129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Miłka przywitała mnie cichym, radosnym skomleniem. Kręciła się koło moich nóg, mały kłębek białych, rudych i czarnych kudłatych łatek. Schyliłem się i pogłaskałem psa. Sprawdzałem i przypominałem sobie, czy czegoś nie zapomniałem. Ładunki ze śrutem do dubeltówki, myśliwski nóż wetknięty za cholewę, kanapki, flaszka pieprzówki, zapałki… chyba wszystko?

Zdaje się, że wszystko W takim razie w drogę.

Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie bagniska. Prawdę mówiąc cały ogromny płaskowyż sordonnoski to jedno wielkie bagnisko. Lubię moczary. Nawet nie dlatego, że jestem geologiem — torfoznawcą. Torf to tylko jeden z kaustobiolitów, bodaj najmniej ważny z eksploatowanych paliw. Nie, moczary lubię nie z powodu torfu…

Z iluż rzeczy warto w życiu zrezygnować dla samych choćby nie kończących się wędrówek po grząskim i uginającym się pod nogami gruncie! Rozchylona trzcina z szelestem zamyka się natychmiast za człowiekiem. Zupełnie jakby mówiła: nie ma dla ciebie powrotu, tutaj twój cały świat. Jest w tym coś z Kiplinga, coś egzotycznego, coś, co przywodzi na pamięć zapomniane dziecinne marzenia…

Nieprzebyty gąszcz trzcin, dwa razy wyższy od człowieka. Pod nogami chlupie błoto, nawet nie chlupie, a mlaska. Miękki grunt ugina się, ślad, jaki pozostawiam za sobą, od razu zaczyna się wypełniać mętną wodą. Już siedemnaście dni pracujemy tutaj, na tych sordonnoskich moczarach, my, czterej młodzi, pełni zapału naukowcy. Szczerze mówiąc trudna, niewdzięczna praca. Ostrożnie, powoli i starannie wybieramy trasy. Plecy trzeszczą od ciężaru teodolitowych i niwelacyjnych trójnogów, od stalowych drągów mierniczych. W marszu lubię mieć wolne ręce. Ale nie zawsze jest to możliwe. Często trzeba coś nieść, na przykład skrzynkę z narzędziami lub coś innego.

Wszystko to jednak drobiazg wobec komarów. Są nieustraszone, nic sobie z tego nie robią, że odganiamy ich rękami. To zwarte chmury swędzącego gazu, którego każda poszczególna cząsteczka brzęczy przenikliwie cienko, doprowadzając człowieka do szału. Może zresztą przesadzam. Komary można ostatecznie znieść. Ale na biwakach nawiedzają mnie czasem takie ponure myśli. Namiot rozbijamy wśród bagien, wprost na błocie. Pośpiesznie rozpalamy ognisko i bez przerwy dokładamy wciąż nowe porcje suchej trzciny i bagna. Dziwna roślina to bagno. Jak silnie pachnie! Gdy zobaczyłem je po raz pierwszy, nie wierzyłem, że niepozorne białawe kwiatuszki mogą wydawać taki silny, cierpki zapach. Zwłaszcza gdy przygrzewa słońce. Czasem wydaje mi się, że właśnie po to wybieram się co roku latem na moczary, by znów odetchnąć wonią tych kwiatków. Ale oczywiście nie tylko po to. Zapach bagna odurza, czasem aż głowa od niego boli. Na moczary zaś przyjeżdżam, bo to mój zawód, który zresztą dość lubię, może właśnie dlatego, że skazuje mnie nieraz na wielkie udręki.

