129377.fb2
„Dobrze, dobrze — pomyślałem. — Poczekam jeszcze trochę”.
Zachowując wszelkie środki ostrożności płynęliśmy w kierunku wyjścia, aż wreszcie zobaczyliśmy szeroki, poszarpany otwór.
Muszę się przyznać, że odetchnąłem swobodniej, gdy znalazłem się na otwartych głębinach Oceanu. Nie, pieczary stanowczo mi nie służą. Mając nad głową tysiące ton skały, rzeczywiście można ulec halucynacji.
Z uczuciem głębokiej ulgi rozluźniłem mięśnie całego ciała, jak gdyby naprawdę zdjęto ze mnie ciężar góry. Rozczepiliśmy się i przygotowywaliśmy do wynurzenia. Stojący o jakieś pięćdziesiąt metrów od nas głębokowodny „Krab”, który wyswobodził nas z pułapki, oświetlał nam drogę swoimi reflektorami. Ja również na zasadzie, że tak powiem, świątecznej iluminacji, włączyłem pełne oświetlenie. Z zadowoleniem patrzyłem na otaczające mnie, tylko z boków, skały kanionu.
Obejrzawszy się do tyłu zobaczyłem nagle… węża morskiego! Uszczypnąłem się w rękę. Potem zamknąłem oczy i znowu je otworzyłem. …Ogromny, długi wąż wyginając się leniwie płynął prosto na mnie. Może zwabiło go światło? Jego srebrzyście opalizujące boki odcinały się ostro od ciemnego tła skał.
— Wąż! — krzyknąłem. — Wąż!
Usłyszano mnie i na „Rai I” i na „Krabie”. Wszystkie reflektory skierowano tam, dokąd pokazywałem wyciągniętą ręką. Światła było tyle, że wąż od razu utonął w migocącej mgle. Ale za chwilę obrócił się i zobaczyłem go jeszcze dokładniej. — Niech pan da spokój, kapitanie! — powiedział z niezadowoleniem Agapow. — To już przestaje być dowcipne…
Titow pokiwał głową. Kałabuszew popatrzył na mnie jak lekarz na pacjenta. „Z takimi nerwami nie ma czego szukać pod ziemią” — mówił jego wzrok.
Działo się coś niesamowitego! Nikt, oprócz mnie, nie widział węża. Ja zaś widziałem go doskonale. Ze wszelkimi szczegółami. Teraz właśnie jakoś dziwacznie poruszył ogonem. Włączyłem kamerę. Mam nadzieję, że nowoczesna aparatura zdjęciowa nie podlega halucynacjom!
W czasie gdy byłem zajęty fotografowaniem, „Raja I” podpłynęła do mnie i wzięła na hol.
Dopiero potem otrzymałem rozkaz — właśnie rozkaz! — przekazania dowództwa Titowowi i zablokowania swoich urządzeń sterowniczych. Gdy to wykonałem, dyscyplina stanowi bowiem drugą naturę podwodniaków, „Raja I” pociągnęła mnie na powierzchnię.
Na pokładzie „Poszukiwacza” zaproponowano mi przebranie się, napojono ciepłym mlekiem i ułożono do łóżka. Po upływie dziesięciu minut odwiedził mnie Agapow i uważnie wysłuchał mojego opowiadania o wężu. Powiedział, że obejrzy sobie zapis magnetyczny.
— Niech pan odpocznie — powiedział. — Za godzinę odbędzie się małe zebranko poświęcone pierwszym wnioskom z wyprawy. Czy będzie pan w stanie w nim uczestniczyć?
— Oczywiście — odpowiedziałem. — Nie doznałem żadnego uszczerbku na zdrowiu. Godzina odpoczynku to tylko zadośćuczynienie formalnościom. Jestem w stanie natychmiast zanurzyć się na każdą głębokość.
— Dobrze, dobrze…
Leżałem i starałem się nie myśleć o niedawnych wydarzeniach. Instrukcja zaleca pełny relaks całego organizmu po powrocie z wyprawy. Myślałem więc o różnych głupstwach i sam nie wiem, kiedy zasnąłem.
