129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Gdy gwiezdni przybysze wyszli ze swego pojazdu, na tłustej powierzchni wody nie było już nawet rozchodzących się kręgów fal. Jedynie wysoko w górze miotały się skrzydlate jaszczury, a z leśnego gąszczu dobiegał głuchy pomruk milionów przeżuwających paszczy.

Jak wyglądali owi gwiezdni przybysze? Do ludzi, rzecz prosta, podobni nie byli. Natura jest znacznie bogatsza, bardziej urozmaicona i pomysłowa od naszej wyobraźni. Poznaje samą siebie tworząc genialne żywe istoty. A droga rozwoju, którą potoczyło się życie na ziemi, nie jest oczywiście jedyną ani, zapewne, najdoskonalszą. Życie to walka z entropią, a białka bynajmniej nie są jedynymi wojownikami.

Gwiezdni przybysze zwiedzili już całą Ziemię. Zanurzali się aż na samo dno morza, wspinali się na szczyty górskie, przedzierali się przez gęstwiny dżungli. I nigdzie nie spotkali ani śladu myślącej istoty. Czy wiedzieli, że potomkowie szczuropodobnych prassaków po upływie milionów lat jako małpy i lemury będą żyły na drzewach, by wreszcie, znów po milionach lat, zejść z nich z powrotem na ziemię, już w ludzkiej postaci? Wiedzieli albo i nie wiedzieli. A na ziemi tymczasem kipiało życie, bez przerwy rozgrywały się dramaty, wrzała zażarta walka o byt.

Ewolucji niepodobna oddzielić od śmierci. Każda żywa istota to pokarm. Nawet gigantyczne jaszczury padają ofiarą niedostrzegalnych bakterii, by uświetnić sobą obiad kryjących się w ziemi robaków. Zamknięty cykl ekologiczny. Długa, mozolna droga! A gdy wreszcie nagle dojdzie kiedyś do przebłysku świadomości, człowiek zrozumie, że jest człowiekiem, wtedy przyroda powie mu: „Homo sapiens, jesteś śmiertelny”. Co za niesprawiedliwość! Świadomość nie może pogodzić się ze śmiercią.

Gwiezdni przybysze wiedzieli o tym. Kiedyś dawno przodkowie ich zbuntowali się przeciwko tej straszliwej pomyłce. Kto poznał, zrozumiał przyrodę, ten jest na drodze do nieśmiertelności. I oni uzyskali nieśmiertelność. Zapłacili za nią życiem miliardów istot, unicestwieniem miliardów maleńkich wszechświatów, z których każdy był niepowtarzalny. Dlatego postanowili wybawić od tragicznych ofiar poznawania tych mieszkańców Ziemi (przeżywającej właśnie okres kredowy), którzy będą żyli na niej za miliony lat.

Ale jak tego dokonać? Komu przekazać święty ogień nieśmiertelności płonący w ich żyłach?

Przede wszystkim gwiezdni przybysze poznali mechanizm dziedziczności zamieszkujących Ziemię stworzeń. Okazało się, że jest on taki sam u jaszczurów, u owadów, u kwiatów. Następnie przeprowadzili syntezę materii, która wytwarzała błędy gromadzące się w czasie procesu dzielenia się komórek. Dla tych, którzy zwyciężyli własną śmierć, nie było to nic trudnego. Ale jak przekazać bezcenny dar tym, których jeszcze nie ma na Ziemi, którzy dopiero po milionach lat na niej się pokażą?

Wybór padł na olbrzymie, dziwaczne jaszczury. Tym niedorzecznym dziełom przyrody, tym odpadom produkcji nie sądzone było przemienić się kiedykolwiek w istoty myślące. To całkiem uboczna gałąź ewolucji. Lecz jeśli rzeczywiście tak właśnie jest, rozważali gwiezdni przybysze, to kiedyś przyszłe myślące istoty potrafią odczytać przeszłość swej planety ze szkieletów tych olbrzymów.

