129520.fb2
Opowiadanie to powstało do antologii o II wojnie światowej. Zostało oparte na prawdziwych wydarzeniach. Pewien dzielny porucznik amerykańskiej marynarki wojennej rzeczywiście walczył samotnie ponad miesiąc z przeważającymi siłami japońskimi, którym zadał poważne straty. Przedtem przeżył katastrofę swego okrętu noszącego nazwę „Strong" i odniósł poważne obrażenia na skutek wybuchów bomb głębinowych. Nazywał się bodajże Miller. W końcu został uratowany przez tubylców.
Postanowiłam wykorzystać motywy z tej historii w swoim opowiadaniu, nie ośmieliłam się jednak zadedykować go temu niezwykłemu, odważnemu żołnierzowi.
Wybrałam ten teatr działań wojennych, bo jest mi niezłe znany, a poza tym wydawał mi się oryginalniejszy od europejskiego czy nawet afrykańskiego.
Trzask pękającego metalu oznaczał, że koniec właśnie nadszedł. Los okrętu był przesądzony. Uderzenie japońskiej torpedy rozerwało kadłub na pół. Jasny, srebrzysty ślad torowy migotał jeszcze na wodzie, gdy śmiertelnie ugodzony okręt zmienił się nagle w dwie ogromne, bezkształtne bryły metalu. Niszczyciel „Storm” tonął.
Już nie wyglądał jak smukła maszyna stworzona, żeby walczyć. Stał się wielką trumną, gotową zanieść na dno ludzi, którym jeszcze przed chwilą wiernie służył.
Marynarze, którzy zdołali opuścić wrak, miotali się bezradnie w wodzie. Kołyszące się na falach czarnego, połyskliwego morza tratwy wyglądały jak zabawki. Nielicznym udało się uchwycić płytkich metalowych burt i dostać się do wnętrza. Próbowali więc ratować rannych, wiele rąk wyciągało się, żeby pomóc kolegom wdrapać się do środka, ale bezgwiezdna tropikalna noc wisiała nad rozbitkami jak kir. Ciemność utrudniała jakąkolwiek akcję ratunkową.
Po powierzchni morza rozlewała się brunatna plama ropy, jakby tonący okręt krwawił.
Podporucznik Josh Talbot z całej siły uczepił się długiej, rozszczepionej deski. Oblepione ropą palce ślizgały się bezradnie, tańczący na fali kawałek drewna wyrywał się z rąk jak ryba. W prawym boku Talbota odzywał się nieznośny ból, ostry niczym dźgnięcie sztyletem. Oddech wiązł w gardle, ślina miała smak krwi.
Złamane żebro, pomyślał. Chyba przebiło płuco. Jezu, kiepsko to wygląda.
Daleko majaczące na tle nocnego nieba niczym cienie niszczyciele „Raven" i „Spencer" zawracały, żeby podjąć rozbitków. W oczach Talbota wyglądały jak okręty widma. Prąd zepchnął go daleko za rufę konającego „Storma". Nie miał szans na ratunek, nawet gdyby mógł sprawnie pływać. A nie mógł. Ból w boku wzmagał się z każdym oddechem, w głowie szumiało. Sól osiadająca na wargach mieszała się z krwią dającą paskudny metaliczny posmak w ustach.
Huk eksplozji ozwał się nagle, potężny i głęboki. Za nim natychmiast rozległy się następne, jakby po dnie kroczył niewidzialny olbrzym. To plunęły ogniem japońskie baterie brzegowe. Te, których według rozpoznania wcale tam nie było.
Żebyście wszyscy zdechli, pieprzone japońskie świnie, pomyślał rozpaczliwie Talbot.
Pozostawało jedynie patrzeć, jak „Raven" i „Spencer" manewrują, żeby nie oberwać, zbierając na pokład tylu rozbitków, ilu tylko dają radę w tej sytuacji. I pogodzić się z myślą, że tym razem zabrakło szczęścia. Los na loterii życia dostał ktoś inny.
Josh z trudem odwrócił głowę i zobaczył, że „Storm" prawie zupełnie pogrążył się w wodzie. Wyczuł ledwie zauważalne drgnięcie pod powierzchnią, jakby cień fali, która jeszcze nie zdążyła się rozejść. I wtedy zrozumiał.
