129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

Skądś tam, z butelkowozielonych odmętów napływa na mnie olbrzymi czarny cień. Nie mam czasu mu się przyjrzeć, ale serce ściska mi się ze strachu. Czuję się jakby rozdwojony. Z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę, że leżę na kozetce i nic mi absolutnie nie grozi, ale druga część mojego „ja” jest tam, głęboko w wodzie i drży z przerażenia. Pragnie wyrwać się i uciec od nieznanego niebezpieczeństwa.

I oto czuję, że biegnę. Nie widzę siebie. Ale wiem, że biegnę. Obok migają słupy, dymią pochodnie, poruszają się postacie ludzi. Przed oczami zjawiają się marmurowe stopnie. Zdaje się, że schody nie skończą się nigdy. Nagle przede mną ukazuje się łuk triumfalny, opleciony bluszczem i pędami dzikiego wina. Rozchylam gąszcz liści. Stoję na wysokim wzgórzu. W dole szaleje pożar. Podpalone z trzech stron płonie miasto. Od czasu do czasu, gdy zapada się jakiś dach, ku niebu wzbija się snop złotych iskier, iskry gasną w locie i opadają w czerwonawej mgle. W blasku pożaru mogę rozróżnić niektóre budowle. Wydają mi się znajome. Mnie — to znaczy temu, który leży na kozetce.

Majestatyczny Panteon, Koloseum o groźnie nachmurzonych oczodołach okien, Łuk Triumfalny Antoniusza, ginące w mroku stopnie Term Karakalii. To płonie Rzym. Gotuję się cały z gniewu i oburzenia.

Oto znów migają przede mną schody. W mieście „dzieją się straszne rzeczy. Krwawe odblaski na hełmach z orlimi skrzydłami. Z płonących domów wybiegają półnagie kobiety. Zdzierają z siebie tuniki i zawijają w nie wrzeszczące dzieci. Szczękają miecze. W wąskim, cuchnącym zaułku ktoś woła kogoś zanosząc się od łkań.

Na placu przed świątynią zgromadził się tłum. W purpurowym blasku pożaru twarze wydają się lśniąco czarne. Ludzie czekają na kogoś. Domy walą się w gruzy, na ulicach gwałty i bezeceństwa. Ciała pomordowanych poniewierają się w kałużach, w których krew trudno odróżnić od wina. W odblasku ognia wszystko jest czerwone, wszystko dymi. Gniew już mnie nie dławi. Wzburzenie zbiera się w sercu i kamienieje tam w ciężki głaz nienawiści.

Ludzie na placu poruszyli się gwałtownie i niespokojnie. Ktoś wykrzykuje pogróżki i przekleństwa. Starcy wznoszą ku górze wyschnięte ramiona. Kobiety tulą do piersi zanoszące się płaczem dzieci. I nagle pojmuję, że wszyscy oni spoglądają na mnie. W ich sercach czytam zdecydowanie i wiarę. Zdaję sobie sprawę, że do tych ludzi przemawiałem, że natchnąłem ich kipiącymi we mnie uczuciami. Lecz nagle tłum ogarnia panika, morze głów na placu zakołysało się, a nad nim błyskają spiżowe orły, kołyszą się liktorskie rózgi, chwieją się włócznie i wzniesione do cięcia miecze.

Poznaję godła najwyższej władzy i rzucam się naprzeciw temu znienawidzonemu symbolowi. Ale drogę zamykają mi dwie skrzyżowane włócznie.

Lampa na stoliku zapaliła się. Cicho brzęczy transformator. Mirojan podszedł do mnie.

— No, jak tam? — pyta.

Nie jestem w stanie odpowiadać. Mirojan pochylił się i zajrzał mi w oczy. Potem machnął ręką i odszedł. Lampa znów zgasła.

Przede mną rozciąga się olbrzymia zielona sawanna. Miękka i soczysta trawa chwilami zasłania mi widnokrąg, jakaż jest wysoka. Słońce pali żywym ogniem. Powietrze parne i duszne. Ale ja, leżąc na kozetce, nie czuję żadnego zapachu. I nagle jakbym sobie ten: zapach przypomniał, jakby drzemał on gdzieś w mej [podświadomości. Zapachy długo można pamiętać. To pamięć odruchowa. Wystarczy wyobrazić sobie cytrynę z jej żółtą połyskującą skórką, mętnawy sok ściekający po ostrzu stołowego noża, by poczuć ostry, przenikliwy zapach i by do ust zaczęła napływać ślina.

