129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie, co okazało się odruchem nieco niebezpiecznym. Nerwowy nieznajomy nie przestawał już teraz bawić mnie rozmową.

Nim dotarliśmy wreszcie do bufetu, opowiedział mi dość dokładnie, co sądzi o naszym uniwersyteckim gmachu jako dziele architektury z punktu widzenia nowoczesnego budownictwa, a także o chińskiej kuchni i jej przysmakach. Wytłumaczył mi, co to jest agar-agar i prawie przekonał, że właśnie z niego sporządza się najsmaczniejsze galaretki owocowe i budynie. Gdy wreszcie doczekaliśmy się swej kolejki, Wziął sobie porcję kiełbasy, poczekał aż mnie dadzą butelkę piwa i kanapkę i usiadł przy tym samym co ja stoliku, cały czas mówiąc bez przerwy.

— Pan jest zapewne delegatem, na kongres? — zapytałem, gdy na chwilę przerwał potok swej wymowy.

Pokręcił głową przecząco.

— Właściwie nie. Przychodzę na posiedzenia, bo interesuję się ogromnie wynikami najnowszych badań nad wirusami raka. Miałem także nadzieję, że dowiem się coś nowego o swobodnych genach. Ale nie jestem delegatem. Ta kartka — powiedział, widząc, że mimo woli spojrzałem na wizytówkę, którą miał przypiętą do koszuli — nie jest moja. To Położencowa. On i tak nie chodzi na wszystkie posiedzenia. Więc przypinam ją sobie, żeby mi przy wejściu nie zawracano głowy przepustkami.

„Cóż za błazeństwo — pomyślałem sobie. Ale nic zdziwiłem się zbytnio. Po tym nerwowym, wyraźnie czymś bardzo podnieconym i przejętym człowieku można się było zapewne gorszych rzeczy spodziewać. — Co za pomysł, by w ten sposób dostawać się na salę „posiedzeń! I do tego tak ubrany”.

— A czy pan chociaż zna Położencowa, czy może pożycza pan sobie ten karnecik bez jego wiedzy? — zapytałem.

Nieznajomy popatrzał na mnie jakby z przerażeniem. Zmieszało mnie spojrzenie tych dobrych, nie winnych i niedowidzących oczu. Jego twarz buldoga skrzywiła się jakoś żałośnie. Zrobiło mi się głupio. Było mi go żal, już wtedy zaczynałem się domyślać, że ‘przeżywa coś zupełnie niezwykłego, że coś go trapi, coś męczy. Zorientowałem się, że musi być niezupełnie zdrów. Sam upał nie mógł go chyba tak zmęczyć i rozstroić. Chciałem złagodzić moje słowa, obrócić w żart, powiedzieć mu coś miłego.

— Bardzo pana przepraszam, tak mi się jakoś niechcący wyrwało. Zresztą Położencow na pewno nie miałby nic przeciwko temu, że pan przychodzi na posiedzenia z jego karnecikiem. Wie pan co — klepnąłem go przyjaźnie po ramieniu — jak pan już będzie „miał dosyć tych posiedzeń, niech pan wpadnie kiedyś do naszego zakładu, tu na górze, na dwudzieste pierwsze piętro. Rakiem się co prawda nie zajmujemy, ale może i u nas pana coś zainteresuje. Odsapnie pan chwilę. Wygląda pan na bardzo zmęczonego. Uśmiechnął się, poweselał.

Tak, jestem zmęczony. To ten upał. Nie tylko zresztą upał. Widzi pan… — urwał swe zagadkowe słowa, a po chwili dodał niespodziewanie: — Chodźmy trochę się przejść po waszym ogrodzie. Chciałbym panu coś opowiedzieć. Tak, jestem zmęczony, widzi pan…

Trochę mnie to wszystko przerażało. I ten nowy dziwaczny nieznajomy, i jego nagła propozycja spaceru, a przede wszystkim perspektywa wysłuchiwania jego monologu. Nie miałem bowiem wątpliwości, że w stanie niezwykłego podniecenia, w jakim się znajdował, będzie mówił bez przerwy. Ale może naprawdę miał mi do powiedzenia coś ciekawego? Zgodziłem się. Wyszliśmy do otaczającego nasz biurowiec parku.