– Święty Jezu! – szepnął. – Bomby głębinowe!
Potężne tąpnięcie, jakby sam Bóg trzasnął pięścią w dno morza, wstrząsnęło światem. Talbot poczuł, jak impet uderza w niego, wydziera mu z ramion deskę, zgniata niczym świstek papieru. Zalała go cuchnąca ropą woda.
A więc tak się umiera, zdążył pomyśleć, zanim ogarnął go mrok.
– Panie poruczniku? – rozpoznał chropawy irlandzki akcent MacKinneya. – Żyje pan?
Z trudem przełknął ślinę. Wciąż miała smak krwi. Ołowiane, chmurne niebo wyglądało jak cholerne wieko trumny. Spróbował się odezwać, ale natychmiast wstrząsnął nim atak głuchego, rozdzierającego płuca kaszlu. W boku bolało tak, jakby ktoś dźgał go sięgającym niemal do serca bagnetem. Z trudem uspokoił oddech i splunął. Nie chciał patrzeć. I tak wiedział, jaki kolor ma wydzielina.
– Ktoś jeszcze przeżył? – wyszeptał.
– Tak, sir – odezwał się marynarz nazwiskiem Wiliams. – Jeszcze ja. I Johnson. Ale jest w bardzo kiepskim stanie. Nie wiemy, czy przetrzyma do wieczora, sir.
Talbot z trudem uniósł głowę. Johnson leżał obok. Twarz miał woskowo bladą, rysy wyostrzone i ściągnięte. Klatka piersiowa podnosiła się w urywanym, chrapliwym oddechu. Nie miał żadnych widocznych ran, ale wydawał się bliski przekroczenia granicy śmierci.
Obrażenia wewnętrzne, pomyślał Talbot. Z pewnością nie przeżyje nocy. Już wygląda jak trup. Oberwał przy wybuchu bomb głębinowych. Tak jak ja.
– Długo jesteśmy na wodzie? – spytał ochrypłym szeptem.
– Całą noc, sir – mruknął MacKinney. – Od świtu minęła może z godzina.
Josh oblizał wargi.
– Domyślacie się, dokąd nas niesie?
Marynarz wzruszył ramionami.
– Gdzieś między Nową Georgią a Kolombangarą, sir. Spycha nas na południowy wschód.
Pięknie, pomyślał Talbot. Prosto na Japońców. Sądząc z wyrazu twarzy, MacKinney też o tym wiedział. Wiliams wbijał ponury wzrok w horyzont.
– Jak wyglądamy z zaopatrzeniem? – spytał Talbot.
– Nie najlepiej, sir. Mamy racje żywnościowe na jakieś trzy dni i właściwie tyle. Bierzemy wodę, chociaż na razie sytuacja jest pod kontrolą. Gorzej, że diabli wzięli wiosła. Tratwa bardzo oberwała. Nie wytrzyma długo, sir.
Josh patrzył na szare niebo nad głową. Niewiele więcej mógł zrobić. Nie pozostało nic prócz oczekiwania. Dryfowali po spienionym, nieprzyjemnie rozkołysanym morzu. Czterech ludzi zdanych całkowicie na łaskę losu. Niezbyt ciekawa perspektywa, bo los bywa kapryśny jak marcowa pogoda.
Talbot zapadał co chwila w trans na granicy jawy i snu. Czas przestał płynąć, świat skurczył się do dwóch szarych płaszczyzn. Tej na górze i tej poniżej. Josh trwał w odrętwieniu.
Ocuciło go ciepło. Promienie słońca padające prosto na twarz. Mimo straszliwego osłabienia od razu wyczuł, że zaszła jakaś zmiana.
Tratwa się nie kołysze, pomyślał. Nie słyszę fal. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł drobne, szorstkie grudki. Piasek. Leżał na piasku.
Spróbował odemknąć powieki. Wielkie błękitne niebo wznosiło się ponad nim, przebite lśniącym ćwiekiem słońca. Chciał się poruszyć, usiąść, ale tylko zakaszlał chrapliwie.