Ja, leżący na kozetce paleoklimatolog, przeczytałem mnóstwo książek o kopalnej faunie i florze. Być może dlatego wizja, jaką ukazał mi cerebrotron, tym razem nie wydała mi się tak zupełnie realna. Zbyt wielkie było zainteresowanie leżącego na kozetce paleoklimatologa, by mógł wyłączyć się całkowicie. Chwilami jednak wyłączałem się zupełnie i byłem już tylko tym skradającym się po „pierwotnej sawannie pod promieniami wczesnego porannego słońca.

Od razu poznałem, że jestem teraz w trzeciorzędzie ery kenozoicznej, kiedy to maleńkie ciepłokrwiste zwierzątka okresu kredowego wygrały już walkę o byt. W cieniu gigantycznej akacji hienopodobne drapieżniki otoczyły jakiegoś arsenoterium. Olbrzymie zwierzę, znacznie większe od słonia, pochyla uzbrojony dwoma rogami łeb i zaciekle odparowuje ataki wrogów. Boję się, ale moja ciekawość jest silniejsza od strachu. Padam na ziemię, podkradam się bliżej. Rozchylam giętkie łodygi traw i przyglądam się całej walce od początku do końca. Teraz arsenoterium zręcznie chwycił na rogi jednego z drapieżców i podrzuca go wysoko w górę. Z przejmującym wyciem hiena trzeciorzędu spada w kolczaste zarosła, głośno plasnąwszy o ziemię. Arsenoterium dosięga rogami jeszcze jednego przeciwnika, którego w oka mgnieniu tratuje potężnymi jak pnie drzewa nogami. Rycząc groźnie i szczerząc kły hieny zaczynają cofać się w zarośla. Olbrzym wyszedł z walki zwycięsko, lecz nie ściga swych wrogów. Jest wielki i wielkoduszny. Na polanie ukazuje się jeszcze jeden olbrzym, przodek nosorożca indrikoterium. Na widok rozszarpanych hien parska tylko i spokojnie zaczyna się paść. Wypłasza z trawy jakieś niewielkie, nie większe od kota zwierzątka, które umykają co sił. To eohippusy, pełne wdzięku i gracji prakonie.

Już po walce. Nie muszę już ukrywać się w trawie. Prostuję się i idę dalej na dwóch nogach. Od czasu do czasu jednak nieodparcie ciągnie mnie ku ziemi i wtedy staję na czworakach. W powietrzu krążą i brzęczą ogromne owady, wśród traw przemykają najprzeróżniejsze czworonogi, płazy i gady. Ale nie zwracam na nie uwagi. Spieszę się. Dokąd? Tego nie wiem. Potrafię tylko odczuwać, że dokądś mi pilno. Zagłębiam się w las i idę wśród olbrzymich pni obrośniętych pasożytniczymi pnączami. Gdzieś na wysokości przyprawiającej o zawrót głowy łączą się ze sobą korony palm, szumią połyskujące liście mirtów i cisów, majestatycznie chwieją się kosmate konary sekwoi.

Nagle widzę jak po gładkim pniu cisu ześlizguje się mała długoręka małpka. Do pleców jej przywarło małpiątko o smutnych i wyrazistych oczach. Opadając na przednie łapy małpa spieszy mi naprzeciw. Czuję jak wzbiera we mnie czuła tkliwość. I właśnie wtedy dopiero ja, lezący na kozetce paleoklimatolog, uświadamiam sobie, że jestem taką samą małpką — prokonsulem. Oto dlaczego trawa sawanny wydawała mi się tak wysoka jak dziewiczy las! Prokonsule miały zaledwie trzydzieści pięć centymetrów wzrostu i trzydzieści pięć milionów lat musiało minąć, zanim stały się ludźmi.

Razem z małpą wdrapuję się po pniu i ruszamy na wędrówkę po koronach drzew. Czepiamy się lian, rozhuśtujemy się i w ten sposób przedostajemy się na inne, odległe nawet drzewo.

Nie wiem, dokąd dążymy, lecz przemożny głos instynktu zmusza mnie do pośpiechu. Chwieją się korony drzew i ziemia spieszy nam ‘naprzeciw. Poprzez liście z rzadka przenikają smugi słonecznych promieni. A gdy nagle światło mnie oślepia, sam nie wiem, co się dzieje: czy to blask słońca, czy Mirojan zapalił rampę.

To słońce. Już zachodzi właśnie. Osłaniam przed nim oczy dłonią i wycieram spoconą twarz… Jak pięknie pachnie świeżo skoszona trawa! Miarowo macham kosą. Potulnie padają kiście, kłoski i baldaszki traw, barwne kwiaty, liliowe główki koniczyny. W oddali z wolna zapada zielonkawo — błękitny zmierzch. Widać już nawet księżyc na niebie. Jest bladawy i ledwie widoczny. Jak niedojrzała pestka arbuza. Posępnie połyskuje woda. Na zachodzie krzyże goreją pozłotą. Ja, leżący na kozetce, rozpoznaję niepowtarzalną, śmiałą architekturę Soboru Troickiego o trzech kopułach. Miasto na horyzoncie to Psków.