Palące się bagno pachnie zupełnie inaczej. Wydziela biały gryzący dym, od którego oczy natychmiast zaczynają łzawić. Ale innej rady nie ma. Albo trzeba dusić się tym odurzającym, gryzącym dymem, albo zgodzić się, by człowieka pożarły komary, które nie boją się ani kremu „Tajga”, ani kolońskiej wody „Gwoździk”. Ognisko to wielkie błogosławieństwo. A poza tym jest sygnałem dla samolotów. Lotnicy tak już się wprawili, że zasobniki zrzucają nam niemal wprost do rąk. W zasobnikach dostarczają nam żywność, listy, gazety, czasem ktoś przyśle paczkę ze słodyczami. Przyjemnie jest poczytać sobie przy blasku ogniska „Izwiestia” i dowiedzieć się, co ostatnio pokazywano w moskiewskiej telewizji. Gdy nad moczarami ścielą się mgły, gdy robi się wilgotno i przenikliwie zimno, wsuwamy się do namiotu i pakujemy się do śpiworów. Zasypiamy od razu, nie zważając na brzęczenie komarów. Te, którym nie udało się dostać do..namiotu, czekają na nas na zewnątrz. Gęsto obsiadają ‘ brezent i pierwsze blaski wschodzącego słońca przechodzą przez nie jak poprzez rudoszary filtr.

Trochę za dużo rozgadałem się o tych komarach, ale wszyscy mówimy tu o nich bez przerwy. I teraz też, gdy wstałem o świcie, nieprzeliczone zastępy tej skrzydlatej armii już formowały nad głową pospolite ruszenie.

Do jeziora o dziwnej nazwie Worota jest mniej więcej godzina drogi. Nasłuchałem się o tym jeziorze wiele dobrego i złego. Podobno jest to najlepsze na świecie miejsce do polowania na kaczki. Najzupełniej wystarczający powód, by wybrać się nad jezioro, zwłaszcza że jeszcze nigdy nad nim nie byłem. Miałem mapę i kompas, więc byłem pewny, że trafię równie łatwo i szybko jak w Moskwie ze swego mieszkania na Dworzec Kijowski.

Z wolna sitowie zaczyna rzednąć. Przede mną coraz częściej otwierają się polany porosłe turzycą, srebrzystobiałą wełnianką i żurawiną.

Jak wciąż jeszcze mało znamy nasz kraj! W dzieciństwie marzyłem o dziewiczych puszczach Amazonki. Nie mogłem się nadziwić, że gdzieś w Para czy Mato Grosso połowa kraju jest jeszcze nie zbadana. I nawet do głowy mi nie przychodziło, że w naszym własnym kraju także istnieją „białe plamy”. I właśnie teraz już osiemnasty dzień chodzę po takiej białej plamie.

Płaskowyż sordonnoski to olbrzymia, bezludna, górzysta okolica o bardzo surowym klimacie. Zresztą okolica to nie jest odpowiednie słowo. Sordonnoch to kraj, wcale nie mniejszy od Belgii, który leży na Wyżynie Ojmiakońskiej, niezbyt już daleko od bieguna zimna. Nie było jeszcze na tych terenach żadnej wy-prawy naukowej zoologów czy botaników. A mieliby tu co robić. Bardzo mało znam się na geobotanice, ale jednak zdaję sobie sprawę, że sordonnoskie fitocenozy mogą niejedną dotychczasową teorię o florze polodowej wywrócić do góry nogami.

Ciekawa rzecz! Nawet nieco zabawna: gdy tylko od spraw codziennych przechodzę do naukowych, od razu zaczynam mówić specjalistycznym, „naukowym” językiem. Ale to jest mimowolne, odruchowe. Nie o to zresztą chodzi. Najważniejsze, że wielu, bardzo wielu kolegów zamiast wypisywać wyssane z palca dysertacje mogłoby dokonać tu prawdziwych odkryć.

Chociażby tylko te purpurowe kobierce, cóż to za temat! Często spotykamy w tych stronach ogromne połacie porośnięte czerwonym mchem o długich łodygach. Roman Orżanski, nasz geodeta, uważa, że są to mchy torfowe z trzeciorzędu. Wymyślił nawet dla nich nazwę: sphangum relictum. Trudno mi wypowiadać się w tej sprawie, ale nigdzie indziej na Syberii takiego mchu nie widziałem. Gdy zaczynam wyliczać zagadki płaskowyżu, zupełnie przestaję panować nad sobą. Przecież to olbrzymi naturalny rezerwat, na którego przyrodę człowiek nie wpłynął jeszcze w najmniejszym stopniu. Powinna przyjechać tutaj duża ekspedycja w pełnym składzie naukowców… To aż oburzające! Nikt się tym nie interesuje, tylko od czasu do czasu Zaglądają tu myśliwi czy któryś z geologów. Ale na-wet oni zebrali bezcenny materiał. Jakąż zdobyczą jest bodaj owa rybka, którą geolog Twiordochlebow złowił w jednym z tutejszych jezior! Przedziwna rybka o mięsie pomarańczowego koloru…