A jeśli, zamiast na kości, natkną się na żywą kopalinę, to co wtedy? Wtedy pochwycą takiego jaszczura i dowiedzą się, w jaki sposób przeżył. I już od nich samych będzie zależało, czy przyjmą, czy odrzucą pozostawiony im dar.

Gwiezdni przybysze pochwycili więc olbrzymie, potężne jaszczury, wstrzyknęli im w krew ogień nieśmiertelności i pozostawili je w ciemnych, głuchych wodach najdzikszych, niedostępnych jezior.

Jeśli przyszłe rozumne stworzenia, myśleli sobie gwiezdni goście, zdołają odszukać naszych posłańców i pokonać ich, to zapewne będą już stali wówczas na takim stopniu rozwoju, że potrafią zrozumieć i ocenić nasz dar. Ileż to pokoleń zostanie ocalonych od bezsensownego unicestwienia! Ileż dzieci, stając na swych nieposłusznych jeszcze nóżkach, zrobi swój pierwszy krok nie na drodze ku śmierci, lecz ku wieczności!

Dzięki wam, gwiezdni bracia, za wasz cudowny i bezcenny dar!

List Artura Położencowa do

Droga moja! Przed chwilą przeczytałem entuzjastyczny poemat, napisany przez młodego zapaleńca. Gdybyś wiedziała, jak mi ciężko! Jak nigdy czuję się teraz odpowiedzialny za życie każdego człowieka na ziemi. Nie mogę nie myśleć o tym bezustannie. Gdy tylko usłyszę, że ktoś odszedł, gdy myślę o tysiącach nie znanych mi ludzi, którzy umierają, chce mi się krzyczeć i dokądś biec jak szalony.

Nie wiedziałem, że Roman to poeta. Poecie łatwo jest przyjąć lub odrzucić nieśmiertelność. Ja jestem naukowcem. I zanim się na ten temat wypowiem, muszę przeprowadzić doświadczenia.

Wstrzyknąłem więc eliksir nieśmiertelności dwudziestu królikom i dziesięciu świnkom morskim. W ciągu ośmiu dni zdolność regeneracji u tych stworzeń osiągnęła maksimum. Te, którym podczas prób nie dałem eliksiru, zdechły od zadanych im ran, a te, które były poddane iniekcji, zapadły w stan anabiozy, po pewnym czasie (króliki po siedmiu — ośmiu godzinach, świnki morskie po pięciu — sześciu) wyzdrowiały i rany im się zagoiły. Organy, których zostały pozbawione — oczy, łapy, gruczoły piersiowe — odrastały im w ciągu trzech dni.

Potem zacząłem nową serię doświadczeń. Zwierzęta poddane iniekcji przeniosłem do pomieszczeń, w których można je było obserwować dokładnie.

Czekałem. Na razie nic się nie działo. Dopiero dwudziestego ósmego dnia zauważyłem, że zaczynają zanikać różnice pomiędzy samicami i samcami. Proces ten wzmagał się z dnia na dzień. Wkrótce nie sposób już było odróżnić samców od samic. Zwierzęta utraciły płeć. Można się było tego spodziewać. Istocie nieśmiertelnej niepotrzebne jest rozmnażanie. Traci to swój sens. Gatunek nie musi już być zachowany sztafetami pokoleń, sam się zachowuje.

Śledziłem cały proces dalej. Zwierzęta coraz częściej zapadały w śpiączkę, stały się apatyczne, osowiałe, przestały się prawie poruszać. Czterdziestego siódmego dnia zaszło coś najbardziej przerażającego: zwierzęta całkowicie utraciły jakąkolwiek aktywność. Nie interesowało je już nic prócz jedzenia. Stopniowo zaczęły tępieć ich zmysły. Zdolność odbierania informacji z zewnątrz zmalała gwałtownie. Przestało im to być potrzebne. Informacje te czerpały, jeśli to rzeczywiście jest możliwe, z jakichś, nie znanych mi, swych własnych zasobów wewnętrznych. Stały się czymś osobliwie samowystarczalnym. Przestały być zwierzętami, tak jak my przestaniemy być ludźmi, jeśli wprowadzimy do swych żył ten piekielny ogień.