Koszę trawę dalej. Kosa podzwania, a mnie się wydaje, że to szum wody przeciekającej poprzez dębowy grzebień jazu na rzece.

Nagle czuję spaleniznę, przynosi ją do mnie powiew wiatru. To nie ten miły dym ogniska, na którym w kociołku gotuje się zupa, nie tak pachną palące się suche liście. Od razu poznaję, że to gryzący i złowieszczy dym pożaru i wojny. Porzucam kosę i biegnę. Duszący podmuch uderza prosto w twarz. Serce wali gdzieś pod samym gardłem. Wydeptana wśród łąk ścieżka nie ma końca. Nie mam już sił biec… Żaby kumkają w szuwarach jeziora. Czuję już wyraźnie swąd spalenizny. Biegnę, wciąż biegnę. Chociaż może mi się tylko wydaje, że biegnę, a w rzeczywistości ledwo się wlokę, przyciskając ręce do piersi, z której wyrywa mi się rozkołatane serce. Widzę już spłoszone wrony, krążące nad czubkami płaczących brzóz. I czarny gęsty dym, poprzez który prześwieca trwożnie zachodzące słońce. Tam stał mój dom. Nie mam już do czego się śpieszyć. Rzucić się tylko na suchy miałki piach, drzeć z rozpaczy włosy z głowy, rwać przydrożne zielsko, drapać paznokciami ziemię. Ale nie padam na ziemię. Patrzę na dym nad pogorzeliskiem, widzę zakute w żelazo konie z pękami piór na łbach i zakutych w żelazo jeźdźców z opuszczonymi przyłbicami, podobnymi do ptasich dziobów.

Zawracam, cofam się. Spieszę prosto w stronę kamiennego kremla „Krom”, u zbiegu rzek Wielkiej i Pskowskiej. Na kopułach jego wież dzień zamiera posępnym blaskiem. Brama miejska jeszcze otwarta, choć dzwony biją już na trwogę i lud tłoczy się na rynek. Spod sklepienia bramy jakiegoś potężnego budynku, jakby wyciosanego z jednolitej kamiennej bryły, wyjeżdżają wozy. Skrzypią osie. Ludzie ładują kamienie. Rozpalają ogniska pod okopconymi kotłami, w których wrze i bulgoce smoła. Na wałach miejskich stoją nieruchomo łucznicy. Spieszą do nich kobiety z rozpuszczonymi włosami, w odzieży z samodziału, w białych płachtach niosą im bochny chleba.

Nachmurzeni bojarzy niechętnie rozdają „prostemu ludowi” topory i proce. A ludzie w łachmanach i podartych łapciach idą na mury z toporami i drągami. Ja mam w ręku widły. Także spieszę na mury. Niemieccy rycerze podjeżdżają pod mury miasta. Nadchodzą klinem. W środku kolumny idą piesi knechci. Uzbrojeni;są w krótkie miecze i kusze. A zakuci w żelazo jeźdźcy otaczają ich niby ostrokół. Jadą ze sterczącymi w górę ciężkimi kopiami, strojnymi w proporce. Można już rozróżnić barwne godła na podłużnych, spiczasto zakończonych tarczach. Z lewej strony, w cieniu kopuł potężnego soboru Klasztoru Iwanowskiego, jedzie osobna grupa wspaniale przybranych wyborowych jeźdźców, towarzysząca samemu Wielkiemu Mistrzowi. Dzwony na wieżach biją coraz głośniej, ponad miastem huczy nieprzerwany jęk trwogi.

Przednia straż wroga podchodzi pod mury i nasi łucznicy dają pierwszą salwę. Gęsto posypały się strzały, jakby chmura przeszła nad ziemią. Ale zakutym w żelazo jeźdźcom nie mogą wyrządzić krzywdy. Kilku zaledwie knechtów chwyta się za pierś i pada pod nogi następujących zwartymi szeregami towarzyszy.

