129377.fb2
„Właśnie — pomyślałem. — Nie ten, nie tam, nie tak… Przecież to niepoważne. Czysta dziecinada — szukać śladów myśli, unoszących się kiedyś w powietrzu”.
— Weźmy na przykład Głos Pustki — kontynuował Gorbowski. — Słyszeliście o nim? Na pewno nie. Pół wieku temu pisano o tym, a teraz już się nawet nie pisze. Dlatego, że uważacie, nie ma w nim żadnych zmian, a skoro nie ma zmian, to może i samego Głosu nie ma? Przecież nie brak u nas tych ptaszków, co to sami w nauce nie bardzo się orientują na skutek lenistwa czy też wadliwej edukacji, ale ze słyszenia wiedzą, że człowiek jest wszechmogący. Wszechmogący, a Głosu Pustki nie może zrozumieć. Aj—
aj, co za wstyd, lepiej tego nie ruszać… Taki taniutki antropocentryzm…
— A co to jest, ten Głos Pustki? — spytała cicho Masza.
— Jest takie ciekawe zjawisko. Jeśli na niektórych kierunkach w kosmosie nastawić radioodbiornik pokładowy na samostrojenie, to wcześniej czy później nastroi się on na dziwną audycję. Odzywa się głos spokojny i obojętny powtarzający wciąż to samo zdanie w jakimś nieziemskim języku. Chwytają ten głos od wielu lat i od wielu lat powtarza to samo. Słyszałem go, i wielu innych go słyszało, ale mało kto o tym opowiada. To niezbyt przyjemne wspomnienie. Przecież do Ziemi jest ogromnie daleko. W eterze cisza — nawet zakłóceń nie ma, tylko słabiutkie trzaski. I nagle rozlega się ten głos. A ty jesteś sam na wachcie. Wszyscy śpią, jest cicho i strasznie — i nagle ten głos.
Tak, słowo honoru, że to nieprzyjemne. Wielu głowiło się nad rozszyfrowaniem tej tajemnicy, wielu głowi się do dzisiaj, ale sądzę, że to tylko strata czasu. Są i inne zagadki. Piloci kosmiczni wiele mogliby opowiedzieć, ale nie lubią tego robić… — Umilkł na chwilę i dodał z jakimś smutnym uporem: — Trzeba to zrozumieć. To nie są proste sprawy. Nie wiemy przecież nawet, czego się spodziewać. Oni mogą się z nami spotkać w każdej chwili. Twarzą w twarz. I — zrozumcie to — mogą się okazać istotami stojącymi nieskończenie wyżej od nas. Dyskutuje się o starciach i konfliktach, o jakimś tam odmiennym pojmowaniu humanitaryzmu i dobra, a ja nie tego się boję. Boję się niebywałego poniżenia ludzkości, gigantycznego szoku psychologicznego. Jesteśmy przecież tacy dumni z siebie. Zbudowaliśmy taki wspaniały świat, wiemy tak dużo, wdarliśmy się do wielkiego kosmosu, dokonujemy tam odkryć, przeprowadzamy badania, poszukiwania. A dla nich ten kosmos jest rodzinnym domem. Żyją w nim od milionów lat, tak jak my na Ziemi, i dziwią się nam: skąd coś takiego pojawiło się wśród gwiazd?…
Zamilkł nagle i zerwał się gwałtownie, nadsłuchując… Aż się wzdrygnąłem.
— Grzmi — cichutko powiedziała Maszka. Patrzyła na niego z półotwartymi ustami. — Grzmi… Idzie burza…
Gorbowski wciąż nadsłuchiwał wpatrując się w niebo.
— Nie, to nie grzmot — powiedział wreszcie i usiadł z powrotem. — To liniowiec. Widzicie?
Na tle błękitnych chmur błysnął i zgasł jaskrawy płomyk. I znowu rozległ się słaby grzmot.
— Siedź teraz i czekaj — powiedział niezrozumiale. Spojrzał na mnie uśmiechając się, a w oczach miał smutek i napięcie oczekiwania. Potem wszystko zniknęło i oczy znów ufne jak przedtem.
— A czym pan się zajmuje, Stanisławie Iwanowiczu? — spytał.