Okropność! Wiem, co to jest miłość. Bodaj nawet taka bez wzajemności i nadziei jak moja. Nieśmiertelnej i bezpłciowej istocie miłość jest obca, niepotrzebna. Taka istota przestanie być człowiekiem. Przestanie rozeznawać się w tym, co się wokół niej dzieje. Utraci więc rozum i przeobrazi się w niepotrzebny, odrażający stwór, który poza jedzeniem niczego już nie potrafi.

Nie wierzę, by nieśmiertelni przybysze z gwiazd, jeśli istnieli naprawdę, byli istotami rozumnymi. Nie wierzę, by stać ich było na wspaniałomyślny gest w stosunku do kogoś, kogo jeszcze wtedy nie było. W tej chwili przypomniałem sobie kołyszące się łańcuszki i spirale rdestnicy. To było w głębinie jeziora. Omal wtedy nie utonąłem. Przez ułamek sekundy wydało mi się, że podobne są do łańcuszków i spirali molekuł DNA. Teraz, gdy myślę o tym, wydaje mi się, że już wówczas mógłbym rozgryźć genetyczny kod, jakim zaszyfrowany jest mechanizm dziedziczności istoty nieśmiertelnej. Zresztą, czyż może tu być mowa o jakiejś w ogóle dziedziczności? To nie jest dziedziczność! To nieprzerwane odnawianie się i odtwarzanie organizmu, któremu prócz pożywienia niczego nie potrzeba! To dar diabła. Nie bez powodu myśliwi nazywają tego gada diabłem. Nie wierzę, by myśl, która pokonała międzyplanetarne przestrzenie, mogła rodzić się w mózgu takiego diabła. Po to, by jeść, jeść bez końca, nie potrzeba myśleć.

W imię miłości, w imię łez radości i cierpienia, w imię Twoje i w imię rozumu odrzucam ten diabelski eliksir. Ale zrozum mnie dobrze, czy ja mam prawo decydować o tym sam, za wszystkich… Za wszystkich: za bohaterów i tchórzy, za nieuleczalnie chorych, za inwalidów wojennych bez rąk i nóg, za tych, którym napalm wypalił oczy?

Oczywiście, jest i inne wyjście. Mógłbym już teraz przekazać wszystkie zebrane materiały Prezydium Akademii Nauk. Kolektywny mózg mojego narodu na pewno znajdzie właściwe rozwiązanie. A mnie ominie odpowiedzialność decyzji. Ale czy to uczciwe? Może jednak powinienem przede wszystkim sam rozstrzygnąć ten problem? I dopiero gdy się już na coś zdecyduję, przedstawić sprawę ludziom. Przecież to ja i moi koledzy wydarliśmy przyrodzie straszliwą tajemnicę…

Muszę nad tym zastanowić się poważnie, przemyśleć to gruntownie. I nie chcę, by cokolwiek wpłynęło na moją decyzję, nawet miłość. Na moją decyzję nic wpływać nie powinno.

Przychodzi mi to z tym większym trudem teraz, gdy znowu, choć tak rzadko, zaczęliśmy się widywać. Nie powinienem teraz cię widywać. Wybacz i zrozum mnie.

Artur

Walery Kurilingeolog

Nigdy bym nie przypuszczał, że ludzie rozsądni, ludzie nauki, mogą pleść takie bzdury. Nie tyle nawet dziwię się Romanowi, co Położencowowi. Czyżby miłość mogła tak na niego wpłynąć? Całe to gadanie o losie ludzkości, zależnym jakoby od niego, Położencowa, denerwuje mnie ogromnie. Nie od profesora Położencowa zależy los ludzkości, jak nie od Einsteina zależało zapoczątkowanie ery atomowej.