Gdy po godzinie wszedłem do mesy, zebrali się już wszyscy. Chyba z piętnaście osób tłoczyło się dokoła stołu i wpatrywało w coś leżącego na zwyczajnym talerzu. Agapow trzymał w ręku lupę.
— No, tak — powiedział, zobaczywszy mnie.
— Co to jest? — zainteresowałem się.
— Pański wąż — powiedział Agapow. Przepuszczono mnie do stołu.
Na talerzu leżała jakaś nitka. Coś podobnego do włosa. Włos wygięty był w kształcie znaku zapytania.
— Nie poznaje pan? — Agapow podał mi lupę. Zbliżyłem ją do włosa i poznałem… węża morskiego! Srebrzyste boki i zgrubienie pośrodku tułowia. Statek kołysał się na długiej oceanicznej fali i koniec nitki miarowo poruszał się w wodzie wypełniającej talerz. Wydało mi się, że „wąż” ożył.
— Wodorost. Przykleił się do powłoki zewnętrznej pańskiej „Rai” — powiedział Agapow.
Ktoś wymienił łacińską nazwę roślinki.
— Wolny koniec kołysał się w strumieniu wody — zwrócił się do mnie Titow. — Majaczył ci przed oczami. No i oczywiście przed obiektywem kamery. Sylwetka bydlęcia nakładała się na tło odległej góry. Nastąpiło zniekształcenie proporcji.
— Typowy przypadek — wyjaśnił Kałabuszew. — W mojej kolekcji mam co najmniej dwieście zaprzysiężonych oświadczeń ludzi, którzy padli ofiarą podobnego złudzenia optycznego.
Byłem zupełnie oszołomiony. Typowy przypadek! Zwykłe złudzenie optyczne!
— No cóż, kapitanie — powiedział Agapow, zagajając czy też kontynuując naradę. — Pan swoje zrobił. Zadanie polegające na odnalezieniu „Rai I” zostało wykonane.
— Rzeczywiście — powiedziałem. — Musimy jednak pamiętać, że „Raję I” znalazłem zupełnie przypadkowo, a właściwie wbrew mojej woli, że najprawdopodobniej na skutek mojej nieostrożności zawaliło się wejście do podwodnego tunelu i że gdyby nie wyjątkowo zimna krew Kałabuszewa…
— Wystarczy! — zdecydowanie przerwał mi Agapow. — Przed chwilą wysłuchaliśmy, jak pański kolega Titow kajał się, całą winę za wprowadzenie „Rai I” do podziemnej pułapki przypisując sobie. Rozumie się samo przez się, że będziecie, panowie, musieli całą tę sprawę dokładnie przeanalizować, co, mam nadzieję, pozwoli nam na uniknięcie podobnych błędów przy następnych zanurzeniach. Nie należy też zapominać — dorzucił — że my tutaj nie pozostawilibyśmy was na pastwę losu. Obłazilibyśmy wszystkie nory, „przesłuchalibyśmy” całą górę i, jeżeliby to okazało się konieczne, zdążylibyśmy ją rozpiłować na kawałki w czasie tych dwóch tygodni, na które obliczone są awaryjne zapasy tlenu i żywności znajdujące się na pokładach waszych „Raj”. To, że pan, kapitanie, zniknął wewnątrz podwodnej góry, stwierdziliśmy na podstawie charakteru i okoliczności, w jakich zanikła łączność.
— Niezła historia — pokręcił głową Titow. — No, a pan — zwrócił się do Kałabuszewa. — Pan w dalszym ciągu wierzy w istnienie węży morskich?
— Dlaczegóż bym miał nie wierzyć? — zdziwił się szczupły speleolog. — Czy dlatego, że swoją kolekcję uzupełniłem jeszcze jednym nieprawdziwym raportem? Przecież w dalszym ciągu nie ma naukowego dowodu, że węże morskie nie istnieją.
— Pan jest rzeczywiście uparty!
