129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

— A o co?

— Niedobre są tamte miejsca. W szczególności Worota. Diabeł mieszka w tym jeziorze, ot co.

— I wy naprawdę w to wierzycie? — zdziwiłem się. — Po tylu latach współpracy z uczonymi?

Stary zasępił się.

— Nie trzeba się śmiać młody człowieku. Nie ma nic do śmiechu. Wiem, co mówię. To właśnie w Worotach żyje. Nasi diabłem to zwą. A jakie ono jest, tego nikt nie wie. Pamiętam, ojciec mi jeszcze opowiadał, jak to goniło jego tratwę. Całe ciemnoszare, jak grzbiet lisa, skrzela ma z czerwoną błoną, a paszczę wielgachną—wielgachną. Sam też to widziałem. Jak prowadziłem Aleksandra Maksymowicza Dymowa do „Worot, to się nam właśnie zdarzył wypadek. Zachciało się Aleksandrowi Maksymowiczowi gęsi pieczonej w glinie. Bardzo lubił tę potrawę. Ano, przyrzekłem mu i wybraliśmy się na polowanie. Gwizdnąłem na swego pieska i poszliśmy nad jezioro… Przepłoszył piesek parkę jak należy, a ja z obu rurek wygarnąłem do ptaków w locie. Oba ptaki jak dwa kamyki w wodę spadły. Piesek skoczył po nie. Najpierw jedną gąskę w zęby i do brzegu płynie. Ale nie dopłynęła psina. Zachlapała nagle i znikła pod wodą. Wszyscy mówili, że to ten diabeł ją wciągnął. A zeszłego roku psa mego szwagra, Łuki, też ten diabeł złapał. Taka to sprawa…

Nie powiem, żebym wtedy staruszkowi wcale nie wierzył. Dobrze wiem, że Makarow niczego nie zmyśla. Po prostu uważałem, że troszeczkę, odrobinkę, może nawet nieświadomie, przesadza. Myślałem nawet wtedy, że kto wie, czy nie pływa w sordonnoskich jeziorach jakaś wielka drapieżna ryba, którą warto by się zainteresować.

Potem zapomniałem o tym wszystkim i dopiero teraz przypomniało mi się znowu. Wygląda na to, że przed chwilą widziałem na własne oczy tego sordonnoskiego diabła.

Gdy po powrocie do namiotu opowiedziałem, co mi się wydarzyło, wywołało to prawdziwą sensację. Roman natychmiast zaproponował włożyć aparaty płetwonurków i zbadać dno jeziora.

— Dobrze ci mówić: zbadać — zaprotestowałem. — Jezioro ma z dziesięć—dwanaście kilometrów długości, a w niektórych miejscach głębokie jest na osiemdziesiąt metrów.

Roman od razu przycichł i zmarkotniał. Trzeci uczestnik naszej wyprawy, tak samo gruby jak Roman, tylko bardziej flegmatyczny i roztargniony, Borys Rewin, z zakłopotaniem zaczął mrugać powiekami o zupełnie białych rzęsach i, zmrużywszy swe krótkowzroczne oczy, spytał:

— Dobrze sobie przypomnij, jakie to było: czy to olbrzymia ryba, czy raczej płaz?

— Skądże ja mogę wiedzieć, mój kochany? Zdaje mi się, że raczej płaz.

— Ale jaki płaz?

— Czego ty ode mnie chcesz? Sto razy powtarzam w kółko, że dokładnie nie widziałem!

— Nie zawracaj mu głowy, Borysie! — ujął się za Roman. — Mówił przecież już, że nie wie. Skąd licha może się znać na tych gadach i amfibiach?

Ale dla Borysa nie miało to żadnego znaczenia, kiedyś, w szkole, z powodu okrągłej głowy i grubych, nieco obwisłych policzków, przezwano go Buldogiem. Zresztą, podobieństwo było nie tylko zewnętrzne. Nigdy dotąd nie spotkałem człowieka bardziej upartego zawziętego. Wszystko chwytał jak buldog zębami. Jeszcze jako student na uniwerku wbił sobie do głowy szaloną teorię i ani rusz nie można było mu jej wyperswadować. Za wszelką cenę pragnął na własne — oczy zobaczyć coś z przeszłości Ziemi. Dziewiczy las drzewiastych paproci, mętne kredowe błoto, żywego jaszczura, owady z dewonu. Poszczególne kości czy nawet całe szkielety nie wystarczały mu, lekceważył odciski na skałach osadowych czy kawałkach węgla. Wszystko chciał zobaczyć takie, jak było ongiś. Myślę, że wszystkiemu winien jest „Cień przeszłości”, fantastyczne opowiadanie Jefremowa. Borys doskonale rozumiał, że wspaniałego pomysłu pisarza w żaden sposób nie da się urzeczywistnić, ale nic nie mógł na to poradzić. Zazdrość gryzła go i toczyła, nie dawała mu spokoju. Zazdrościł bohaterom opowiadania! Zazdrościł i marzył.