Nie wytrzymałem i napisałem dokładne sprawozdanie do dyrektora naszego instytutu. Przesłał je do Prezydium Akademii Nauk. Zdaje się, że nie pozostało to bez echa i na przyszły rok zaplanowano ekspedycję. W każdym razie wczoraj zrzucono nam na spadochronach dwa skafandry płetwonurków i kompresor z benzynowym motorkiem dla dokonania wstępnych badań jezior, których jest tu mnóstwo.

Przypuszcza się na ogół, że w trzeciorzędzie cała ta niezmierzona okolica była nizinna i stopniowo obniżała się coraz bardziej w kierunku wschodnim, ku brzegom ochockim. Procesy tektoniczne wypiętrzyły niziny na wysokość kilometra ponad poziom morza, rzeki zmieniły koryta, a nawet kierunek. Sordonnoch oderwał się od Morza Ochockiego. Zatamowane zwałami skalnymi, rzeki z wolna przemieniły się w cały system połączonych ze sobą jezior.

Miłka żwawo przeskakiwała z kępy na kępę. Poweselała od razu, gdy tylko skończyła się trzcinowa dżungla. Ja również pewniej poczułem się na otwartej przestrzeni. Wokół były tylko kępy turzycy i polany czerwonego mchu.

Szedłem już z półtorej godziny, a jeziora wciąż jeszcze widać nie było. Byłem jednak przekonany, że idę we właściwym kierunku i śmiało szedłem dalej. Gdy wreszcie na widnokręgu zalśniła rtęciowym;,blaskiem gładka tafla wody, słońce było już wysoko. Odbijało się w każdej kropli rosy, a każda czerwona Jagódka żurawiny czy łochyni błyszczała jak polakierowana. Nawet maleńka drapieżna rosiczka wyciągała ‘ku słońcu swe krzepkie listeczki, najeżone czerwonymi szpileczkami. Słońce oślepiało, ale grzało słabo. Wcale nie było cieplej, choć wyraźnie czuło się zapach rozgrzanych kwiatów bagna i podbiału.

Jezioro, które niedawno mignęło z daleka, znów znikło mi z oczu. Wszędzie dokoła widać było tylko zielone turzyce, czerwone mchy i na wpół ugrzęzłe w błocie ogromne głazy — pozostałość polodowcowa.

Nagle niespodziewanie blisko rozwarło się przede mną jezioro. Stanąłem nad urwiskiem porośniętym jaskrami i orlikami. W dole, ze dwadzieścia metrów pode mną, stalowym chłodnym blaskiem mieniła się woda. Nie wyglądała zachęcająco, zdawała się złowieszcza. Wiatru prawie nie było. Powierzchnia jeziora była gładka, tylko ostra, niby blaszana turzyca drżała leciutko. Miłka z radosnym skomleniem pognała w dół, ku wodzie. Beztrosko szedłem za nią. Pobiegła prosto ku zarośniętej sitowiem i strzałką zatoczce. Miłka czuje kaczki z daleka. Szybko więc załadowałem dubeltówkę i pobiegłem za psem.