Rzeczywiście nie przestawał mówić ani na chwilę. Nim doszliśmy do ławeczki w cieniu drzew i krzewów, zdążył już wiele opowiedzieć mi o paleontologii, w której się specjalizował. Miał niemało ciekawych wiadomości z historii, biologii, genetyki, teorii ewolucji, biologii molekularnej i pokrewnych specjalności Mówił jednak o tym wszystkim tak jakoś bezładnie, że przestawałem go rozumieć, a w końcu w ogóle przestałem słuchać. Czy to miały być te niezwykłe wiadomości, które zapowiadał mi tak tajemniczo? Niewiele z nich się dowiem. Żałowałem nawet, że nie poszedłem na ten spacer sam, bez niego i jego gadulstwa. Bo w parku, na ocienionej ławeczce wśród soczystej zieleni, było bardzo przyjemnie. Z południowego zachodu powiewał teraz ostry wietrzyk. Drżały gałązki i liście. Od razu zrobiło się nieco chłodniej. Do oparcia naszej ławki przylgnął z szeroko rozpostartymi skrzydełkami motyl pawie oczko, walcząc z podmuchami wiatru.

Nieznajomy nie przestawał mówić. Pomyślałem sobie, że powinienem mu się przedstawić i dowiedzieć, jak on się nazywa. Rozmawialiśmy już tyle czasu, a właściwie nie znaliśmy się nawet. Ale nie dał mi dojść do słowa. Opowiadał z przejęciem o jakiejś wyprawie na Daleką Północ, już niemal pod biegunem, w okolice jeziora o dziwacznej nazwie Worota. Coraz mniej rozumiałem z jego bezładnego opowiadania. Wreszcie miałem już tego wszystkiego dosyć, postanowiłem wrócić do zakładu. Było teraz nieco chłodniej, mogłem zabrać się do pracy. Może zresztą posiedziałbym jeszcze w ogrodzie, ale sam. Zostawić go jednak i odejść na drugi koniec parku było mi jakoś niezręcznie, a on tymczasem nie zauważał wcale mego zniecierpliwienia. Mówił coraz bardziej nerwowo, natarczywie, coraz szybciej, coraz bezładniej. Zupełnie, jakby się obawiał, że nie zdąży powiedzieć wszystkiego. Dlaczego tak się śpieszył? Ale wreszcie przestało mnie to ciekawić.

— Będę już chyba musiał wrócić do siebie na górę — powiedziałem. — Za kilka dni jadę na urlop. Muszę przedtem…

— Nie, nie — zawołał przestraszony — nie! Muszę przecież powiedzieć panu o tym…

A więc on jeszcze nie zaczął mówić, jeszcze nie przystąpił do rzeczy. Ładny pasztet!

— Niech pan nie zostawia mnie teraz samego — mówił niespokojnie, trzymając mnie za rękaw, żebym mu nie uciekł. — Muszę panu coś opowiedzieć. Coś bardzo ważnego. Już teraz wiem, że… Ktoś musi o tym wiedzieć, nim ja… Nawet gdybym… Ktoś musi wiedzieć…

Zmieniał się w oczach. Zbladł, twarz jakby mu się wyciągnęła, wydłużyła, policzki zapadły. Pod oczami miał ciemne plamy. Teraz dopiero zauważyłem, ile w jego twarzy jest uporu. Nawet w tej chwili, gdy wyraźnie tracił przytomność. Zrozumiałem, że ten człowiek nie cofa się przed niczym.

Patrzył mi prosto w oczy. Ale zdawał się wcale mnie nie widzieć. Jego oczy nie były już zmrużonymi oczami krótkowidza, któremu nie chce się nosić okularów. Teraz były to chyba oczy epileptyka.