Aż w końcu wymyślił. Uparcie, jak buldog, gdy w coś wpije się zębami, uczepił się swej idei. Zaczął zbierać bursztyny. Chodziło mu o owady, które niegdyś ugrzęzły w lepkiej żywicy. Żywica skamieniała na dnie morza i zamieniła się w bursztyn. Tak więc Borys stał się zbieraczem bursztynów. Nawet na urlop wyjechał na wybrzeże ryskie i tam niezmordowanie wyszukiwał bursztyny, wyrzucone przez fale przypływu. Chodził też po wszystkich sklepach jubilerskich. Pieniędzy nie miał wiele i kupić tam nic nie mógł. Całe godziny sterczał tylko przed wystawami, wpatrując się w eleganckie ustniki i wszelkie inne wyroby z bursztynu.

— Jeśli chcesz podobać się Borysowi — mówili koledzy dziewczętom — to na spotkanie z nim wkładaj bursztynowe korale. Nie odstąpi cię na krok i z całą pewnością do samego domu odprowadzi.

Ale zaledwie w jednej na tysiąc żółtych i miodowo — czerwonych bryłek żywicy sprzed tysięcy lat znajdował to, czego szukał: owada z niepopsutymi oczami. Wtedy Buldog niezwykle ostrożnie wydłubywał drogocenną zdobycz i umieszczał ją pod mikroskopem. W purpurze owadzich oczu usiłował dojrzeć odbicie owego dawnego świata, na który one kiedyś patrzyły. Chciał zobaczyć przeszłość oczami trupów. Oczywiście, nie osiągał nic, co by prowadziło do czegoś istotnego. Jednak pewnego razu Borys uzyskał mikrozdjęcie jakiejś siatki, a w każdej jej komórce widać było to samo paprociowe drzewo. Oto wszystko, co na wieki utrwaliło się w mozaikowych oczach jakiejś pradawnej muchy. Według mnie Borys na próżno marnował czas. Wątpię, czy z tej jego pasji mogłoby coś wyniknąć. Wspominam zaś o niej raczej tylko dlatego, by dać pojęcie o charakterze Borysa.

I właśnie z tym uporem buldoga przyczepił się do mnie, gdy dowiedział się, że jadę na niedostępne moczary sordonnoskie. Jego plan jak zwykle był całkiem prosty, nieskomplikowany i obliczony na szczęśliwy przypadek… Nie wiadomo dlaczego Buldog uważa, że szczęśliwy przypadek to coś, co samo przez się jest zrozumiałe.

— Słuchaj — mówił mi — skoro na sordonnoskim płaskowyżu zachowały się do naszych czasów jakieś resztki dawnej flory, wiesz, mam na myśli czerwony mech, to mamy podstawę spodziewać się ciekawych, zupełnie oszołamiających odkryć. Chyba się z tym zgodzisz, prawda?

— Przypuśćmy — odpowiadałem niechętnie. — I co dalej?

— Jedziesz tam, jesteś kierownikiem wyprawy, a ja jestem paleontologiem, więc koniecznie powinieneś zabrać mnie ze sobą. Wszystko, co będziecie chcieli, mogę robić razem z wami. Umiem nawet całkiem nieźle gotować.

Nie było sensu odmawiać. A teraz wydaje mi się chwilami, że Borys przeczuł spotkanie z sordonnoskim diabłem. Po nim można się wszystkiego spodziewać!

Taki to już człowiek. Tak uparty i prostolinijny, że jego sukcesy przypisać można raczej znużeniu przyrody, której wreszcie od czasu do czasu uprzykrzy się ten upór Buldoga. To, czego nie można chwycić ręką, chwyta zębami.

Może jednak dosyć już o Buldogu. Budzi we mnie szacunek, ale jednocześnie irytuje mnie. Dlatego właśnie, skoro raz o nim wspomniałem, rozpisałem się tak bez końca. Wprost trudno sobie wyobrazić, jak się nam znudziło natrętne dopytywanie Borysa o tego diabła! Chciałby wyrwać ze mnie niby kleszczami to, czego ja sam nie wiem. I, kto wie, może mu się to udaje… Tak, wszystkiego można się po nim spodziewać!