– Niech pan leży spokojnie, sir. – Zobaczył pochyloną nad sobą końską twarz Wiliamsa. – Wyrzuciło nas na brzeg.
– Wiem – wyszeptał z wysiłkiem. – Johnson?
– Nie żyje – powiedział Wiliams. – Umarł od razu, ledwo wyciągnęliśmy go na piasek.
Przed oczami Talbota eksplodowały złote błyski. Zatroskana twarz Wiliamsa zmalała, zasnuła się mgłą. Źle, zrozumiał Josh. Nie wywinę się. To koniec. Przynajmniej umrę na lądzie, patrząc w niebieskie niebo. Zawsze coś.
Świat nagle pociemniał i Talbot znów stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył pochylonego nad sobą MacKinneya. W oczach marynarza dostrzegł troskę i dziwne zakłopotanie.
Boże, pomyślał, zastanawiają się, co zrobić. Nie chcą mnie zostawić, a nieść przecież nie mogą. No dobra, Talbot. Czas nadszedł. Trzeba się zachować jak mężczyzna.
– Jak się pan czuje, poruczniku? – usłyszał.
Zdobył się na blady uśmiech.
– Tak jak wyglądam, MacKinney – wymamrotał bardzo cicho.
Mówienie sprawiało mu ból. Tak jak wszelkie przejawy istnienia.
– Słuchaj – wychrypiał. – Musicie mnie zostawić. Idźcie w dżunglę i starajcie się znaleźć krajowców. Są do nas przychylnie nastawieni. Pomogą…
Zabrakło mu oddechu i rozkaszlał się gwałtownie. Marynarz zbladł.
– Nie ma mowy, panie poruczniku. Nie zostawimy pana…
Talbot uciszył go niemrawym ruchem ręki.
– To rozkaz, MacKinney – szepnął. – Nie utrudniaj, dobra? Weź Wiliamsa i idź. Zabierzcie wszystko, co zostało. Zostawcie mi tylko trochę żarcia i nóż. Ten wyszczerbiony. Słyszysz?
Marynarz głęboko wciągnął powietrze.
– Panie poruczniku, nie może pan…
Talbot poczuł, że ogarnia go gniew.
– Mogę, MacKinney – warknął. – Wydałem rozkaz. Zabieraj graty i ruszaj. Rozumiesz?!
Marynarz opuścił głowę.
– Tak jest – powiedział niechętnie. – Za pozwoleniem. Chciałbym tylko wiedzieć, czy pan porucznik na pewno się dobrze zastanowił?
Talbot zamknął oczy.
Jasne, pomyślał. Mało rzeczy tak starannie przemyślałem. Uwierz mi, MacKinney.
– Wiem, co mówię – szepnął, nie otwierając oczu. – Idźcie już. Dacie sobie radę.
Marynarz wstał. Rozglądał się niepewnie. Talbot wciągnął głęboko powietrze, starając się powstrzymać kaszel.
– Nie dajcie się dorwać Japsom – powiedział. – A teraz wynoście się.
MacKinney stał chwilę bez ruchu.
– Powodzenia, sir – mruknął w końcu.
Talbot nie odpowiedział.
Idź już wreszcie, pomyślał. Niech los ci sprzyja bardziej niż mnie.
Nie patrzył za odchodzącymi. Z zamkniętymi oczami leżał na piasku, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni.
Zapadał w krótkie drzemki, a może omdlenia. Budził się i wpatrywał w błękitną kopułę nieba. Już nie czuł bólu. Ogarnął go spokój, rozległy i leniwy jak fale oceanu.
Nie takie straszne to umieranie, pomyślał i osunął się w kolejną pozbawioną marzeń drzemkę.
Fala przyboju jest czerwona jak krew. To nie odblask zachodzącego słońca, tylko głęboki, niepojęty szkarłat w głębinie, widoczny na powierzchni niczym ścieżka wiodąca wprost ku zapadającej za horyzont pomarańczowej kuli światła. Kusi, żeby na nią wstąpić.