— Może to było za duże ryzyko. Może jednak nie powinienem był… Ale chodzi przecież nie tylko o mnie, cóż tam ja… Ktoś musi wiedzieć. To bardzo ważne, bardzo ważne — nawet głos mu się zmienił, był teraz ochrypły, suchy, jak u bardzo starego, bardzo schorowanego człowieka. — To bardzo ważne, ktoś musi o tym wiedzieć…

Byłem coraz bardziej pewny, że zaraz dostanie epileptycznego ataku. „Ładny będę miał z nim kram — pomyślałem sobie. — Co ja teraz z nim pocznę?” Poruszyłem się niespokojnie. Wydało mu się widocznie, że zabieram się do odejścia, bo znów złapał mnie za rękaw.

— Niech pan nie odchodzi. Musi pan… Wie pan, zastrzyknąłem sobie… Nikt o tym nie wie — mamrotał na wpół przytomnie. Napierał przy tym na mnie całym ciałem i gorącym oddechem dyszał mi prosto w twarz. Czuć było mu z ust kiełbasą, którą jadł niedawno. Trzymał mnie wciąż za rękaw. — Musiałem sobie zastrzyknąć. Dla mojego ojca, dla jego pamięci… Prawda musi chyba kiedyś wyjść na wierzch… A tymczasem ja… za niego… oczyścić jego pamięć… Trudno to ludziom zrozumieć… Ale ja…

Nie rozumiałem jego bełkotu, nie wiedziałem, o co mu chodzi. Odsunąłem się nieco od niego, ten zapach kiełbasy, wraz z zapachem jego potu, trudny był do zniesienia. Nieznajomy milczał i siedział osowiały, z zamkniętymi oczami.

— Co się panu stało? Źle się pan czuje? — pytałem, zaniepokojony nie na żarty. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak się mogę zdenerwować.

Zacząłem nim potrząsać, a on powiedział cichutko, jak usypiające dziecko:

— Tak się czuję, jakbym umierał… — a po chwili dodał: — Ale nie tak zupełnie… tak zupełnie to jeszcze nie umarłem…

Umilkł i zacisnął wargi. Głowa opadła mu na oparcie ławki, płosząc motyla, który zerwał się i odleciał. Twarz nieznajomego zrobiła się zupełnie sina. Gdy zdałem sobie sprawę, w jakim jest stanie, serce mi zamarło. „Co ja teraz z nim pocznę? Ależ narobiłem sobie bigosu! Tak to bywa, gdy się pochopnie nawiązuje znajomości!” Zerwałem się i pobiegłem po jakąś pomoc.

W przychodni uniwersyteckiej było chłodno i cicho. Ułożyliśmy nieznajomego na kozetce pokrytej białą ceratą i ktoś od razu zdjął mu buty. Niemłoda już lekarka zaczęła go badać i osłuchiwać.

— Prawie wcale nie słyszę serca — powtarzała — prawie wcale.

Wysoki, tęgi, siwy lekarz świecił małą latareczką prosto w oczy chorego. A nieznajomy, którego twarz teraz już zupełnie przypominała chorego buldoga, leżał bez ruchu i nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Drażnienie jego wzroku, słuchu, dotyku nie dawało żadnych wyników. Siwego doktora dziwiło to ogromnie. Oboje lekarze byli zdania, że to jakaś choroba psychiczna. Przynajmniej wszystko na to wskazywało.

Wyjęliśmy i przejrzeli wszystko, co nieznajomy miał w kieszeniach płóciennych spodni. Nie było tego wiele. Trochę drobnych pieniędzy, kilka kluczy na kółku z cienkim łańcuszkiem, kilkanaście biletów autobusowych i tramwajowych, grzebień z dwoma wyłamanymi zębami. Poza tym tylko jedna karteczka, złożona we czworo, pomięta i powycierana na zgięciach. Na niej zanotowany był numer telefonu i dopisek: „Wal.Nik. Kurii.” Odruchowo schowałem ją do kieszeni. Poza tym żadnej legitymacji ani dowodu osobistego. W dalszym ciągu nic nie wiedziałem o moim nowym, dziwnym nieznajomym.

Zatelefonowano po pogotowie, a lekarze zaczęli tymczasem omawiać między sobą ten dziwny przypadek.

Stary lekarz zwrócił uwagę, że u chorego ustały wszelkie odruchy.

— Ma to wszelkie symptomy letargu — oznajmił uroczyście — ale jestem pewny, że to nie letarg.