Czwartego uczestnika wyprawy również mi narzucono. Może nawet nie tyle narzucono, co, jak by tu powiedzieć… Borysa sam zabrałem (spróbowałbym go nie zabrać!), a o zabranie biochemika, Artura Położencowa, prosił mój bezpośredni szef, więc też nie mogłem przecież odmówić!

Niezmiernie byłem zaskoczony, gdy pierwszy raz zobaczyłem tego Położencowa. Małego wzrostu i taki jakiś dziwny. Ma trzydzieści dwa lata, już jest profesorem, a zachowuje się jak sztubak, który naczytał się powieści przygodowych; zamiast wypocząć sobie gdzieś w górach czy nad morzem przyczepił się do naszej wyprawy na moczary. Na co mu to? Powiedziałem wtedy prosto z mostu:

— Czy zdaje pan sobie sprawę, panie profesorze, że będzie pan musiał robić wszystko to samo, co każdy z nas, proste codzienne prace, nie mające nic wspólnego z pana kwalifikacjami? Ludzi mam niewiele.

— Wiem — odparł z uśmiechem — to tylko na zdrowie mi wyjdzie.

— Jeżeli pan profesor tak uważa… Ale musiałem pana uprzedzić. Podobno Położencow wyjechał po to, by zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Nie wiem, jak to tam jest. Trudno mi coś stanowczo twierdzić na ten temat. Nie [wyróżnia się niczym specjalnym od innych członków [wyprawy, robi to co i my. Jest wesoły, wysportowany, lubi polować i prawdopodobnie nie zostawiłby kolegi w biedzie. Jest tylko jakby nieco skryty. Ale to nikomu nie przeszkadza. Z pewnym niedowierzaniem wysłuchał mego opowiadania o diable z jeziora. Było mi trochę głupio. Nie lubię ludzi, którzy przybierają takie miny, jakby już nic ich nie dziwiło. Jest w tym jakaś poza, coś z kowbojskich filmów.

Tacy są moi trzej towarzysze, którym przed chwilą opowiedziałem o spotkaniu z diabłem.

Był już wieczór i zrobiło się chłodno, wcześnie więc schroniliśmy się do namiotu. Długo jeszcze rozmawialiśmy o tajemniczym gadzie, snuliśmy różne plany, ale nic mądrego nie wymyśliliśmy. Roman usnął pierwszy, potem równomiernie zaczął posapywać Położencow. Mnie także z wolna zaczęły kleić się oczy. Zasypiając słyszałem jeszcze, jak Borys cmoka językiem. Jeśli mu coś utkwi w głowie, całą noc nie zmruży oka, tylko będzie tak cmokał i cmokał.

Artur Wikientiewicz Położencowprofesor biochemii

Właściwie nie braliśmy w ogóle pod uwagę możliwości, że Kurilin zechce nurkować w jeziorze. Ani razu wprawdzie nie powiedział, że nie ma zamiaru, ale było oczywiste, że na dwa aparaty do nurkowania jest aż trzech amatorów. Wcale nie posądzam Kurilina o tchórzostwo. Tchórz zaraz na drugi dzień uciekłby z tych moczarów. Po prostu, jak na swój wiek, jest on za bardzo ostrożny. Zresztą, co tu dużo gadać, był kierownikiem ekspedycji i właściwie nawet nie powinien nurkować. Roman natomiast chwycił cały rynsztunek płetwonurka i oświadczył, że odda go tylko wraz z życiem. A Borys Rewin powtarzał uparcie w kółko:

— Jestem paleontologiem, chyba sami przyznacie, że powinienem zobaczyć na własne oczy tego potwora.

— Powiedz jeszcze, że jesteś jego rodzonym ojcem! — drażnił się z nim Roman.

Zaczęli się kłócić i przygadywali sobie złośliwie. A im bardziej stanowczo i uparcie Borys twierdził, że ma niezaprzeczone prawo, tym bardziej denerwował się i zaperzał Roman. W końcu Walery i ja musieliśmy się wtrącić. Spokojnie wytłumaczyliśmy Borysowi, że może nam popsuć całą akcję, ponieważ jeszcze nigdy nie miał do czynienia z takimi aparatami, a w dodatku nie umie przecież pływać.

Najzupełniej niespodziewanie dał sobie wytłumaczyć i przyznał nam rację. Z tego by wynikało, że rzeczywistości wcale nie jest taki uparty, jak sądziliśmy. Logiczna argumentacja trafia mu do przekonania. Ten dziwny chłopak coraz bardziej mnie zaciekawia.