Uznałem, że pragnie zmienić temat, i zacząłem opowiadać o siedmiornicach. Że zaliczają się do podgromady dwuskrzelowych, gromady głowonogich mięczaków i stanowią oddzielną, nie znaną dotychczas rodzinę rzędu ośmiornic. Charakterystyczne ich cechy to redukcja trzeciej lewej macki, wykształcającej się w hectocotylus, trzy rzędy przyssawek na mackach, całkowity zanik muszli, niezwykle silny rozwój serc żylnych, maksymalna dla głowonogów koncentracja centralnego systemu nerwowego i niektóre inne mniej ważne szczegóły. Po raz pierwszy odkryto je niedawno, kiedy pojedyncze osobniki pojawiły się u wschodnich i południowo-wschodnich wybrzeży Azji. A po roku zaczęto je znajdować w dolnym biegu wielkich rzek: Mekongu, Jangcy, Huang — ho i Amuru, a także w jeziorach dosyć oddalonych od oceanu — jak choćby w tym oto. Jest to czymś zaskakującym, dlatego że głowonogi żyją wyłącznie w wodach słonych i unikają nawet wód arktycznych ze względu na ich mniejsze zasolenie. Poza tym prawie nigdy nie wychodzą na ląd. Jednak fakt pozostaje faktem: siedmiornice znakomicie czują się w wodzie słodkiej, a także wychodzą na ląd. Włażą do łódek i na mosty, a niedawno znaleziono dwa okazy w lesie, trzydzieści kilometrów stąd…
Maszka nie słuchała — już jej to wszystko opowiadałem. Poszła do namiotu, przyniosła stamtąd miniaturowy radioodbiornik i włączyła go na samostrojeie. Widocznie bardzo chciała usłyszeć Głos Pustki.
A Gorbowski słuchał mnie uważnie.
— Czy te dwie były żywe? — spytał.
— Nie, znaleziono je nieżywe. Ten las jest rezerwatem. Siedmiornice zostały stratowane i częściowo pożarte przez dziki. Ale w odległości trzydziestu kilometrów od wody jeszcze żyły! Ich jamy płaszczowe były nabite wilgotnymi wodorostami. Widocznie w ten sposób siedmiornice tworzą pewien zapas wody, pozwalającej im wędrować po lądzie. Wodorosty pochodziły z jeziora. Niewątpliwie siedmiornice wędrowały z tych jezior dalej na południe, w głąb lądu. Trzeba zaznaczyć, że wszystkie schwytane dotychczas osobniki były dorosłymi samcami. Ani jednej samicy, ani jednego młodego. Być może, samice i młode nie mogą żyć w słodkich wodach i wychodzić na ląd. Wszystko to jest bardzo ciekawe — powiedziałem. — Przecież normalnie zwierzęta morskie zmieniają gwałtownie sposób życia tylko w okresach rozmnażania się. Wówczas instynkt zmusza je do przenoszenia się w całkowicie odmienne warunki. Ale w tym wypadku nie może być nawet mowy o rozmnażaniu. Tutaj działa jakiś inny instynkt, być może jeszcze starszy i potężniejszy. Głównym naszym zadaniem teraz jest prześledzenie szlaków ich migracji. I oto siedzę w tym jeziorze po dziesięć godzin na dobę pod wodą. Dzisiaj naznaczyłem jedną. Jeśli będę miał szczęście, to do wieczora naznaczę jeszcze jedną czy dwie sztuki. Ą nocą one stają się niezwykle aktywne i chwytają wszystko, co się do nich zbliży. Były nawet wypadki atakowania ludzi. Ale tylko w nocy.
Maszka włączyła odbiornik na pełny regulator i lubowała się potężnymi dźwiękami.
— Trochę ciszej, Masza — poprosiłem. Masza przyciszyła radio.
— Więc pan je naznacza — powiedział Gorbowski. — Ciekawe, w jaki sposób?
— Za pomocą generatorów ultradźwiękowych. — Wyjąłem ze strzelby magazynek i pokazałem mu ampułkę. — Strzelam takimi właśnie kulkami. Znajdują się w nich generatory, wysyłające ultradźwięki dające się odbierać pod wodą w promieniu 20–30 kilometrów.
Gorbowski ostrożnie wziął jedną ampułkę i przyglądał się jej z uwagą. Twarz jego stała się przy tym smutna i stara.