Dałbym radę, gdyby nie to uporczywe łomotanie bębnów. Słyszę je nieustannie. Oszaleć można od przemożnego, ogłuszającego terkotu. Widzę strzelające iskrami ogniska, sylwetki krążących wokół istot. Ludzkie cienie tańczą. Powtarzają słowa, w których jest żądanie, jest prośba, jest moc. Chcą czegoś ode mnie. A ja muszę odejść szkarłatną ścieżką.
Nie pozwalają mi. Przywołują. Czuję ból i wściekłość. Wszystko zabarwia się kolorem gniewu, barwą krwi. Ściskam rękami skronie i tarzam się po piasku, żeby uciec od tego cholernego, pieprzonego hałasu. Tancerze są coraz bliżej, zacieśniają krąg. Brązowa skóra połyskuje w świetle płomieni jak miedź. A piekielne kołatki huczą gorzej niż nurkujące bombowce.
Jestem zbyt słaby, żeby się obronić. Zapadam się w piasek, czarny jak noc, lepki i gęsty. Pogrążam się w mroku, w ciemności pełnej szklanych odłamków gwiazd.
Myliłem się. To nie gwiazdy, tylko oczy. Tysiące błyskających w mroku białek oczu, którymi wyłożone są ściany i podłoga chaty. Patrzą na mnie. To nieprzyjazne spojrzenia. Znaczące, gniewne łypnięcia posyłane intruzom. Jestem obcy. Czuję, że nie mam prawa przebywać w chacie. Stać pod ciężkimi, groźnymi spojrzeniami przodków o innej niż moja krwi. Nie rozpoznają jej zapachu. Nie znają smaku.
– Obcy – mówią wyraźnie i gniewnie.
Zewsząd padają pytania. O klany, totemy, imiona zmarłych ojców i dziadów. O chwalebne czyny i zwycięstwa. Nie mam im nic do opowiedzenia.
– Obcy! – wołają oskarżycielsko. – Wróg!
– Nie – szepczę. – Nie wróg. Walczę przeciw Japończykom.
I nagle uświadamiam sobie, że nienawidzę Japończyków. Za bestialskie torturowanie jeńców. Za strzelanie do bezbronnych pilotów, którzy zdołali wyskoczyć z uszkodzonych maszyn. Za marynarza Ralpha Simpsona, któremu japoński rozbitek wpakował nóż w brzuch, kiedy ten podawał mu filiżankę kawy. Za zaciekłe nieludzkie oczy, wąskie ślepia diabłów.
To wróg, z którym walczę, myślę. Wróg z pustą twarzą i bezmyślnym okrucieństwem w źrenicach. Jak owad, a nie człowiek. Każdy japoński żołnierz jest identyczny, jakby zabijany wciąż powstawał z martwych. Chcę zniszczyć każdego z tych fanatycznych szaleńców, którzy wtargnęli na cudzą ziemię, żeby podpalić świat.
Cienie w chacie ogarnia wzburzenie. Rozumieją mnie. Podzielają mój gniew. To nasz wspólny klan, wspólny totem. Nienawiść wobec wroga.
– Zabij! – wołają. – Oromatua! Oromatua!
Słowa zlewają się w szum. Bliski, przenikający wszystko śpiew morza. Przypływ?
Stoję na ścieżce. Jest wąska, pełna zdradliwych rozpadlin. Wysoka, stroma skała zamyka świat niczym mur. W dole gniewa się morze. Uderza ze złością w głazy na brzegu, fala za falą. Słyszę jego niski, głęboki ryk.
Na ścieżkę pada ogromny cień. Podrywam głowę, ale jest za późno na ucieczkę. Topór dzierżony w dłoni olbrzyma opada nieubłaganie. Uderzenie miażdży mnie, wgniata w czarną, bezgwiezdną noc. I zostaje tylko ciemność.
Niebo nabrało intensywnego odcienia błękitu, niczym susząca się na sznurze dziewczęca sukienka. Słońce przyjemnie grzało skórę. Talbot chłonął ciepło. Dobre, życiodajne ciepło, które leczyło i przynosiło nadzieję.
