129377.fb2 W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

W pogoni za w??em morskim - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Zatrzymaliśmy się.

Titow włączył reflektor — szperacz. Cienki promień obiegł kontur poszarpanego otworu, wychwytując z ciemności najeżone zęby skalne. Kilka z tych występów Titow odpiłował nożem ultradźwiękowym. Następnie ostrożnie wprowadził „tandem” do poszerzonego otworu. Pierwsza kabina weszła bez trudu. Titow włączył przednią płetwę i powoli przeciągnął moją „Raję” przez „wąskie gardło”.

Znaleźliśmy się w dosyć obszernej grocie. Była bardzo wysoka i miała długość co najmniej 150 metrów. Blisko godzinę straciliśmy na drobiazgowe badanie pieczary, by wreszcie przekonać się, że nie ma z niej wyjścia.

— Ale prąd przecież wchodził właśnie tutaj — powiedział Titow.

— Wchodził i wychodził — zauważył Kałabuszew. — Istnieją otwory, przez które woda wypływała. My się przez nie nie przeciśniemy.

— Obejrzyjmy sobie te wszystkie otwory — zaproponowałem — może któryś z nich uda się poszerzyć.

Prąd wody znacznie ułatwiłby nam odszukanie wszystkich otworków w podziemnym sitku. Kałabuszew jednak nie na darmo był z zawodu speleologiem. W końcu udało mu się znaleźć, pod samym pułapem pieczary, wąską, poziomą szczelinę. Zmierzyliśmy jej głębokość echosondami. Ciągnęła się, coraz bardziej zwężając się, na przestrzeni około trzydziestu metrów. Nie było nawet mowy o rozszerzeniu tej rozpadliny. Nie zdołałby prześliznąć się przez nią nawet pojedynczy człowiek w lekkim skafandrze. Jednym słowem, byliśmy dokładnie zakorkowani z obu stron.

— Najgorsze jest to, że nas teraz nie znajdą — powiedział Titow — przecież wejście jest zawalone.

— Tak, oczywiście — spokojnie potwierdził Kałabuszew. — Zniknął główny punkt orientacyjny, skała w kształcie rozwartej paszczy.

Uwaga o paszczy węża wywołała w mym mózgu całą kaskadę obrazów.

— A ja widziałem węża — powiedziałem. — Przedtem zanim znalazłem się w tej dziurze.

— Chciałem pana uprzedzić — wtrącił nagle Kałabuszew — że cokolwiek by pan wymyślił, wątpię, czy uda się panu zakasować „naocznych świadków”, których opowiadania zapełniają jedną z moich szaf. Zbierając materiały o wężu morskim i sortując je, kwalifikowałem najbardziej niesolidne „zeznania”, najbardziej nieprawdopodobne, bezczelnie łgarskie opowieści pijanych marynarzy do specjalnego działu, któremu nadałem nazwę „Czyste brednie”.

Wtedy, mówiąc delikatnie, trafił mnie szlag. „Przez całe swoje życie marzyłeś o spotkaniu z wężem morskim — pomyślałem. — Jesteś jedynym człowiekiem, który wierzył w jego istnienie. Szukałeś go i nie znalazłeś. I… masz czelność wyśmiewać się ze mnie, jedynego człowieka, który tego węża rzeczywiście widział!” Ale co mogłem mu odpowiedzieć? Jedyną rozsądną rzeczą, którą mogłem zrobić, było opowiedzenie o spotkaniu z potworem morskim w bardziej sprzyjających okolicznościach. Nie byłem jednak pewien, czy takie sprzyjające okoliczności jeszcze kiedykolwiek nastąpią.

Popatrzyłem na wąską twarz Kałabuszewa. Nad czymś w skupieniu rozmyślał. Wydaje mi się, że zrozumiałem, skąd się bierze jego odwaga. Po prostu przywykł do podobnych sytuacji. I to wszystko. Podwodniacy nie mają monopolu na niebezpieczne przygody. Speleologowie również niejedno w życiu widzieli. Podziemne groty stanowiły dla tego człowieka miejsce normalnej pracy i nic dziwnego, że tak spokojnie analizował trudną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy.

