129377.fb2
— Czy to teraz nie wszystko jedno?
— Może woda go zniosła — wtrącił Walery — ale raczej sam odpłynął.
— No, jeśli uniosła go woda, to głupstwo — powiedziałem umyślnie beztrosko.
— Nie zauważyłem tam żadnych wirów ani silnych prądów dennych — powiedział Roman. — Chyba nie mogło go znieść daleko…
— W takim razie na pewno go znajdziemy! Najlepiej dajmy na razie spokój zgadywaniu: a co, a jak, a dlaczego, a po co. Złapiemy diabła i dowiemy się wszystkiego.
— Tak, złapiecie… akurat! Szukaj wiatru w polu! — mruknął Borys, który jakoś nie mógł się uspokoić.
— Już raz złapaliśmy — powiedział z goryczą Roman. — Złapaliśmy i dowiedzieliśmy się wszystkiego…
— No, dajcie spokój — ujął się za mną Walery. — Przecież Artur Wikientiewicz nie jest winien niczemu.
— W tym właśnie cała bieda, że nikt tu niczemu nie jest winien — ponuro powiedział Borys.
Zachód słońca zalał łąki złotem. A potem trawa.zszarzała muśnięta sinością wieczoru. Pierwsze mleczne smugi mgieł rozpełzły się po dolinach. Krzyczał bąk. Pomyślałem przygnębiony, że znów czekają nas dni zatrute goryczą nieudanych poszukiwań. Czy trafimy jeszcze raz na sordonnoskiego diabła? Czasu mamy już niewiele. Za dwa tygodnie powinien przylecieć po nas śmigłowiec i przewieźć nas na Wielką Ziemię.
— Wiecie co — powiedziałem — do diabła z asekuracją! Będziemy pływać w pojedynkę. Roman w północnej części, a ja w południowej. W ten sposób będziemy mieli większe szansę.
Nikt się nie odezwał, każdy siedział zamyślony. Roman zgadzał się ze mną, Walery nie miał właściwie żadnego prawa, by mi zabronić. Borysa obchodziło tylko jedno: pochwycenie jaszczura, wszystko inne było mu obojętne.
Dopiero w jedenaście dni później znowu zobaczyłem jaszczura. Trwał nieruchomo nad samym dnem z podkulonymi łapami i złożonym grzebieniem. Przełknąłem ślinę i sprawdziłem, czy nóż mocno przytwierdzony jest do tyczki. Postanowiłem, że do potwora podpłynę z lewej strony, ze strony wykłutego oka. Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem, że tam, gdzie przed jedenastu dniami krwawiła otwarta rana — teraz było zupełnie zdrowe, osłonięte świeżą, różowawą, skórzastą błoną oko. Ależ to właśnie w to oko wbił wtedy Roman swój improwizowany oszczep! A może się pomyliłem… Podpłynąłem z drugiej strony, ale drugie oko miał najzdrowsze w świecie! Wprost niepojęte! Do głowy przychodziły mi najfantastyczniejsze pomysły. „A jeśli są tu dwa potwory?… Albo więcej?!” — pomyślałem nurkując w głąb. Nade mną, jak nieruchomy balon, wisiał przedziwny stwór. Płynąc na wznak, z niezwykłym trudem dojrzałem pomarszczonej, miękkiej skórze gardła ledwo już widoczne ślady niedawnych, jak się zdawało, śmiertelnych ran. Nie mogło być wątpliwości; jaszczur był sam. Skądże więc brała się taka witalność, taka ł potężna zdolność regeneracji?
Sfotografowałem zwierzę ze wszystkich stron. Nawet groźny ogon utrwaliłem na kliszy z odległości czterech metrów. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, co robić dalej. Nie miałem ochoty zabijać tego dziwnego stworzenia, które nie wiadomo jakim sposobem znalazło się w jeziorze płaskowyżu sordonnoskiego. Kto wie, może taki sam stwór żyje od Bóg wie ilu wieków w szkockim jeziorze Loch Ness?