Poruszył się ostrożnie. Ból w boku odezwał się natychmiast, ale obezwładniające poczucie słabości znikło. Ustał też krwotok z ust. Talbot czuł się nadspodziewanie dobrze. Wciąż był osłabiony i wycieńczony po dwóch dobach spędzonych w wodzie, ale gorączka i zawroty głowy ustąpiły. Kostucha odeszła. Zniknął jej mroczny, zimny cień, który spowijał go od chwili wylądowania na wyspie.
Żyję, pomyślał. Kto by uwierzył?
Mgliście przypominał sobie jakieś nieprzyjemne zwidy, dziwne wrażenia, których doznawał, leżąc bez przytomności. Był tam olbrzym z toporem, tańczące dzikusy i ogniska na plaży. Majaki rodem z awanturniczych powieści, jakie czytywał, będąc dzieckiem.
Wiedział, że znajduje się w kiepskiej i niebezpiecznej sytuacji, lecz w tej chwili rozsądek żołnierza musiał ustąpić radości ocalonego Robinsona. Nie martwił się, że nie ma zapasów i schronienia, że wokół kręci się pełno wrogów, a on poza wyszczerbionym nożem nie ma żadnej broni. Żył. To na razie było najważniejsze.
Rozejrzał się. Wąski pasek plaży omywały fale spokojnego morza. Na horyzoncie majaczył odległy siny kształt sąsiedniej wyspy. Kolombangara, pomyślał Talbot i poczuł leciutkie ukłucie niepokoju. Tu wszędzie jest pełno pieprzonych Japsów. Więcej sukinsynów niż mrówek.
Ściana tropikalnego lasu zaczynała się tuż na granicy plaży. Wydawała się równa i gęsta niczym żywopłot. Po prawej widniała łacha piasku zamknięta potężnym zwaliskiem skalnym, wdzierającym się wąskim klinem w morze. A tuż obok kołysał się łagodnie poruszany dłońmi wiatru kokosowy zagajnik.
– Jak w raju – mruknął Josh. – Gdyby tylko dobry Bóg zechciał stworzyć Ewę podobną do Rity Hayworth i sprzątnął tych wszystkich Japońców.
Ale na horyzoncie majaczył spowity mgiełką zarys Kolombangary. Talbot westchnął.
– Coś mi się zdaje – szepnął do siebie – że nici z Ewy. A Japsów będę musiał pozbyć się sam.
Dżungla przypomina katedrę. U góry ciemne, zielone sklepienie z liści i gałęzi podparte niekończącymi się kolumnami pni. Wiązki grubych jak męskie udo korzeni wyrastają z nich niczym przypory. Na dole goła, wilgotna ziemia. A raczej błoto. Jest wszędzie. Czasem czuję, jakby wżerało mi się w skórę, tworząc osobliwy tatuaż. Pokrywa ciało lepką, śliską warstewką, maluje bure półksiężyce za paznokciami, maże się nieustannie.
Dżungla ocieka wilgocią. Jest tak parno, że chyba nauczyłem się oddychać wodą, nie powietrzem. W zielonym mroku dżungli naprawdę czuję się, jakbym nurkował. To dziwny świat. Tu wszystko, co pragnie przeżyć, pnie się w górę, ku słońcu. Ptaki, zwierzęta kłębią się w gąszczu liści nad moją głową. A ja swoją szansę na życie znalazłem na ziemi, w korzeniach wysokiego jak maszt drzewa.
Najpierw zobaczyłem koc. Przypominał szary łachman. Był w całkiem dobrym stanie, tylko brudny. Nie spleśniał ani nie zetlał. Dziwne. W lesie każda rzecz zaraz nasiąka wodą i gnije.
Były właściciel pledu leżał nieopodal, ubrany w resztki munduru piechura. Śmierdział paskudnie, ale postanowiłem mu wybaczyć. W końcu okazał się moim dobroczyńcą. Oddał mi to, co miał najcenniejszego. Racje żywnościowe, bagnet i pięć ślicznych, eleganckich granatów. Ważę je w dłoniach i nie mogę się nacieszyć. Dobrze znów mieć broń.