Wobec tego tylko ja i Roman wchodziliśmy w rachubę. Mieliśmy złożyć wizytę nieznanemu potworowi. Wyprawa wcale nie była taka bezpieczna. Nie posiadaliśmy niestety odpowiedniej broni i trzeba było coś naprędce zaimprowizować. Ześrubowaliśmy po dwie żerdzie wiertnicze, a na ich końcu umocowaliśmy drutem myśliwskie noże. Powstało w ten sposób coś w rodzaju dwóch dzid czy oszczepów, którymi można było jakoś się bronić w razie potrzeby.

Pierwsze zanurzenie rozczarowało nas, choć widoczność wody była doskonała. Taka widoczność nawet w morzu rzadko się zdarza. Najdrobniejsze szczegóły widać było dokładnie. W gąszczu sitowia i tataraku roiły się pokraczne poczwarki ważek. Żywy jak kropelka rtęci, pajączek topik prządł swój podwodny dzwon. Zwinne śmigi krzątały się dokoła i ostrożnie chwytały malusieńkie kawałeczki wodorostów.

Płynąłem powoli, rozsuwając ramionami śliskie sitowie. Jego żółtozielone szyszeczki kwiatostanów całe pokryte były ślimaczkami. Przede mną płynął jakiś ciemny stwór. To był Roman, który w kostiumie płetwonurka wydawał się w wodzie olbrzymem.

Dno obniżało się stopniowo. Mniej więcej co dwadzieścia metrów nurkowaliśmy w głąb. Ale wciąż na próżno. Tajemniczego płaza nigdzie nie udało się nam dostrzec.

Mimo skafandra, swetrów i wełnianej bielizny zaczęliśmy marznąć i zawróciliśmy do brzegu. Zbadaliśmy zaledwie jedną setną jeziora i nic dziwnego, że wracaliśmy teraz z pustymi rękami. A tyle obiecywaliśmy sobie po tym nurkowaniu! Do rozpaczy nie było jeszcze powodu, ale ogarnęło nas zwątpienie. Ja jeszcze starałem się jakoś nadrabiać miną, ale Roman, z łoskotem przedzierając się przez turzycę, miał ponury wyraz twarzy i z niezadowoleniem wydymał wargi. Biedne, obrażone dziecko! W gruncie rzeczy jest właśnie dzieckiem. Cóż, jestem przecież o dziesięć lat starszy od niego. To dużo, a równocześnie niewiele, gdy człowiek jest zakochany! Jeśli opuści cię kobieta, jeśli chce odejść na zawsze, to czy się ma dwadzieścia czy trzydzieści lat, cierpi się jednakowo. Jak gdyby słońce uchodziło za chmury, na zawsze. I nigdy już człowiek tak kochać nie będzie. Cóż, nic w naszym życiu nie jest proste… Gdy ma się lat dwadzieścia, nie wie się jeszcze o tym, ale gdy się ma trzydzieści, to już się rozumie, ze… niczego w życiu przewidzieć nie można. Tylko że świadomość tego niewiele pomaga. Serce rzadko kiedy słucha rozsądku. Chyba nigdy.

Tak więc nie zobaczyliśmy wtedy sordonnoskiego diabła!

Tego samego jeszcze wieczora Walery rozpostarł na ziemi ogromny arkusz kalki kreślarskiej, na którym, wśród niezliczonych warstwie i ciągów teodolitowych, trudem rozpoznałem kontury jeziora Worota.

Będziemy musieli podzielić jezioro na kwadraty — powiedział Walery, biorąc do ręki suwak logarytmiczny. — Inaczej w żaden sposób nie damy rady.

— A ryba pewnie jest przywiązana — z przekąsem powiedział Roman, który sordonnoskiego diabła uparcie nazywa rybą. — Siedzi sobie w jednym z kwadratów i czeka, aż przeszukamy inne. Przecież to nie martwy przedmiot, lecz żywe stworzenie! Zabawni jesteście, doprawdy…

Na plan padała blednąca plama światła. Bateryjka kieszonkowej latarki wyczerpywała się, drucik w żarówce poczerwieniał.

Roman miał do pewnego stopnia rację. Nie było sensu dzielić jeziora na kwadraty. Ale była druga strona medalu. Nie wie się o niej jeszcze, gdy się ma dwadzieścia dwa lata…

— Nie macie racji, kolego — powiedziałem do niego: — Podzielenie jeziora na kwadraty konieczne jest dla naszej własnej dyscypliny. Tak jest wygodniej. Bo jeśli będziemy szukać bez żadnego porządku i planu, to wkrótce rozczarujemy się i zniechęcimy do wszelkich poszukiwań. Jasne?