— Sprytne — zamruczał. — Proste i sprytne… Jeszcze przez chwilę obracał ampułkę w palcach, jakby badając ją, potem położył ją przede mną na trawie i wstał. Ruchy miał powolne i niepewne. Odszedł kilka kroków w stronę swojego ubrania, rozrzucił je, znalazł spodnie i zastygł trzymając je przed sobą.
Obserwowałem go z uczuciem niejasnego niepokoju. Maszka trzymała w ręku strzelbę, aby pokazać, jak z nią obchodzić, i również wpatrywała się w Gorbowskiego. Kąciki ust miała żałośnie opuszczone. Od niedawna zauważyłem, że często przybiera bezwiednie i taki sam wyraz twarzy jak człowiek, którego obserwuje.
Gorbowski nagle odezwał się bardzo cicho i jakby z kpiną w głosie:
— Zabawne, słowo daję… Jaka oczywista analogia. (Przez stulecia siedziały w głębinach, a teraz wypłynęły i wyszły w obcy, wrogi im świat… I co je goni? Niejasny, prastary instynkt, powiada pan? A może poziom wykorzystania informacji przekroczył u nich próg niepowstrzymanej ciekawości? Przecież lepiej by im było siedzieć w domu, w słonej wodzie, ale coś je ciągnie… ciągnie na brzeg… — Wstrząsnął się cały i zaczął wkładać spodnie. Miał staromodne, długie spodnie i wkładając je podskakiwał na jednej nodze. — Prawda, Stanisławie Iwanowiczu, że to chyba nie są zwykłe głowonogi, co?
— W swoim rodzaju, oczywiście — zgodziłem się.
Ale on już mnie nie słyszał. Odwrócił się w stronę radioodbiornika, cały zapatrzony. I my z Maszą również patrzyliśmy w stronę aparatu. Rozlegały się z niego mocne i nieprzyjemne dla ucha sygnały, przypominające zakłócenia wywoływane pracą aparatu rentgenowskiego. Maszka odłożyła strzelbę.
— Sześć i osiem setnych metra — powiedziała w zamyśleniu. — Chyba jakaś stacja usługowa.
Gorbowski przysłuchiwał się sygnałom z zamkniętymi oczyma i przechyloną na bok głową.
— Nie, to nie stacja usługowa — powiedział — to ja.
— Co?
— To ja. Ja nadaję. Leonid Andriejewicz Gorbowski.
— Po co? Roześmiał się niewesoło.
— Rzeczywiście, po co? Bardzo bym chciał wiedzieć, po co? — Włożył koszulę. — Dlaczego trzej piloci i ich statek po powrocie z rejsu EN 101 — EN 2657 stali się źródłem fal radiowych o długości sześć i osiemdziesiąt trzy setne?
Milczeliśmy. On również zamilkł na chwilę zapinając sandały.
— Badali nas lekarze. Badali nas fizycy. — Wyprostował się i otrzepał ze spodni piasek i źdźbła trawy. — Wszyscy doszli do tego samego wniosku: to jest niemożliwe. Można było skonać ze śmiechu patrząc na ich zadziwione oblicza. Ale nam było, słowo daję, nie do śmiechu. Obozów zrezygnował z urlopu i odleciał na Pandorę. Oświadczył, że woli promieniować jak najdalej od ziemi. Walkenstein poszedł pracować na stacji podwodnej. Tylko ja jeden chodzę i promieniuję przez cały czas na coś czekam. Czekam i boję się, boję się, ale czekam. Czy pan mnie rozumie?
— Nie wiem — powiedziałem i kątem oka spojrzałem na Maszkę
— Ma pan rację — powiedział. Wziął aparat i w zamyśleniu przyłożył go do odstającego ucha. — I nikt nie wie. Tak już jest od miesiąca. Bez przerw, bez osłabień. Ua — ui… Ua — ui… W dzień i w nocy. W radości i zmartwieniu. Po jedzeniu i na głodnego. Przy pracy i w czasie odpoczynku. Ua — ui… A promieniowanie „Tariela” spada. „Tariel” to mój statek. Stoi teraz w hangarze. Zamknięty na wszelki wypadek. Jego promieniowanie zakłóca pracę jakichś agregatów na’ Wenus, przysyłają stamtąd zażalenia, denerwują się… Jutro odprowadzą go gdzieś dalej… — Gorbowski wyprostował się i klepnął długimi rękami po biodrach. — No, na mnie czas. Do widzenia’ Życzę wam powodzenia. Do widzenia, Maszeńko! Proszę sobie nad tym nie łamać głowy — to bardzo trudna zagadka, słowo daję.