Dokucza mi tylko złamane żebro. Musiałem ścisnąć pierś paskiem, żeby zmniejszyć ból i swobodniej oddychać. A tak przecież byłem pewien, że się przekręcę. Widocznie jestem silniejszy, niż myślałem. Piję deszczówkę, babrzę się w błocie, żrą mnie wszechobecne, niezniszczalne komary, jednak nie choruję, chociaż od dnia przybycia na wyspę nie widziałem na oczy słynnych gorzkich i mdlących pastylek przeciw malarii.
Ciekawe, co się stało z Wiliamsem i MacKinneyem? Nawet jeśli wyszli cało, nie ma co liczyć, że sprowadzą pomoc. Są pewnie przekonani, że nie przeżyłem.
Jem ryż i suszone ryby, które jakimś cudem nie zgniły. Mają dziwaczny smak, ale nie powinienem narzekać. Otrzymałem prawdziwe skarby. Wytwory wprost z samego serca Imperium Wschodzącego Słońca. Dzięki, wielki cesarzu. Zjadam twoje ryby z intencją, żebyś się jak najszybciej przekręcił. Razem ze swoją płaskonosą, wąskooką armią.
Na razie nie natrafiłem na żadnego żywego Japońca. Ale teraz, z pięcioma wybuchowymi kumplami u boku, będę mógł go godnie powitać.
Deszcz spadł bez uprzedzenia. Po prostu ociekających z liści i gałęzi kropel robiło się coraz więcej, aż zagęściły się w prawdziwą ulewę. Woda szemrała monotonnie, jakby próbowała opowiedzieć zawiłą i niesłychanie nudną historię.
W dżungli w czasie deszczu nie ma się gdzie schować. Talbot siedział oparty plecami o pień drzewa. Patrzył, jak wielkie, ciężkie krople uderzają w ziemię. Niedługo przestanie padać, pomyślał.
Uczył się dżungli zdumiewająco szybko. Niemal tak szybko, jak zapominał o domu. Ameryka przestała istnieć. Zastąpił ją gąszcz splątanej, ociekającej wilgocią zieleni.
Deszcz ustawał powoli. Spływał łagodnie po liściach, jakby chciał je ukołysać do snu. Zrobiło się niemiłosiernie parno. Mgła przyszła niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą unosiła się tuż nad ziemią lekkim, zwiewnym oparem, a teraz rozlała się szeroko, topiąc pnie drzew w mlecznej bieli.
Poczuł przebiegający wzdłuż krzyża dreszcz. Mgła nie przybyła sama. Przyprowadziła z sobą niepokój. Irracjonalne, zwierzęce poczucie zagrożenia.
Josh oblizał wargi. Próbował wsłuchać się w odgłosy lasu, ale mgła tłumiła dźwięki. Ruszył ostrożnie przed siebie, starając się czynić jak najmniej hałasu. W lepkiej od potu dłoni ściskał granat.
Ciała leżały na ziemi pokryte warstwą wszechobecnego błota. Spowite mlecznym oparem niczym całunem niemal całkowicie zniknęły w poszyciu dżungli. Mało brakowało, żeby Talbot potknął się o wyciągniętą sękatą jak korzeń rękę.
To nie Japończycy, pomyślał. Tubylcy.
Trupów było kilka. Sześć, a może siedem, jeśli leżący w korzeniach drzewa kształt też był ciałem, a nie zwalonym, przysypanym ziemią konarem.
Talbot oblizał usta. Raz po raz po plecach przebiegały mu dreszcze. W lesie panowała dziwna głucha cisza. Powietrze zrobiło się gęste od wilgoci, parne niczym w saunie, ale Josh byłby w stanie przysiąc, że mgła jest lodowato zimna. Jakby na potwierdzenie, jego ramiona i kark pokryły się gęsią skórką.
Coś jest nie tak! – krzyknął ostrzegawczy głos w głowie. Coś jest cholernie nie tak, stary!
Talbot przymrużył oczy.
W bladej mlecznej bieli między korzeniami wielkiego drzewa, tam gdzie leżał trup, który jednak nie okazał się gałęzią, poruszały się jakieś kształty. Skulone, przykucnięte cienie, zdecydowanie człekokształtne.