Knechci zdejmują z ramion kusze, napinają je i przyklęknąwszy na jedno kolano zaczynają ostrzeliwać mury. Kryjemy się za kamienne blanki. Nasi łucznicy miotają swe strzały ze strzelnic na pieszych ponad głowami opancerzonych rycerzy. Podczas tej całej strzelaniny część knechtów podeszła pod same mury i pod ich osłoną zaczęła przystawiać drabiny. Młody bojar w hełmie i kolczudze, z sokołami wykutymi na opancerzonej piersi, daje ręką znak, by lać smołę. Niemieccy kusznicy nie pozwalają nam unieść ani na chwilę głów ponad blanki. Raz po raz ktoś z nas pada przeszyty grotem. Ale wrząca smoła ścieka już rynnami w murze, syczy i zastyga powoli. Kusznicy przestają strzelać, pierwsze szeregi wdrapują się na mury. Rąbiemy napastników toporami i siekierami, spychamy ich z drabin na dół pod mury. Moje widły także nie próżnują.

Bój nie ustaje. Na niebie błyszczą już gwiazdy, srebrzysty księżyc odbija się w falach rzeki, a my wciąż nie odkładamy broni. W czasie najgorętszej walki, gdy uczepieni kurczowo kamiennych blanków odpychamy nogami drabiny wrogów, rozchodzi się wieść, że bojarzy zdradzili. Otworzyli wrogom bramę od strony wschodniej. Mocne są mury z kamieni spojonych zaprawą z wapna i mleka, która przez dwadzieścia lat przeleżała w ziemi. Aż palą się nam dłonie, by rąbać i kłuć. Ale nikczemna zdrada oszołomiła nas jak grom z jasnego nieba. Knechci korzystają z naszego oszołomienia, wdzierają się na mury. A za nami, w mieście, słychać już głuche dudnienie kopyt zakutych w żelazo rumaków.

Powiązani, z nogami zakutymi w dyby, leżymy w wilgotnym lochu i słyszymy stuk ciesielskich toporów. Na rynku stawiają szubienice. Niemcy zawsze po zdobyciu miasta wznoszą szubienice. Czarne wrony krążą po niebie. Ale nieba nie widać z kamiennej ciemnicy, nie słychać, jak dźwięczy ziemia pod kopytami walecznej drużyny kniazia Aleksandra, który śpieszy nam z odsieczą. Czy przybędą jednak na czas?. O pierwszym brzasku powiodą nas Niemcy na rynek miasta…

Gdzieś tam nad nami w górze przenikliwie skrzypią okute drzwi. Blask płonącej pochodni pada na schody. Idą po nas. Głucho łomoczą kroki po wilgotnych granitowych stopniach. Coraz bliżej i bliżej…

To na pewno Mirojan zapalił lampę i zbliża się do mnie. Leżę na kozetce i staram się opanować oszołomienie. Ale to nie Mirojan. To po kamiennej podłodze jaskini drepczą bose stopy w takt rytualnego tańca. Świeże powietrze prawie tu nie dochodzi, jest duszno, dym ogniska gryzie w oczy, drapie w gardle. Lśnią nagie ramiona, wysmarowane tłuszczem, ociekające potem. Na ścianie, tuż przede mną, dostrzegam jakieś kreski. Jeszcze jedna kreska. To zapewne ja sam rysuję.

Wiem, że muszę rysować, ale nie wiem, czyj wizerunek powstaje pod moją ręką. Podśpiewuję sobie z cicha. Jestem w ekstazie. Cóż to za szczęście potrafić coś narysować. Mam tylko grudkę gliny i osmoloną głownię z ogniska, a mogę narysować wszystko, co zechcę: bizona, mamuta, renifera. Rysuję je zawsze przebite włócznią. Dlatego właśnie naszemu plemieniu tak często udają się łowy. A gdy zdarzy się nieszczęście, gdy odyniec lub tygrys szablastozębny zabije kogoś z myśliwych, wtedy plemię tańczy taniec inny, ponury i cichy, ja zaś rysuję na ścianach jaskini przedziwne znaki, zagadkowe symbole, zrozumiałe jedynie dla wtajemniczonych. Kobietom i młodym, nie wtajemniczonym jeszcze chłopcom nie wolno nawet ukradkiem spojrzeć na te rysunki. A ciekawi są ich ogromnie, wiem o tym dobrze. Boją się jednak. Więc na pocieszenie wycinam im z kłów mamuta przeróżne wymyślne cacka. Przy świetle ogniska kobiety podziwiają je w czasie długich zimowych nocy, dziewczynki kołyszą je w ramionach jak niemowlęta, śpiewając przeciągłe, smętne pieśni.

W tej chwili rysuję właśnie niedźwiedzia. Ma być rudy, więc smaruję go ochrą. Kobiety tańczą lub karmią dzieci. Mężczyźni wyciosują toporki i noże z krzemienia. Moi współbracia mają niskie czoła, wydatne kości wystają im nad oczodołami, porośnięci są włosami, a okryci skórami zwierząt. W jaskini płonie ogień. Młodzi chłopcy siedzą zapatrzeni w jego złociste języki, a w ich oczach błyska inny ogień: ogień myśli.