Owładnęła mną nieprzeparta chęć, by odciąć jaszczurowi kawałek tkanki. Było to zupełnie zrozumiałe i nawet nieodzowne. Żaden naukowiec nie przeszedłby przecież obojętnie obok takiego przypadku pełnej i niemal natychmiastowej regeneracji.
Wykonać to zadanie nie było jednak łatwo. Potwór nie będzie przecież czekał pokornie, aż ktoś wytnie mu kawałek mięsa! Nie zapomniałem jeszcze skaleczeń, jakie jaszczur pozostawił na mojej ręce. Gdyby skafander, nie wylizałbym się tak szybko. To był po prostu szczęśliwy przypadek. Niewiele miałem szans, by mi się teraz udało.
A jednak postanowiłem zaryzykować. Tuż pod okiem jaszczura sterczała ogromna narośl. Mój plan był prosty: wbijam oszczep w tę narośl, przez chwilę wiercę nim tam, po czym podpływam jeszcze bliżej, ręką wyrywam kawał mięsa i umykam pośpiesznie. Oczywiście plan był równie prosty, co idiotyczny.
Poczuwszy cios zwierzę gwałtownie szarpnęło się i wytrąciło mi z rąk broń. Ze zwinnością delfina jaszczur ruszył na mnie, rozwarłszy olbrzymią, pomarańczową paszczę, pełną drobnych, ostrych zębów. Rzuciłem się w bok. Wściekle bijący ogon przepłynął tuż koło mojej twarzy.
Jaszczur zrobił obrót i natarł powtórnie. Znów udało mi się wymknąć. Wtedy zauważyłem, że mój przeciwnik zaczyna wreszcie słabnąć. Jakby już nie chciał mnie zabić, jakbym mu zobojętniał. Gdyby nie to, kto wie, czy potrafiłbym się nadal wymykać i ujść straszliwym zębom. Gdy jaszczur przepływał koło mnie zdążyłem znów pochwycić dzidę. Tym razem położyłem mu się na głowie. Zwierz włóczył mnie tuż ponad dnem. Zacząłem się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej odczepić się od potwora i wypłynąć na powierzchnię.
Nieoczekiwanie jaszczur szarpnął gwałtownie, a ja ześliznąłem się na bok. Starałem się znów wleźć mu na głowę i odruchowo objąłem go rękami. Ciało miał pokryte wstrętnym, lepkim śluzem. Przezwyciężając obrzydzenie, usiłowałem uczepić się go jak najmocniej. Ale palce wciąż się ześlizgiwały. W pewnej chwili wskazującym palcem lewej ręki trafiłem na wgłębienie jednej ze zrogowaciałych olbrzymich łusek.
Jaszczur zamarł w bezruchu, zupełnie jak sparaliżowany. Byłem u kresu sił. Nie mogłem nawet rozewrzeć zębów, które zaciskały ustnik butli tlenowej. Zawisłem na rogowatej łusce i odpoczywałem. Jedną ręką ściskałem mój oszczep, palce drugiej ręki wpiły się we wgłębienie. Nie miałem czasu zastanawiać się nad nową zagadką. Nożem mego oszczepu szybko odciąłem od guza pod okiem jaszczura kawałek mięsa wielkości dużego kartofla i wsunąłem go do kieszeni na piersiach skafandra. Już miałem odepchnąć się nogami od jaszczura, gdy zauważyłem, że choć krew tryska z rany, rana zaciąga się cienką jak bibułka błonką. Ale to jeszcze nie wszystko! Guz zaczął rosnąć zupełnie wyraźnie, choć powoli. Obserwowałem to niezwykłe narastanie póty, póki nie rozległo się ostrzegawcze pstryknięcie: to w balonach kończyło się powietrze. Do tej chwili narośl odrosła na dobry centymetr. Jeśli w dalszym ciągu będzie rosła w tym tempie, to za jakieś trzy godziny guz odrośnie w całości. Poprawiłem na piersiach boks z aparatem fotograficznym, odbiłem się i wypłynąłem na powierzchnię. Już na górze, płynąc ku brzegowi, spojrzałem w dół. W zielonkawym mroku głębiny, widać było potężną, ciemną bryłę, która odpływała powoli, unosząc ze sobą przedziwną tajemnicę.