— Czy nie ma możliwości skomunikowania się z powierzchnią lub statkami podwodnymi, które z całą pewnością w tej chwili myszkują po kanionie? — spytał Kałabuszew.

— Ultradźwięki nie przebiją skały — powiedział Titow.

— Fale radiowe nie przenikną przez górę nafaszerowaną pokładami rud metali — oświadczyłem. — Poza tym dysponujemy tylko wiązką kierunkową, która umożliwia łączność jedynie w warunkach wzajemnej, że tak powiem „widzialności”. Namacanie okrętu na oślep jest zadaniem z góry skazanym na niepowodzenie.

— Speleologowie posługują się łącznością przewodową — powiedział Kałabuszew. — Pod ziemią ten system działa bardziej niezawodnie.

— „Raja” nie jest przeznaczona do prowadzenia badań speleologicznych — zauważyłem.

— Ale pan wszedł do labiryntu — odparował Kałabuszew. — I powinien pan przedtem wyrzucić bójkę telefoniczną i stopniowo rozwijać kabel z bębna. Przecież to jest elementarna zasada.

Nie powiedziałem mu, że w tunelu znalazłem się niechcący. Nic by to nie zmieniło, a poza tym były ważniejsze sprawy.

— A więc potrzebny jest przewód — rezonował Kałabuszew. — Łączność kablowa. Chociażby tylko do kanionu.

Zamilkł na chwilę.

— Trzeba szukać — stwierdził krótko. — No cóż, do roboty! Myślę, że lepiej będzie, gdy się rozdzielimy.

— Gdzie pan ma zamiar szukać tego kabla? — zdumiałem się.

— Oczywiście tutaj. Gdzie miał się niby podziać?! Titow uważnie popatrzył na Kałabuszewa.

— Pan sądzi, że ktoś ten kabel tu zostawił?

— Nie,ktoś”, lecz „coś” — niecierpliwie powiedział Kałabuszew.

— Co pan ma na myśli? — spytałem. Kałabuszew nie przestawał mnie zadziwiać.

— Prąd, oczywiście — powiedział Kałabuszew. — Popatrzył na nasze zdezorientowane fizjonomie i zaczął wyjaśniać jak tępym dzieciom: — Gdzie, według panów, podziała się kamera telewizyjna, która przekazała na powierzchnię fotografię „paszczy węża”? Paszcza połknęła ją, to znaczy prąd wciągnął ją w ten sam tunel, w którym obecnie się znajdujemy. Kamera miała jajowatą metalową obudowę, a więc prąd mógł ją toczyć, dopóki nie napotkała na swojej drodze zbyt wysokiego progu lub zbyt wąskiej szczeliny. I jedno, i drugie znajduje się w tej pieczarze. Jak z tego wynika, należy szukać właśnie tutaj.

Okazuje się, że speleologowie mają głowę na karku. Znaleźliśmy kamerę w ciągu pół godziny. Wymacałem ją radarem. Metal odezwał się w nausznikach przenikliwym piskiem, ledwie dotknąłem go niewidzialnym promieniem.

Do kamery przymocowana była cienka linka. Najważniejszą dla nas rzeczą była odpowiedź na pytanie: w którym miejscu linka się urwała? Według teorii prawdopodobieństwa, najpewniej na dłuższym odcinku, to znaczy już poza obrębem tunelu. Trzeba było jednak tę teorię sprawdzić.

Przyssałem kamerę do płetwy. Następnie włączyłem przewody wewnętrzne, służące do przekazywania ładunków elektrycznych na obudowę statku, a do nich z kolei podłączyłem antenę „Rai”. Ręce drżały mi z niecierpliwości, ale starałem się nie spieszyć. Uważnie patrząc na wskazówki przyrządów wyregulowałem pojemność układu. Nastąpił decydujący moment.

Ledwie zdążyłem powiedzieć: „Mówi Raja I i Raja II. Odbiór” — gdy obie kabiny stateczków wypełniły się potężnym szkwałem głosów wzmocnionych przez nasze aparatury pokładowe: „Gdzie jesteście? Słyszymy was doskonale! Co się z wami dzieje? Odpowiedzcie! Opiszcie waszą sytuację. Odbiór”.