Nie zdążyłem jeszcze przebiec nawet stu metrów, gdy Miłka zatrzymała się nagle jak wryta. Powiewające jak szmatki na wietrze uszy postawiła sztorcem, zjeżyła krótką sierść. Z pyskiem zwróconym w stronę jeziora pies przywarł do samej ziemi. Gdy podszedłem, nabrała nieco odwagi i zaczęła ujadać złowrogo i zajadle. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej coś podobnego. Rozejrzałem się zdziwiony. Nad zalewem, spłoszone szczekaniem psa, poderwały się w powietrze dwa kaczory. Chwyciłem strzelbę, ale Miłka złapała mnie zębami za nogawkę spodni i pociągnęła ku wodzie. Opuściłem dubeltówkę i złajałem sukę. Z miną winowajcy pomerdała ogonem, ale nogawki z zębów nie wypuściła. Spojrzałem na jezioro. W odległości mniej więcej trzystu metrów od brzegu coś wielkiego połyskiwało w słońcu. W pierwszej chwili myślałem, że to pływa jakaś pusta beczka po benzynie. Ale skąd by się tutaj wzięła?

Gdy przyjrzałem się lepiej, przekonałem się, że jest to coś żywego. Zawróciłem i co tchu wybiegłem z powrotem na urwisko. Miłka, wyjąc przejmująco, pędziła za mną. Na górze mniej raził słoneczny blask, widać było lepiej. Nieznane zwierzę szybko płynęło do brzegu w moim kierunku. Można już było rozpoznać wystające z wody części. Ciemnoszare potężne cielsko musiało mieć chyba z dziesięć metrów długości, a jego przednia część (trudno mi nazywać to głową, niczego bowiem dokładnie widać nie było) miała ze dwa metry. Oczy były rozstawione szeroko, po obu stronach zaś tej głowy widać było dwie jasne plamy. Grzbiet stwora zakończony był ogromną płetwą. Taką, czy też bardzo podobną płetwę widziałem u ryby miecznika na ilustracji w książce Brehma. Dziwo to płynęło jak żaba, głowa to się pojawiała, to znikała. Kilkadziesiąt metrów od brzegu zwierzę zatrzymało się, zaczęło energicznie pluskać w wodzie, wzbijając fontanny bryzgów, wreszcie zanurzyło się zupełnie.

Miłka, która już się tymczasem uspokoiła, teraz znów zbiegła na dół, nad samą wodę i zaczęła obszczekiwać rozchodzące się po niej kręgi. Ja również, jakbym zbudził się z uśpienia, pobiegłem wzdłuż brzegu. Wystrzeliłem nawet, nie wiadomo po co, z obu luf w wodę. Strzały głucho rozległy się w powietrzu, a śrut musnął stalowoszarą powierzchnię jeziora.

Dziwny stwór już się nie ukazał więcej. Zupełnie mi się odechciało polować na kaczki. Zawołałem Milkę, uciszyłem ją i przysiadłem na dużym szarym kamieniu, by jakoś zebrać myśli i zastanowić się nad tym, co widziałem. Nie byłem wcale głodny, ale jakoś machinalnie rozwinąłem z celofanu kanapki i zacząłem jeść. I nagle znieruchomiałem z nadgryzionym kawałkiem w ręku i otwartymi ustami. Przypomniało mi się!

Dwa lata temu, pewnej śnieżnej, bardzo mroźnej nocy przyjechałem na motorze do Ostroża, małej myśliwskiej osady. Muszę jeszcze dodać, że Ostroże, najbliższe ludzkie osiedle od jeziora Worota, leży przecież od niego nie mniej niż ze sto dwadzieścia kilometrów.

Zatrzymałem się u Froła Timofiejewicza Makarowa. Przyjaźniliśmy się z nim już dawno. Zresztą, każdy geolog naszego Instytutu, nawet nie znając jeszcze osobiście Makarowa, był już z góry jego przyjacielem. Przed dwudziestoma laty Froł Timofiejewicz był przewodnikiem ekspedycji hydrogeologów. Prowadził ich do Łabynkyru, największego z tutejszych jezior. Od tamtej pory Makarow zawsze rad był przysłużyć się „nauce”. Tak właśnie tytułował każdego z nas: „nauka”.

Dom Makarowa zbudowany był z solidnych cedrowych bali, pociemniałych ze starości i od wilgoci. Gospodarstwo miał prymitywne, tak samo jak i reszta jego sąsiadów. Wszyscy tutaj zajmowali się przede wszystkim myślistwem i rybołówstwem.