— Co pan zamierza robić w najbliższym czasie, kapitanie? — zwrócił się do mnie Agapow. — Bo my tu planujemy pewną…
— Wie pan… — powiedziałem. — Już dawno powinienem iść na urlop. Jakoś do tej pory się nie składało, ale teraz…
— Doskonale! — ucieszył się Agapow. — Wspaniała myśl! Dokąd by pan chciał pojechać?
— Mówił pan, że warto obejrzeć Księżyc. Zdaje się, że wyjątkowo interesująca jest odwrotna strona? — spytałem.
— Tak, ale mają tam słabą łączność z Ziemią. Przerwy w łączności trwają czasami po parę tygodni…
— Doskonale — powiedziałem. — Wcale mi to nie przeszkadza. Zaraz spakuję swój podręczny neseserek i jeżeli będzie pan uprzejmy podrzucić mnie do najbliższego kosmodromu…
Zupełnie nie miałem ochoty słyszeć, jak cała planeta będzie się ze mnie śmiać.
Oczywiście nikt tego nie będzie robił w sposób złośliwy, w intencji zrobienia przykrości staremu podwodniakowi, któremu przywidział się, na skutek banalnego złudzenia optycznego, żywy wąż morski. Ale ludzie mają poczucie humoru. Lepiej dla mnie będzie, gdy przeczekam pierwszy paroksyzm śmiechu na odwrotnej stronie Księżyca, a po upływie tygodnia ludzkość będzie miała już inne sensacje.
Już znajdując się na Księżycu dowiedziałem się, że Kałabuszew znalazł swojego węża. Dwa dni po moim odlocie, razem z Titowem, dokonał nowego zanurzenia na dno kanionu i w sąsiedniej podwodnej pieczarze odkrył całe stado gigantycznych jaszczurowatych istot. Titow uzyskał zezwolenie, pod warunkiem zachowania najdalej idącej ostrożności, na wejście do groty. Na prośbę Kałabuszewa zgodzono się nawet, by odłowili dwójkę tych stworzeń. Węże, schwytane w specjalne sieci, wyholowano na powierzchnię morza. Pozostałych potworów postanowiono nie niepokoić, ograniczono się jedynie do zagrodzenia stalowymi kratami wszystkich wejść do pieczary i umieszczenia wewnątrz groty mnóstwa kamer telewizyjnych, by móc obserwować węże w ich naturalnym środowisku. Węże nie były tak wielkie, jak ten, który przywidział się mnie, miały jednak te swoje trzydzieści metrów długości — wielkość zupełnie wystarczająca, by mogła przerazić załogę jakiegoś wątłego żaglowca. Poruszały się wyginając swoje cielska na podobieństwo płynącej pijawki. Na grzbiecie miały zębate narośla, a w pobliżu głowy można było rozróżnić wyrostki podobne do szczątkowych płetw. Najdziwniejsze, że węże miały rzeczywiście troje oczu.
Dowiedziałem się o tym wszystkim z „Gazety Księżycowej” dostarczonej na odwrotną stronę naszego satelity pocztą rakietową. Gazeta poświęciła na opis tego wydarzenia dwie kolumny grubego numeru, opatrzywszy reportaż ogromnymi fotografiami. Dzięki temu wydarzeniu ludzkość zapomniała o przygodach pewnego kapitana — podwodniaka. Mogłem spokojnie powrócić na Ziemię i zająć się swoją pracą.
No i co, państwo, o tym wszystkim powiecie?!
Przełożył Tadeusz Gosk
— Możemy teraz do woli bawić się w Robinsonów — rzekł ojciec — mamy prawdziwą bezludną wyspę, chatę, a nawet Piętaszka.
Świetny to pomysł nazwać ciężkiego, nieruchawego robota Piętaszkiem. Był całkiem nowy i w promieniach słońca wypływały z każdej szczeliny kropelki smaru.
— Zobacz, poci się — powiedziałem.
Staliśmy wszyscy na brzegu i patrzyli na oddalającego się „Albatrosa”. Był już od nas tak daleko, że nie mogłem rozpoznać, czy jest ktoś na pokładzie. Potem z komina ukazał się biały obłoczek pary, a po kilku sekundach usłyszeliśmy przeciągły ryk.