Szczerze mówiąc, żal mi i Romana, i Położencowa. Męczą się okropnie, miotają się jak opętani. Entuzjazm Romana, gdy dowiedział się o wynikach doświadczeń Połoźencowa, zamienił się niemal w rozpacz i urazę małego dziecka. To zapewne największe w jego życiu rozczarowanie. Ba, ale kogo by nie urzekło coś tak wspaniałego jak nieśmiertelność? Wyznać muszę, że gdy otrzymałem od Romana ten jego szalony list, też coś mi drgnęło w sercu. Oczywiście, mój rozsądek nie dał się zwieść: nie uwierzyłem w możliwość nieśmiertelności. Ale gdzieś w głębi duszy zadrżała jakaś utajona struna i jakby jej rezonans przemknęła myśl: „A może jednak…” Na nieszczęście, a raczej chyba na szczęście to niemożliwe. Jakby się tam Położencow nie wysilał, jakie by nie wykreślał schematy układu chromosomów, termodynamika pozostaje termodynamiką. A praw przyrody nikt nie jest w stanie anulować.

Mogę przyjąć możliwość regeneracji poszczególnych tkanek i organów nawet w ciągu bardzo długiego życia. Ale nie bez końca. A to, że jestem laikiem, Położencow zaś znakomitym biochemikiem, nie ma żadnego znaczenia. Mylili się nawet geniusze nauk przyrodniczych, gdy przestawali opierać się na bazie filozofii.

Myli się również i Roman, choć napisał ciekawą bajeczkę o prehistorycznych astronautach. Ta bajeczka tylko dlatego wydaje się prawdopodobna, że na razie nie ma żadnego innego wyjaśnienia tajemnicy sordonnoskiego jeziora. Nie jestem w stanie obalić logicznego na pozór rozumowania Romana, ale to wcale nie znaczy, że muszę w nie uwierzyć. Nie wierzę ani w tę i bajkę, ani w tego jakiegoś boga Marsjan, którego latem znaleziono podobno na Saharze, ani w start pojazdu kosmicznego, co miało jakoby spowodować zniszczenie Sodomy i Gomory. Przyjdzie czas, że wszystko to znajdzie inne zapewne wytłumaczenie.

Najciekawsze jednak dla mnie w gruncie rzeczy jest chyba to, nad czym głowi się teraz Borys. Coś mi się zdaje, że Buldog znowu się czegoś kurczowo uczepił. Czego? Milczy i nawet jakby go nie bardzo interesowały nasze rozterki. Ale mam wrażenie, że jego okrągła jak dynia głowa pracuje nad czymś niezmordowanie. Ciekawe, co tam znowu sobie wymyślił…

Wczoraj, po pracy, zebraliśmy się we czterech w laboratorium Położencowa. Położencow prosił nas o trochę cierpliwości i zachowanie na razie wszystkiego w tajemnicy. Uważam, że ma zupełną rację. Jeszcze trzeba wszystko dokładniej zbadać i sprawdzić.

Zamiast jednak bezpłodnego fantazjowania potrzebna jest raczej mozolna praca. Kto wie, może i naprawdę dostała się w nasze ręce wielka tajemnica natury? Wprawdzie nie nieśmiertelność, lecz raczej coś znacznie bardziej istotnego i ważnego. Sądzę, że nie rzucam tu słów pochopnie, bezpodstawnie. Lubię życie i chciałbym żyć długo. Ale w nieśmiertelność nie wierzę. Nie można żyć wiecznie i nie ma się tu nad czym zastanawiać. Roman nie chce tego pojąć, a Położencow będzie mnie prawdopodobnie uważał za tępego i pozbawionego polotu… No cóż, każdy ma swój własny pogląd na świat.

Mimo woli zazdrościłem nieco Położencowowi, gdy byłem u niego. Jakie ma wspaniałe, nowoczesne laboratorium! Ultrawirówki, elektronowy mikroskop, podczerwone i ultrafioletowe spektrografy, paramagnetyczny rezonans, maszyny do liczenia i liczniki cząsteczek o ładunku elektronowym. O takich przyrządach jedynie czytałem, tylko w kinie widywałem takie laboratoria. Moje laboratorium nie ma sufitu ani ścian. Moje laboratorium — to cały świat. Wcale mi nie chodzi o to, żeby się z Położencowem zamieniać. Po prostu zazdrościłem mu nieco. W książkach dla młodzieży taką zazdrość nazywa się szlachetną.