Wszedłem do sieni cały zaśnieżony, w obłokach pary. Otrzepywałem miotełką walonki, a tymczasem Makarow pobrzękiwał w izbie naczyniami. Widocznie nakrywał do stołu.

— Ano, witaj, witaj nauko — odparł na moje powitanie, przyglądając mi się bystro oczami kłującymi jak sobole ślepki.

— Przywiozłem wam coś, Frole Timofiejewiczu — powiedziałem, sięgając do plecaka. Każdy z nas zawsze przywoził Makarowowi jakiś prezent z Moskwy. Wszystkie one pochodziły przeważnie ze sklepu „Myślistwo i Rybołówstwo” na Kuznieckim.

— Mamy czas. Najpierw niech zje, odpocznie. Potem sobie pogadamy. A podarek nie ucieknie.

Duszkiem wypiłem szklankę wódki, którą Froł Timofiejewicz nalał z nie napoczętej jeszcze ćwiartki.

— U-ch, jaka dobra!

— No, no, właśnie. A teraz niech spróbuje mrożonej żurawiny. Zaraz będzie mięso i kartofle. Garnczek już w piecu… Nie obabił się jeszcze?

— Nie, Timofiejewiczu, nie ożeniłem się.

Za oknem była wichura, śnieg walił na dach, a mnie tak rozebrało ciepło i uczucie sytości, że z trudem unosiłem powieki. Tej nocy nie pogadaliśmy już sobie z Makarowem. Od razu po tej późnej kolacji stary posłał mi na podłodze przy piecu niedźwiedzią skórę, na której położyłem się z rozkoszą, zwinąłem się w kłębek i usnąłem.

Gdy się zbudziłem, błękit nieba słabo prześwitywał przez zamarznięte szybki. W izbie panował ów miękki, nie dający się określić półmrok, tak charakterystyczny dla krótkich i mroźnych zimowych dni.

Stary energicznie i zwinnie krzątał się już koło śniadania.

Spostrzegł, że nie śpię, i machnął ręką:

— Nie wstawać, nie wstawać! Zmęczył się wczoraj przecież.

A po krótkiej chwili zapytał:

— Po co przyjechał?

Wówczas, przed dwoma laty, dopiero zabieraliśmy się do wstępnych badań sordonnoskich moczarów. Do noszenia tyczek na trasie, do kopania dołów potrzebni byli nam ludzie. Liczyłem, że właśnie Makarow pomoże mi zorganizować sezonowych robotników na lato. Należało umówić się z nimi już teraz, żebyśmy potem mogli od razu zacząć pracę pełną parą. Powiedziałem Frołowi Timofiejewiczowi o tym wszystkim.

— Nie takie to proste, nauko. Ludzie się teraz po-rozłazili — jedni na tajgę, inni na błota, nie ma z kim się umawiać. Teraz przecież najlepsza pora na zwierzynę. Ale w ogóle, to dlaczego nie, zrobi się. Do lata daleko, ludzi ci się naschodzi. Czemu by nie pójść? Sam chętnie pójdę. Wy przecież też będziecie chcieli czasem rybki połowić. U nas latem kto żyw ryby łapie. Jezior tu nie brak. Głębokie jeziora, czyste. A skąd byście chcieli zaczynać te wasze pomiary?

Wyjąłem mapę i pokazałem staremu rejon pomiędzy jeziorami Łabynkyr i Worota.

— Aha — powiedział i umilkł. — Niedobre miejsce wybrałeś, nauko.

— Dlaczego niedobre? — zdziwiłem się. — W lecie obmierzymy i naniesiemy na mapę. Na drugi rok pójdziemy wytyczonymi trasami i przeprowadzimy próbne wiercenia. Jeśli wyniki analiz i prób będą pomyślne, to na trzecie lato wytyczymy sieć melioracji. Popatrzcie tylko…

Pokazałem mu zaznaczone na mapie wysokości i poziomy wód gruntowych.

— Tu jest spadek i tu jest spadek. Przeprowadzimy więc dwa główne kanały. Od zachodu woda będzie spływać do Łabynkyru, od południowego wschodu do Jeziora Tomyskiego i Worot.

— Nie o to idzie, nauko.