurowca. Samochody na ulicach wyglądały z tej wysokości jak zabaweczki, a ludzie jak mrówki. W oddali słały się szare proste wstęgi ulic, rozpościerały zielone prostokątne plamy skwerów. Gdyby padał deszcz, aż tu, na to dwudzieste pierwsze piętro, dotarłaby woń mokrych kasztanów… Ale na razie upał był potworny i o deszczu można było tylko marzyć. Chmur było niewiele, a i te jakby zamierzały przejść bokiem, pogrzmieć sobie tylko niegroźnie z oddali. Już od tygodnia całe miasto dyszało tak w sierpniowym skwarze. Wszystkie okna i drzwi gabinetów pootwieraliśmy szeroko, ale niewiele to pomogło, pracować było nie sposób. Zdjąłem marynarkę, włączyłem wentylator i co chwila poprawiałem się na krześle. Usiłowałem przeglądać maszynopisy, które przed wyjazdem trzeba było uporządkować i porozsyłać po redakcjach. Stos pilnych listów czekał odpowiedzi. Należało napisać sprawozdanie… Wreszcie machnąłem na wszystko ręką i postanowiłem zjechać do bufetu, by napić się piwa lub mleka z lodu.

W bufecie było jeszcze goręcej. Widocznie nie tylko mnie chciało się pić, bo długi zakręcony ogonek czekających swej kolejki stał przed bufetem. Lepiej było napić się na górze wody z kranu. Ale zdecydowałem się czekać i jednak napić się piwa, nim znów wrócę duszną windą na górę.

Przede mną w kolejce stał jakiś dziwny, niespokojny młody człowiek. Twarz miał pomarszczoną jak pysk buldoga i wielkie odstające uszy. Uśmiechał się, mrużył oczy krótkowidza i kręcił głową ostrzyżoną na jeża. Bez przerwy poruszał wargami, szepcząc coś do siebie pod nosem i bez przerwy przesypywał groszaki z jednej dłoni do drugiej.

Gdy zwrócił się w moją stronę, ze zdziwieniem zauważyłem na jego piersi przyczepioną wizytówkę: „Artur Położencow Moskwa”. A więc ten zabawny, nerwowy chłopak był delegatem na Międzynarodowy Kongres Walki z Rakiem. Jego nazwisko nie było mi wcale obce. Przyjrzałem mu się dokładnie. Przybrudzona koszula sportowa, przepocona pod pachami, szerokie niebieskie spodnie, pewnie nie prasowane już „od dawna. Zakurzone buty o pościnanych obcasach. A ręce, którymi nie przestawał przeliczać i układać ‘pieniądze, były wyraźnie nie domyte.

„Taki znany naukowiec, a taki abnegat — pomyślałem mimo woli — jakże mógł tak się wybrać na kongres!” Przypomnieli mi się eleganccy, wyświeżeni mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach i dobrze skrojonych ubraniach… Od otwarcia kongresu stale spotykaniem ich w windach i na korytarzach naszego biurowca.

Wreszcie jedna z tych drobnych monet, które tak bezustannie przeliczał i układał sobie na dłoni, upadła mu na podłogę i gdzieś się potoczyła. Nieznajomy, mrużąc oczy, rozglądał się bezradnie, a tymczasem pieniążek podniosła jakaś młoda dziewczyna i teraz ona z kolei zaczęła liczyć swe drobne, wetknięte studenckim zwyczajem pomiędzy stronice książki.

— To upadło temu panu — powiedziałem głośno.

Ale dziewczyna nie dosłyszała, a nerwowy nieznajomy chwycił mnie za rękaw.

— Niech pan da spokój — powiedział cicho, machając ręką. — Jeśli ona myśli, że to jej… Może te pięć kopiejek potrzebne są jej bardziej niż mnie.