Zebraliśmy się, by pomówić o tym wszystkim. Z początku rozmowa długo się nie kleiła. Czuliśmy się złączeni wielką doniosłą tajemnicą. Było w tym coś radosnego, ale i przerażającego zarazem.

Borys podszedł do szklanego pudła, w którym spały morskie świnki, takie jakieś dziwne, jakby najeżone.

— Długo one będą tak spać? — zapytał stukając palcem, w szybę.

— Wiecznie — odparł Położencow z powagą. — Z krótkimi przerwami na jedzenie.

— Czy im się coś śni?

— Nie wiem.

— Mówił pan, panie profesorze, że czerpią informacje kosztem jakichś wewnętrznych zasobów, kosztem tego czegoś, co wewnątrz nich jest zmagazynowane. Nie rozumiem, co to znaczy.

— To znaczy, że jednak coś tam im się śni — wtrącił się Roman.

— Niech i tak będzie — uśmiechnął się lekko Położencow. — Ale sny ich mają swe źródło nie w mózgu, a raczej nie tylko w mózgu, lecz we wszystkich komórkach ciała.

— Paradoks — powiedziałem wtedy.

— Paradoks, paradoks, cóż z tego, że paradoks! — Położencow wstał z krzesła. Zapewne przyszła mu do głowy jakaś ciekawa myśl i chciał wypowiedzieć ją jak najśpieszniej, by mu nie uciekła. — Cząsteczka DNA ma kształt długiego, skręconego włókna. W gruncie rzeczy, jest to właśnie taśma z zapisem magnetycznym. Czy dziecko urodzi się z niebieskimi czy z czarnymi oczami, czy skłonne będzie do tycia czy będzie chude, zacznie wcześnie łysieć czy zachowa bujną czuprynę do sędziwych lat, wszystko to wypisane jest na włóknie DNA w postaci elektromagnetycznych wariacji.

Wiele by można mówić o tym, że w pewnych momentach, czy też, bardzo możliwe, w ciągu całego przebiegu ewolucji, w DNA dochodzi do magazynowania odruchów bezwarunkowych i anatomiczno — fizjologicznych odwzorowań, zachowanych przez wybór modyfikacji. W DNA odkłada się na zawsze kwintesencja różnorodnych informacji, skonstatowanych naszymi organami zmysłowymi i przechowywanych w naszych komórkach do czasu, aż zaistnieje sytuacja, w której będą one użyteczne dla nas.

Wszystko, cośmy w życiu zaobserwowali i doznali, wszystko, czego doznali nasi odlegli przodkowie, obfitość różnorodnych dźwięków i zapachów, najprzeróżniejszych reakcji psychicznych — zostaje utrwalone w naszych komórkach w postaci elektromagnetycznych impulsów. Informacja, przechowywana w naszych wewnętrznych żywych układach cybernetycznych, uzewnętrznia się, dochodzi do głosu w chwili, gdy nasz mózg wydaje układowi odczytującemu rozkaz, by z niej skorzystał.

Kątem oka spojrzałem na Borysa. Buldog przyczaił się, węszył. Zaraz się rzuci.

— Chwileczkę, chwileczkę, panie profesorze — przerwał Położencowowi — jeśli dobrze pana zrozumiałem, to… Chwileczkę, niech sobie to wszystko uświadomię. No, więc tak: jeśli DNA dziedziczymy w spadku po naszych przodkach, czy to po małpie, czy po rybie, która porzuciła ongi praocean, to w naszych komórkach powinna drzemać informacja doznań nagromadzonych przez naszych przodków. Prawda?

— Oczywiście. Pamięć żywego osobnika nie może być zawarta tylko w jego mózgu i w centralnym układzie nerwowym, powinna ona znaleźć swoje odbicie również w chemicznych procesach, zachodzących w komórkach całego ciała.

— A więc i ja, człowiek, także jestem spiżarnią zmagazynowanej odwiecznej pamięci?

— Tak.