Ja, leżący na kozetce, zdaję sobie dokładnie sprawę, że jest to okres wczesnego paleolitu. W miejscach gdzie obozowały ówczesne plemiona koczownicze, znajdujemy teraz przeróżne sprzęty gospodarskie, broń myśliwską, wycięte z kości figurki kobiet i zwierząt. Staram się jednak nie myśleć teraz o tym, aby nie uronić żadnego szczegółu wspaniałej sceny, jaka odtworzyła się w mózgu Rewina. Ale nagle wszystko się urywa. To na pewno Mirojan coś tam majstruje. Niczego nie pozwala mi dopatrzyć do końca, „film” za każdym razem urywa się w najciekawszym miejscu. Ale nie mam o to do niego żalu. Chce pokazać mi możliwie jak najwięcej, a czas mamy ograniczony. Określam to tak zwyczajnie: film, zobaczyć do końca, pokazać. W gruncie rzeczy jednak, nikt mi tu przecież niczego nie pokazuje. To ja sam, ale nie ten ja z kozetki, przezywam te sceny jako ich centralna figura. Wszystko to widzę własnymi oczami, czuję własnym sercem, choć wszystko to nie ja sam widziałem i przeżyłem.

Wszyscy ci, co przeżywają filmy całym sercem, tupiąc i piszcząc mimo woli jak dzieci, zrozumieją mnie bez trudu. Jakiż jednak blady i sztuczny jest każdy film wobec tych wizji, które „wkłada” do mojego mózgu cerebrotron. Wkłada, właśnie wkłada! Nareszcie znalazłem odpowiednie określenie.

Faluje nade mną płynne zwierciadło. To, co odczuwam, jest jakieś niewyraźne i nieokreślone. Zwierciadło rozstępuje się i wynurzam się na powierzchnię. Niebo zasnute jest całunem chmur. Chmury podobne są do mokrej waty. Siąpi drobny deszcz. Jego strużki biją po wodzie niby cieniutkie nitki, z których niebo zda się tkać bezkresny atłas tafli oceanu. Brzeg jest tuż przede mną. Łagodnie pochyły i piaszczysty. Smutnie połyskuje wilgotna zieleń. Ażurowe paprocie i wysmukłe, twarde skrzypy. Jakaś dziwna nieodparta siła ciągnie mnie na ten brzeg. Choć przez chwilę chciałbym pobyć na tym mokrym piasku, z którego spływa mętnawa piana cofającej się fali. Ale płynne zwierciadło znowu faluje nade mną. I znowu wynurzam się i ciekawie przyglądam się brzegowi.

Ja, leżący na kozetce, od razu poznaję las dewonu. Ogarniają mnie sprzeczne pragnienia. Staram się skupić, by wszystko dojrzeć i dokładnie zapamiętać te obrazy sprzed trzechset milionów lat. Ale to przeszkadza mi uczestniczyć w nich, wżyć się w nie bez reszty. Dlatego tylko na mgnienie oka przemyka w mej świadomości potworny lęk sprzed milionów lat na widok rozwartej jak czeluść hutniczego pieca paszczy ogromnej ryby. Właśnie żeruje w głębinie. Nie ma zębów tylko rogowate naroślą na dziąsłach i błyskawicznie przegryza nimi na dwoje trzymetrowego rekina, który się na chwilę zagapił. Ale, leżąc na kozetce, poznaję w potworze rybę pancerną i urok pryska, nie mogę przestraszyć się naprawdę. Po długich wahaniach decyduję się jednak podpłynąć do samego brzegu i wyjść z wody. Na brzegu rozgrywa się przedziwna, niepowtarzalna scena. Jakieś niby — płazy przełażą przez zakrzepłą na piasku gnijącą pianę i wychodzą na ląd. Jedne uczepione są jeszcze łapkami wyrzuconych na brzeg butwiejących wodorostów, inne leżą już na piasku lub powoli posuwają się do lasu. Jeszcze inne, ale tych jest niewiele, wracają do oceanu. A ja, leżąc na kozetce, zdaję sobie sprawę, że widzę najdonioślejszą chwilę w dziejach ziemi. Oto pierwsze płazy tarczogłowe porzucają kolebkę życia, by zapewnić sobie prawo do bytowania na lądzie. Maleńkie amfibie, przeznaczeniem waszym jest stać się ludźmi! Te zaś, które przelękły się żywicznej woni lasu, żaru słońca, błękitnego bezmiaru nieba i zawracają, po prostu wyginą. Surowe i słuszne jest prawo ewolucji. Kto nie jest zdolny posuwać się naprzód — ginie.