Artur Wikientiewicz telefonował dziś do mnie do biura. Prosił, żebym koniecznie wieczorem przyjechał do niego do domu. Przez cały dzień nie mogłem usiedzieć spokojnie i doczekać się wieczoru. Czas wlókł się bez końca. Kto wie, może właśnie dziś wreszcie poznam tajemnicę sordonnoskiej ryby? Minęło już prawie osiem miesięcy, jak powróciliśmy znad jeziora. Artur Wikientiewicz całymi godzinami siedział teraz w swym laboratorium. Nie odbierał telefonów, nie chciał się z nikim widywać. Nawet ten uparciuch Bo-rys nie potrafił niczego od niego się dowiedzieć. Walery, który zawsze lubi sprawiać wrażenie, że wie to, czego nikt jeszcze nie wie, mówił tajemniczo, że Położencow wyrzekł się już świata i ludzi.
Przypuszczam, że Walery przesadza. Po prostu Położencow zakopał się po uszy w robocie i nie chce, żeby mu głupstwami zawracano głowę. Dzisiaj wreszcie dowiemy się wszystkiego. Szkoda, że Walery poleciał na Ałtaj… Ale napiszę do niego, jak tylko czegoś się dowiem. Bądź co bądź, przecież on pierwszy zobaczył tę rybę.
Po wyjściu z pracy aż do wieczora spacerowałem po ulicach w pobliżu mieszkania Położencowa. Mżył drobny przykry deszczyk i asfaltowa jezdnia lśniła jak czarne zwierciadło. Odbijały się w niej oślepiające smugi reflektorów samochodowych i ich czerwone światełka. Przyrzekałem sobie, że wcześniej niż o ósmej do Położencowa nie pójdę. Ale już za kwadrans siódma nacisnąłem dzwonek. Myślałem, że będę pierwszy, lecz w pokoju siedział już Borys.
Artur Wikientiewicz poczęstował nas koniakiem. Piłem go powoli, Borys odmówił. Powiedział, że nie pije alkoholu. Siedzieliśmy w milczeniu, jakbyśmy się bali zacząć rozmowę.
— Wiecie — zaczął wreszcie Położencow — ten jaszczur, to tajemnicze stworzenie, którego o mało nie zabiliśmy, jest nieśmiertelny.
Ze zdumienia aż otworzyliśmy usta. Borys oburzył się.
— Bzdura! Czyż nie można jakoś inaczej wytłumaczyć istnienia w naszych czasach przedhistorycznego zwierzęcia? Z tego by wynikało, że ta ryba trzo-nopłetwa też jest nieśmiertelna? Dziwią mnie takie żarty z pana strony, panie profesorze,
— To wcale nie są żarty, Borysie — cicho i bez gniewu odparł Położencow.
Ale Borysa już poniosło. Ze zwykłym sobie uporem nie dał mu dojść do słowa i mówił jak nakręcony.
— Sądząc z fotografii to wasz jaszczur jest bliskim krewnym żmijowatych mezozaurów. W specjalnych warunkach płaskowyżu sordonnoskiego mógł po prostu przetrwać, tak jak przetrwały czerwone mchy trzeciorzędu.
— Nie zrozumiał mnie pan. Jaszczur jest jednak nieśmiertelny. Czym to wytłumaczyć? Nie wiem! Mogła to spowodować woda jeziora i jego roślinność. Może jakieś specjalne promieniowanie, a może po prostu jaszczur taki już jest z natury.
— A którą hipotezę uważa pan za najprawdopodobniejszą? — spytałem.
— Nie wiem. Nie to dla mnie jest najciekawsze… I nie lubię stawiać hipotez. Przywykłem opierać się wyłącznie na wynikach badań, a pewne wyniki już uzyskałem. Jeśli chcecie, zapoznam was z nimi.