Korzystając z prawa starszego w grupie krótko zreferowałem sytuację. Postarałem się możliwie najdokładniej opisać miejsce, gdzie powinno znajdować się wejście do podziemia. Udowodniłem przy tym, co wart jest stary podwodny wyjadacz. Wymieniłem tyle punktów orientacyjnych, że Kałabuszew dosłownie rozdziawił usta ze zdumienia.

— Okazuje się, że pan jest spostrzegawczy — powiedział, spojrzawszy na mnie jakby z odcieniem szacunku. Najwidoczniej do tej pory uważał, że moje kwalifikacje ograniczają się do umiejętności kierowania „Raja”. Niewykluczone jest również, że moje „dowcipy” na temat węża morskiego poderwały w jego oczach autorytet podwodniaków.

Żeby go całkowicie pogrążyć, po szczegółowym opisaniu naszej sytuacji, uznałem za stosowne uprzedzić załogi statków ratowniczych o istnieniu węża morskiego. Zameldowałem krótko i rzeczowo, jak on wygląda, podałem orientacyjne rozmiary, patrząc przy tym kątem oka na Kałabuszewa. Twarz jego wyrażała krańcowe zdumienie. Titow natomiast spoglądał na mnie jak na wariata. Dostatecznie długo pływał w głębinach mórz i oceanów, by w istnienie węża morskiego wierzyć nie w większym stopniu niż w smoka z dziecięcych bajeczek. Rozumiałem go doskonale, ale tym większe zadowolenie sprawiało mi zdumienie Kałabuszewa.

Na pokładzie „Poszukiwacza” po moim raporcie przez chwilę panowała cisza.

— W porządku, kapitanie — powiedział w końcu Agapow. — Trzymajcie się. Zaraz was wyzwolimy.

Przekazał jeszcze kilka rzeczowych wskazówek, ale o wężu nie wspominał ani słowem.

„Tak — powiedziałem sobie w duchu — na górze też ci nie wierzą.”

Na moment wcieliłem się w skórę Kałabuszewa, który jako jedyny człowiek w ciągu dwudziestu lat wierzył w istnienie węża morskiego, a pozostali ludzie słuchając go wzruszali tylko ramionami. Oto co znaczy być upartym. Upór Kałabuszewa wydał mi się nagle godny szacunku.

„No dobrze — pomyślałem. — Tym większy będzie efekt, gdy pokażę zdjęcia zanotowane na taśmie magnetycznej. Mam w ręku dowody rzeczowe”.

Pomyślałem tak i przeraziłem się, że może aparatura zapisująca nie zadziałała w odpowiednim momencie i że wyjdę w oczach Kałabuszewa, Titowa i wszystkich innych ludzi na największego łgarza wszystkich czasów. Spalany niecierpliwością, natychmiast włączyłem maleńki ekran kontrolny, przeznaczony do sprawdzania jakości zapisu magnetycznego, i przyłożywszy dłonie do twarzy, by nie przeszkadzało mi zewnętrzne światło, przewinąłem szpulę z taśmą. Na ekranie ukazał się kanion w miniaturze, a za parę sekund do wąwozu wpełzło od góry ogromne, wijące się wężowymi ruchami cielsko. Jeszcze kilka kadrów i ogromny wąż morski ze zgrubieniem pośrodku tułowia, w całej okazałości ukazał się na tle ścian kanionu. Obraz był tak realny, że odruchowo odsunąłem się od ekranu.

— Doskonale! — wykrzyknąłem głośno, wyłączywszy napęd szpuli. Poweselałem. Patrząc na mnie poweselał i Titow.

— Nieźle ich zrobiłeś! — mrugnął do mnie. — Doskonały dowcip. Ja bym nie miał odwagi…

Znowu wiedział, czego się trzymać. To był doskonały kolega.

Usłyszeliśmy odgłosy pracującego świdra, a następnie czegoś podobnego do serii słabych wybuchów. Woda doskonale przewodziła dźwięk. Wesoły głos w głośniku powiedział:

— Wyłaźcie z nory!

Sprzęgnąwszy się w tandem, skierowaliśmy się do wyjścia.