Podniósł na pożegnanie rękę, pomachał nią i poszedł — długi, kanciasty. Patrzyliśmy w ślad za nim. Przy namiocie zatrzymał się i powiedział:
— Wiecie… starajcie się jednak możliwie delikatnie złymi siedmiornicami… Bo tak się naznacza, naznacza, a ten naznaczony ma z tego same nieprzyjemności.
I odszedł. Polezałem chwilę na brzuchu, potem spojrzałem na Maszkę. Maszka wciąż jeszcze patrzyła za nim. „Od razu było widać, że Gorbowski zrobił na niej wrażenie. A na mnie nie. Wcale mnie nie wzruszały jego spekulacje na temat tego, że inne istoty rozumne z kosmosu mogą się okazać nieskończenie bardziej inteligentne od nas. A niech tam. Według mnie, im wyżej będą stać, tym mniejsze będą szansę, że się na nas natkną. To tak jak płotki, którym nie straszna sieć z dużymi oczkami. A co do dumy, poniżenia, szoku… Na pewno to przeżyjemy. Ja, na przykład, mogę to przeżyć. I także to, że odkrywamy dla siebie i badamy Wszechświat, który oni znają od dawna — i cóż takiego? My przecież go nie znamy! A oni są dla nas tylko częścią przyrody, którą również trzeba odkryć i zbadać, choćby przewyższali nas wielokrotnie… Oni są dla nas częścią otaczającego nas świata! Chociaż, z drugiej strony, gdyby mnie naznaczono, tak jak ja znaczę siedmiornice…
Spojrzałem na zegarek i od razu siadłem. Trzeba było wracać do pracy. Zapisałem numer ostatniej ampułki. Sprawdziłem aparat do nurkowania. Przyniosłem z namiotu lokator ultradźwiękowy i włożyłem go do kieszonki kąpielówek.
— Pomóż mi, Masza — powiedziałem i zacząłem wkładać aparat.
Masza wciąż jeszcze siedziała przed radioodbiornikiem i słuchała niemilknącego „Ua — ui”. Kiedy pomogła mi już włożyć aparat, razem weszliśmy do wody. Pod wodą włączyłem lokator. Odezwały się sygnały: to naznaczone przeze mnie siedmiornice sennie snuły się po jeziorze. Popatrzyliśmy na siebie znacząco i wypłynęliśmy na powierzchnię. Maszka wypluła wodę, odgarnęła mokre włosy z czoła i powiedziała: — Jest przecież różnica między statkiem kosmicznym i wodorostami w jamie płaszczowej. Kazałem jej wrócić na brzeg i znowu nurkowałem, na miejscu Gorbowskiego nie niepokoiłbym się. Wszystko to jest zbyt niepoważne. Jak i cała jego astroarcheologia. Siady myśli… Szok psychologiczny… Nie będzie żadnego szoku. Najprawdopodobniej wcale się nawzajem nie zauważymy. Zresztą, powiedzcie sami, po jakie licho mieliby się nami interesować?
Przewodniczący komisji: Mówisz płynnie kilkoma językami, znasz wyższą matematykę, umiesz wykonywać niektóre czynności. Czy sądzisz, że daje ci to prawo uważać się za człowieka?
Otark: Oczywiście Czy ludzie umieją coś więcej? (Z protokołu komisji państwowej)
Dwu jeźdźców wyjechało z zarośniętej gęstą trawą doliny i zaczęło wspinać się pod górę. Leśniczy jechał przodem na dropiatym ogierze, a Betlee za nim na ryżej kobyle. Na kamienistej ścieżce kobyła potknęła się i uklękła. Zamyślony Betlee omal nie spadł z konia, ponieważ siodło, angielskie wyścigowe siodło o jednym popręgu, nagle znalazło się na końskiej szyi.