Zaległa taka cisza, że aż w uszach dzwoniło. Na wpół senna nocna ćma tłukła się pod kloszem lampy na biurku. Milczało radio. Za szybami okien milczał przycichły świat. Milczeliśmy i my.
— W moim laboratorium wypreparowałem wyciąg z tego kawałka tkanki jaszczura — Artur Wikientiewicz mówił spokojnie, aż nienaturalnie spokojnie. — Miałem przy tym masę roboty, jeszcze ledwo żyję. Nie wszystko byłoby dla was zrozumiałe, więc opowiem tylko o wynikach mojej pracy.
Zamyślił się. Zapalił papierosa. Potem odłożył go i znów zaczął mówić, z wolna spacerując po pokoju.
— Sam nie wiem, jak wam to opowiedzieć. Ty, Borysie, jako paleontolog, znasz zasady biologii i współczesnej biochemii. Ale Roman… Geodeta śmiało może nie znać zupełnie podstawowych zasad genetyki i fizjologii. Dlatego więc postaram się mówić w sposób przystępny. Będziesz się musiał trochę ponudzić, Borysie. Czy pan wie, panie Romanie, co to jest DNA? Oczywiście, coś niecoś pan o tym wie, ale jednak objaśnię wkrótce. DNA — to podwójna spirala, złożona molekuła kwasu nukleinowego, zasadniczy nośnik dziedziczności. Zapewnia nieśmiertelność gatunkom żywych organizmów, przekazując nie zmienioną dziedziczną informację z pokolenia na pokolenie. Nie istnieją dla niej przerwy powodowane śmiercią. Zdolna jest odtworzyć sama siebie z otaczających ją składników tkanki. Najciekawsze, że natura jakby zaplanowała nas nieśmiertelnymi. Jako organizm złożony z trzydziestu trylionów komórek. Wystarczy, by komórki podzieliły,się zaledwie czterdzieści razy, a wszystkie zostaną gruntownie odnowione. Podział odmładza całkowicie. Komórka przekształca się w dwie nowe, dokładnie podobne do starej, macierzystej. Dokładnie, lecz niezupełnie! W tym właśnie tkwi sedno. W strukturze DNA gromadzą się błędy i odchylenia. Znikome, nieuchwytne. Ale komórek jest wiele, ilość przechodzi w jakość i następuje wreszcie śmierć. Starość i zamieranie to gromadzenie się błędów w strukturze. Zrozumiałe?
Borys kiwnął głową twierdząco. Dla mnie nie było to takie całkiem proste, ale zdawało mi się, że najważniejsze zrozumiałem.
— A czy nie można by jakoś uchronić się przed tymi błędami, jakoś z nimi walczyć? — spytałem.
— Utrafił pan w sedno, panie Romanie — Położencow położył mi dłoń na ramieniu. — Właśnie w sedno! Jak się okazuje, można zwalczyć błędy, które narastają stopniowo w czasie mitozy, czyli przy podziale jądra komórkowego. Za pomocą elektronowego paramagnetycznego rezonansu otrzymałem widmo nukleoproteidów jaszczura. To także jest podwójna spirala podobna do kręconych schodów, gdzie rolę stopni spełniają wiązania azotowe. I w tych właśnie wiązaniach kryje się cały sekret. Nie są od siebie oddzielone, jak u wszystkich zwierząt i roślin na ziemi, a przeciwnie, tworzą zwartą trzecią spiralę, wypełnioną swobodnymi grupami atomów — rodnikami. Kiedy podczas podziału komórek w jakiejkolwiek strukturze DNA powstaje defekt, natychmiast zostaje usunięty przez owe rodniki. Są ostrym pogotowiem. Ostrym pogotowiem nieśmiertelności. Wydzieliłem z preparatu substancję, która, jeśli wprowadzi się ją do organizmu, rozmnoży się natychmiast, dotrze do wszystkich komórek i uczyni je nieśmiertelnymi. Ktoś kiedyś wprowadził tę substancję do krwi przedhistorycznego jaszczura. Jaszczur zachował ją i przekazał nam. A teraz…
Zadzwonił telefon. Położencow podjął słuchawkę. Twarz mu się tak zmieniła, jakby sprawiono mu wielki ból. Odpowiadał spokojnie, pojedynczymi słowami. Nie sposób było zrozumieć, z kim i o czym rozmawia. Powiedział cicho do słuchawki: „Tak, dobrze, oczywiście…” i powoli odłożył ją na widełki.