Skądże jednak wokół mnie nagle tyle śniegu? Dopiero co było pełno zieleni… A może to nie śnieg? Owszem, śnieg. Rozmiękły, topniejący, na wpół zmieszany z wodą, z błotem, rozdeptany butami śnieg. Szare niebo połyskujące metalicznie, pełne żółtawych smug, zwisa nisko.

Gdzieś ze świata, znad zamarzniętych rzek ciągnie już podmuch przedwiośnia. Niepokojący, mocny zapach. Ludzie chciwie łowią go w drżące nozdrza. Zadzierają głowy, mrużą oczy. Tłum podnieconych ludzi w łachmanach. Stoją grupami. Zbierają się w zwarte grupy, rozchodzą się, krążą. Od czasu do czasu ktoś staje ponad tłumem, zrywa z głowy czapkę i zaciskając pięści zaczyna przemawiać. Tłum huczy jak wezbrana rzeka.

Jak powódź porywa kawał drzewa, tak mnie unosi rwący potok ludzki. Buty, walonki, futrzane łapcie mieszą rozmiękły śnieg. Szara wiewiórka obgryza wielką cedrową szyszkę. Ponuro spogląda stuletnia, ciemnozielona jodła. Duży, drewniany dom. Weranda z ozdobnie wycinanych desek. Pogięty blaszany szyld: „Złoto dorzecza Leny. Towarzystwo Akcyjne. Kantor”. Na werandzie stoi opasły tłuścioch o nalanej krwią twarzy. Stoi z gołą głową. Wysmarowane brylantyną włosy, równiutki przedziałek. Palce wsunął do kieszonek kamizelki. Na brzuchu wisi ciężka złota dewizka. Obok niego oficer w niebieskim mundurze żandarma. Czerwone akselbanty, szabla. Chuda, nerwowa twarz, błędne, zbielałe oczy. W dłoni nerwowo ściska białą rękawiczkę. I jest z nimi jakiś cudzoziemiec, wysoki i szczupły. Skórzany kaszkiet z podniesionymi futrzanymi nausznikami. Monokl, sztylpy. Kręcą się zgarbieni kanceliści w binoklach, z teczkami pod pachą. Twarze w oparach oddechów.

A niebo ponad głowami ciężkie, przytłaczające. Na kogo to niebo się zawali? Na nas czy na nich? Głupstwa plotę. Sam już nie wiem, co wygaduję z przejęcia. Niebo przecież na nikogo zwalić się nie może. Obok mnie idzie rumiana, krzepka dziewczyna w waciaku. Duże, szare oczy, groźne, wzburzone jak niebo. Kurczowo trzyma za rękaw wysokiego chłopaka o ciemnej, wymizerowanej twarzy. Chłopak ma brązowe palce od machorki. Pali i zanosi się długim, męczącym kaszlem.

Ludzie maszerujący przed nami zatrzymują się. Patrzę na ich stężałe w napięciu oczekiwania karki. Nieraz karki wyrażają więcej od twarzy. Ci za nami napierają. Dlaczego stanęliśmy? Patrzę teraz ponad głowami tłumu. Zapewne wspiąłem się na palce. (Samego siebie nigdy nie widzę). Pstre morze głów. Czerwony sztandar trzepocze na wietrze. Twarze żołnierzy też są czerwone, siniejące. Broń w pogotowiu. Na lufach bagnety. Złociste, błyszczące guziki, czerwone szamerowania, żółte znaki na naramiennikach. Skórzane ładownice z amunicją. Na mechatym suknie płaszczy lekki Oszroń. Wszystko widzę wyraźnie i dokładnie, jak przez odwróconą lornetkę, jak z oddali. Widzę jednak, dziwna rzecz, tylko fragmenty, nie powiązane sceny, jakieś urywki. Jakby filmowe skróty. Może to z podniecenia? Podniecony jestem ogromnie, ledwo nad sobą panuję. Dlaczego wciąż stoimy? Jak we śnie. Oficer na werandzie wrzeszczy coś — rozdziawia gębę szeroko. Ale słów jego nie słyszę. Ani słów kancelistów, którzy bez przerwy poruszają ustami. Ktoś z nas, z pierwszego szeregu, też coś krzyczy, wymachując czapką z nausznikami. Co chwila odwraca się, jakby pytał stojący poza nim tłum: „Czy nie mam racji? Powiedzcie sami!”

Tylko żołnierze stoją nieruchomo. Linia bagnetów ani drgnie. Tłuścioch z dewizką przykłada dłoń do ust i szepce coś na ucho oficerowi. Oficer potakująco kiwa głową. Malinowe sznury akselbantów poruszają się leciutko. Żołnierze mają oczy utkwione w dal, jakby nas nie widzieli. Niebieskie, niebieskie oczy.