— Nie ma żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. To raczej typowa zapaść psychotyczna — mówiła lekarka. Schowała stetoskop i zwróciła się do mnie: — To co pan nam o nim opowiada, potwierdzałoby jeszcze taką diagnozę. To był początek ataku.

— Czy on z tego wyjdzie? — zapytałem.

Lekarze milczeli przez chwilę. Wreszcie stary doktor powiedział z namaszczeniem:

— Na razie trudno coś powiedzieć. Przy odpowiedniej terapii… Jeżeli w tkance mózgu nie zaszły jeszcze zbyt daleko posunięte zmiany.

Spojrzałem na kobietę w białym, pocerowanym przy kieszeniach fartuchu.

— Czyżby to był obłęd?

— Muszą zbadać go specjaliści. My niewiele możemy o tym powiedzieć — wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej: — No, niech pan sam powie, czy zdrowemu na umyśle człowiekowi przyszłoby do głowy przypinać sobie cudzą wizytówkę, żeby się w ten sposób dostać na posiedzenie naukowe? Sam pan przecież to mówił…

— Pamięta pani, Iraido Wasiliewna — powiedział stary doktor, starannie wycierając dłonie watką umoczoną w spirytusie — ten wypadek, który swego czasu tyle narobił szumu? Pewien schizofrenik, który był niemy i bezwładny, tak jak nasz pacjent…

Nie chciało mi się słuchać ględzenia staruszka. Do końca pracy pozostawała jeszcze cała godzina. Wróciłem do laboratorium.

W moim pokoju było tak samo duszno, jak przedtem. Powietrze stało nieruchome, gęste i nagrzane. Powiew wiatru tu nie docierał, spiekota ani myślała spadać. Kartki papieru z dobrze mi znanymi gryzmołami szczelnie przylepiły się do stołu. Na poręczy krzesła marynarka wisiała jakoś bezwładnie, niby więzienny kaftan. Usiadłem na krześle i przez chwilę rozmyślałem o całym tym dziwnym zdarzeniu. Nagle przypomniała mi się kartka z telefonem i skrótem czyjegoś nazwiska. Wyjąłem ją i odczytałem uważnie. Dzwonić do profesora Położencowa nie miało wielkiego sensu. Nie tak łatwo byłoby złapać tego znakomitego uczonego. Racja… słyszałem przecież, że w tych dniach wyjeżdża właśnie gdzieś na północ z wielką ekspedycją… Na pewno jest zajęty i zupełnie nieuchwytny. Spróbujemy więc zadzwonić pod numer zapisany na kartce. Zobaczymy…

Litera G przed numerem świadczyła, że ów ktoś mieszkał na Arbacie, w jednej ze starych dzielnic Moskwy, pełnej małych, zgrzybiałych domków… Nakręciłem numer telefonu.

Głęboki kobiecy kontralt powiedział:

— Słucham, tu Maria Iwanowna.

Długo i dokładnie musiałem tłumaczyć Marii Iwanownie, o co chodzi. Aż wreszcie wszystko się z wolna wyjaśniło. Okazało się, że „Wal.Nik.Kuril.” to jej syn, Walery Nikołajewicz Kurilin, geolog. Ale, niestety, nie było go teraz. Pojechał w teren. A czy Maria Iwanowna zna kogoś takiego z okrągłą głową i potężnym podbródkiem? Nie, nie zna. Do syna tyle ludzi przychodzi… Zaraz, zaraz… Taki trochę zabawny, z odstającymi uszami, podobny do buldoga? Ach, tak! To na pewno Borys! Szkolny kolega Walerego. No, oczywiście, oczywiście. Borys Rewin. Właściwie, to Michajłow, ale… Z Walerym studiowali razem na uniwersytecie. Ostatnio prawie się nie pokazywał. No więc, co się z nim stało?

Postarałem się możliwie jasno przedstawić stan Borysa Rewina. W słuchawce zaległa cisza. Tylko membrana poskrzypywała chrapliwie. Wreszcie Maria Iwanowna powiedziała:

— Zaraz tam do was przyjadę. Byłem zaskoczony.