Potem zwrócił się do nas:
— Wybaczcie, moi drodzy, jest mi naprawdę strasznie przykro, ale muszę natychmiast pojechać w pewnej bardzo ważnej sprawie. Nie gniewajcie się. Zawiadomię was, znowu się zbierzemy i pogadamy o wszystkim.
Wyszedłem na ulicę zupełnie oszołomiony. Głowa mi Spłonęła od natłoku myśli i byłem nawet zadowolony, że pada rzęsisty deszcz. Przynajmniej trochę mnie ochłodził. Dotąd nigdy jeszcze nie zastanawiałem się nad nieśmiertelnością, a tu nagle zjawiła się tak niespodziewanie bliska. Stała się uchwytna. Nie wiem; I czy to dobrze, czy źle, ale nawet nie bardzo zdawałem sobie sprawę, czy chcę być nieśmiertelny. Przyprawiano to o zawrót głowy. Potem zacząłem myśleć o Położencowie. To bez wątpienia zupełnie nieprzeciętny i umysł. Ale w jego życiu osobistym nie wszystko się dobrze układa. Przypomniały mi się jakieś niewyraźne I napomknienia Wałerego o nieszczęśliwej miłości. To na; pewno od tej właśnie kobiety był przed chwilą telefon. Dlaczego nie daje mu spokoju? Po co go dręczy, przypomina o sobie, nie pozwala zapomnieć? Na jego „miejscu już dawno machnąłbym na nią ręką. Takiwspaniały człowiek! I mimo siły charakteru, mimo całej swej potężnej indywidualności nie może się na to zdobyć. Dziwna rzecz. A może wcale nie taka dziwna. Po prostu bardzo ją kocha…
Któż to jednak mógł ofiarować tej rybie nieśmiertelność? Profesor Położencow nie może sobie pozwolić na fantazje, ale ja mogę, nie jestem profesorem. I napisałem sobie takie fantastyczne opowiadanie.
Było to wiele, wiele milionów lat temu. Ciepła i zawiesista woda oceanu zdawała się nieruchoma, przeglądały się w niej obsypane kwieciem drzewa. Szumiały gigantyczne dęby i buki, z rozłożystych platanów z wolna opadały liście. Niby miłosny dar magnolie rzucały do wody swoje białe, pełne jadowitej i odurzającej słodkiej woni kwiaty.
Wysoko, pod upalnym niebem przelatywały ptaki o długich, zakrzywionych dziobach. W gąszczu lasów gorące opary unosiły się nad bagniskami. W tych bagnach gniły pnie drzew, rozkładały się cielska olbrzymich stworów z długimi jak pytony szyjami. Ktoś kogoś pożerał tam bez ustanku. Od czasu do czasu tłusta, złocistobrązowa breja rozstępowała się i w czarnym jak kawa grzęzawisku rozgrywał się śmiertelny pojedynek piętnastometrowych mezozaurów. A po zacisznych norach, w ciemnych, wąskich szczelinach skał kryły się maleńkie, nie większe od szczura zwierzątka. To ssaki, przyszli władcy ziemi.
W ognistych kłębach dymu hamujących silników odrzutowych na wąską piaszczystą mierzeję powoli wylądował międzygwiezdny pojazd. Na jego powitanie wysunął się z wody łeb jaszczura. Malutkie ślepia nie wyrażały ani zdziwienia, ani radości, ani gniewu. Jeśli w ogóle coś zaświtało w maleńkim móżdżku, to była to myśl pełna smutku, że oto z nieba przybył ktoś większy od niego. Żadnych skojarzeń, całkowity brak jakichkolwiek powiązań warunkowych czy zmysłowych. I jaszczur dał z powrotem nurka do wody.