Nic nie rozumiem, co się dzieje wokół mnie. Ludzie przed nami cofają się, odwracają się od nas. Wszyscy biegną. A ja wciąż nie rozumiem, co to wszystko znaczy. Nie mogę się temu wszystkiemu nadziwić. Jakby sam jeden zostaję twarzą w twarz z żołnierzami i tymi na ganku… Dzieli mnie od nich jakieś dwieście kroków. A wszędzie dokoła czernią się na śniegu leżące postacie. Niektóre nieruchome, inne ledwo się ruszają. Wszędzie dokoła mnie leżą ludzie. A ja mam coraz bliżej śnieg przed oczami. Niebo, weranda, żołnierze, wszystko jakby się pochyla, zamazuje, znika… Dlaczego? Co się stało? Żółty, rozdeptany, brudny śnieg dookoła różowieje, coraz bardziej różowieje. Aż wreszcie staje się czerwony jak sztandar ponad czarnym tłumem…

W sali cerebrotronu już dawno pali się lampa. Przy mnie na kozetce siedzi Mirojan. A ja lezę i nie mam sił się ruszyć. Trudno mi uwierzyć we własną realność. Realne było to wszystko tam na śniegu zagubione] w tajdze nadziezdyńskiej kopalni. Jakże łatwo zapominamy o tak wielu istotnych sprawach. A przecież to, co wydaje się nam dziś najzupełniej zwykłe, samo przez się zrozumiałe, rodziło się powoli z trudu i znoju ewolucji, z pełnego cierpień rewolucyjnego wstrząsu. I obficie zroszone jest krwią. Tak jak ów kwietniowy śnieg w 1912 roku w kopalni u ujścia Olekmy i Witimu do Leny.

* * *

Za oknem cicho zapada zmierzch. Elektryczną koleją wracam do Moskwy. Przed chwilą właśnie skończyłem czytać notatki Mirojana. Taki byłem ich ciekaw, że przeczytałem je tu, w wagonie. Teraz siedzę i myślę. Myślę o bardzo wielu sprawach. Gdzieś tam za mną, w samym końcu wagonu jedzie jakaś wycieczka, śpiewają chórem na cały głos. Gra akordeon, puste wiadro dudni pod młodymi palcami w zastępstwie bębna. Śpiewają pieśni Okudżawy. Śpiewają o miłości i rozstaniu. Cały wagon słucha. Z ukrytą, przyjazną zazdrością. Duszę ogarnia jakiś smutek i spokój. Wszyscy wiozą bukiety kwiatów. Astry, georginie, floksy. Żywe kolory aż w oczy kłują. Zapach więdnących kwiatów. Zapach szarugi i wczesnej jesieni. Kwiaty są piękne i pełne tęsknoty jak pieśń. Pieśń milknie. Słychać sprzeczki i śmiechy. Akordeon gra znów, niecierpliwi się, nie może się doczekać następnej piosenki. Znów rozlega się chóralna pieśń. Akordeon radośnie przyłącza się do niej.

Dolina, wąwóz, przełęcz, steczka,tyś moja szara gołąbeczka*.

Piękna piosenka. Ale skończyła się. Cały wagon jakby się ocknął ze snu. Ludzie uśmiechają się i powracają do przerwanych rozmów, do odłożonych książek i pism. Obok mnie siedzi młoda kobieta, czyta „Romantyków” Paustowskiego. Zapach jej perfum jest delikatny i przyjemny.

Znów otwieram kartonową teczkę i odnajduję miejsce, w którym Mirojan puszcza wodze swej fantazji. I pomyśleć, że wszystko, co dziś przeżyłem, co widziałem, to zaledwie dwadzieścia minut pracy cerebrotronu. A ta teczka zawiera zwięzłą relację stu czterdziestu godzin! I wszystko to przekazał nam mózg jednego człowieka. Nieszczęśliwego, odciętego od świata człowieka. Ta jedyna w swoim rodzaju praca nie ustaje ani na chwilę od wielu, wielu dni. Ileż niepowtarzalnych wizji, dawno zaginionych krajobrazów, dramatów, jakie niegdyś rozegrały się w życiu naprawdę! Ludzki mózg nie jest w stanie, fizycznie nie jest w stanie pomieścić takiego olbrzymiego zasobu wiadomości. Skądże więc to wszystko? Może to echa przeczytanych książek? Raczej nie. Wszystko zbyt prawdziwe i prawdopodobne aż do najdrobniejszych nawet szczegółów. Żaden autor nie potrafiłby tego wszystkiego tak drobiazgowo przedstawić. Po to, by w ludzkim mózgu mogły powstawać podobne obrazy, nie wystarczyłoby przeczytać całej biblioteki Lenina w Moskwie wraz z Biblioteką British Museum! Nie wystarczyłoby! Nie, to wszystko są rzeczywiste sceny, jakie się kiedyś wydarzyły. Skądże się one jednak biorą?

Jeszcze raz czytam końcowy wniosek Mirojana.,W ciele każdej żywej istoty — pisze on — tkwią jakieś pozostałości po przodkach. Budowa ciała ludzkiego ma wiele wspólnych cech ze zwierzęcym. Tak więc u miesięcznego embriona ludzkiego wyraźnie widać zaczątki łuków skrzelowych. To stadium ryby. Embrion ludzki w swym rozwoju przechodzi wszystkie stadia ewolucji. W ciągu dziewięciu miesięcy powtarzają się całe dzieje miliardów lat rozwoju życia na ziemi. Jakby coś w rodzaju zdjęć filmowych puszczonych w przyśpieszonym tempie. Najpierw nieskomplikowany, jednokomórkowy organizm, potem, przez nieustanny podział komórek, coraz bardziej złożony. Stadium ryby, stadium gada i tak dalej. Być może, że w czasie każdego z tych stadiów, w rozwijającym się stopniowo mózgu odkłada się odpowiednia informacja. Oto dlaczego mieliśmy możność ujrzeć dokładną wizje najdawniejszych epok geologicznych.

Jednokomórkowemu embrionowi byłaby w takim razie właściwa informacja z ery archaicznej, początków życia na ziemi. Stadium ryby przekazuje informacje o erze paleozoicznej. Końcowe stadium gada to era mezozoiczna, czasy wielkich jaszczurów itd. Tak można by wytłumaczyć chyba tę całą historię w sposób możliwy do przyjęcia. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego dotąd nie słyszeliśmy nigdy o podobnych wypadkach? Na to jest jedna tylko odpowiedź: po raz pierwszy dopiero zastosowano cerebrotron. Być może, że niektóre schorzenia umysłowe są spowodowane takim właśnie wyzwoleniem wewnętrznej informacji. Rzecz prosta, wymaga to jeszcze sprawdzenia i poparcia doświadczeniami. Dlatego wniosek, że embrionalna informacja stopniowo odkłada się na samym dnie podświadomości, na razie bez względu na wszelkie zastrzeżenia trzeba przyjąć jako jedyny. Innego wytłumaczenia na to nie mam…”

Tłumaczenie to wcale nie zadowala mnie całkowicie. Chociaż niewątpliwie jest w nim coś interesującego i intrygującego. I jakby się nawet częściowo potwierdza. Nie bez powodu praocean zajmuje w tych wizjach tak poczesne miejsce… Życie powstało, okrzepło i rozwinęło się właśnie w nim. Ale gdyby nawet odrzucić na razie, tak jak to uczynił Mirojan, epizody, które łatwo dają się odczytać i odnieść do odpowiednich momentów historycznych czasów, a które w żaden sposób nie dadzą się wytłumaczyć embrionalną pamięcią, pozostaje jeszcze jedna istotna sprzeczność. O filozoficznym raczej charakterze. Formułuję ją jako paradoks. Otóż we wszystkich oglądanych przeze mnie i przez Mirojana wizjach bardzo mało jest ewolucji… Tak, bardzo mało! Przecież to nieustanna rewolucja. Same zasadnicze zakręty, chwile najwyższego napięcia, momenty przełomowe, w których wazy się, kto weźmie górę!

Ryba wynurza się z wody i stawia pierwsze swe kroki na stałym lądzie, małpa zeszła z drzewa i wychodzi z lasu… Przecież to same rewolucje! Punkty zwrotne, przełomowe.

A te obrazy z czasów historycznych! Zajmują one w wizjach Rewina nie mniej miejsca niż praocean. Co za szczególne obrazy… Walka, nieprzerwana i nieubłagana walka, zupełnie takie same punkty zwrotne, przełomowe na długiej, żmudnej drodze od zwierzęcia do człowieka. Nie wolno przecież zapominać o ewolucji ludzkości. Z każdym dziesiątkiem lat przebiegała ona coraz szybciej i szybciej, jak puszczona swobodnie napięta sprężyna. Ludzkość kroczyła drogą mozolną, heroiczną, drogą pełną zakrętów i ślepych zaułków. Bywały całe wieki zastoju, dziesięciolecia cofania się wstecz. Po wiekach tych jednak nie ma śladu w wizjach Rewina. Dlatego, że nie one były zasadniczymi momentami determinującymi historię ludzkości. Historia człowieka to rewolucje.