Mamrotały do siebie niskimi, monotonnymi głosami podobnymi do pomruku zwierzęcia. Pochylały się nisko nad ciałem, a wtedy Talbot słyszał wyraźnie, że szeptom towarzyszą jeszcze inne dźwięki. Miękkie, paskudne mlaśnięcia, jakieś zgrzyty, trzask, jakby łamanych kości, i odgłos żucia.
Przełknął gęstą, lepką ślinę i właściwie bez udziału woli ruszył do przodu. Granat ślizgał się w mokrej od potu dłoni.
Trzy wychudzone, skupione wokół ciała postaci nie zwracały na niego uwagi. Talbot stał nie dalej niż pięć metrów od miejsca uczty. Oddychał płytko, w skroniach słyszał łomotanie krwi.
– Nie wierzę – szepnął. – Boże, nie wierzę.
Stwory żarły zapamiętale. Widział, jak odrywają zębami kawały napuchłego, mocno już nadgniłego mięsa. Wokół unosił się smród rozkładu.
Talbot poczuł podchodzącą do ust gorzką falę mdłości. Znów z trudem przełknął ślinę, za wszelką cenę starając się nie zwymiotować. Sytuacja, w której w każdej chwili można zostać zaatakowanym przez trójkę nagich, wyraźnie oszalałych kanibali, nie jest najlepszym momentem na rzyganie.
Wtem jeden ze stworów uniósł głowę. Z nienaturalnie szerokich ust pełnych grubych jak pocisk karabinowy ostrych kłów zwisał płat oderwanej ze zwłok skóry.
Talbot cofnął się odruchowo.
Potwór patrzył na niego wąskimi, bystrymi oczami. Lśniły zielono w ciemności jak ślepia kota. Wąską, trójkątną twarz okalały brudne, zlepione w strąki kudły.
Teraz oba pozostałe też przestały jeść, podniosły głowy i gapiły się na Talbota. Nagle ten bliższy syknął przeciągle jak rozwścieczona puma.
– Atua! – warknął.
Josh drgnął.
– Atua! – podchwycił drugi. – Ty Oromatua! Niewolnik Samulayo!
Nie mówił po angielsku, ale Talbot go zrozumiał.
– Pieprzeni kanibale! – krzyknął wściekle. – Potwory! Trupożercy!
Stwory obnażyły kły.
– Oromatua! – zasyczały gniewnie. – Obcy!
Zakołysały się, jakby zamierzały rzucić się na Talbota, ale zamiast zaatakować, odwróciły się i błyskawicznie zniknęły we mgle.
Josh poczuł, że uginają się pod nim kolana. Oblał się lodowatym potem. W uszach mu szumiało, w skroniach waliło tętno. Spróbował uspokoić oddech.
– Pieprzeni kanibale – powtórzył już do siebie. – Jezu Chryste, żarli na pół zgniłego trupa.
Przesunął ręką po twarzy. Dłoń drżała wyraźnie.
Wysoko, w zielonym sklepieniu gałęzi, odezwał się pojedynczy ptak, lecz zaraz zamilkł, jakby spłoszony.
Talbot poczuł, że musi wyjść na słońce, musi odetchnąć świeżym powietrzem, a nie wilgotnym, przesyconym wonią rozkładu odorem dżungli, bo inaczej się udusi. Zawrócił i niemal biegiem puścił się przez gęstwinę niskich krzaków i młodych drzewek. Byle do plaży, do morza.
Pędził, nie odwracając się za siebie, żegnany przeciągłym, smętnym lamentem ukrytego w gałęziach ptaka.
Dobrze zrobiłem, wracając na plażę. Inaczej pewnie nie ja zdybałbym tych Japońców, a oni mnie. Łazili jakoś tak bezradnie, jakby czegoś szukali. Może tego piechura z kocem? Było ich czterech. Trzech żołnierzy i jeden kapral, sztywny jak kawał kija. Wydzierał się cały czas w
tym swoim przypominającym szczekanie języku.
Przyczaiłem się na skałach pewien, że mnie zauważą. Do diabła, musieli mnie zauważyć. Ale nie. Patrzyli w moją stronę, praktycznie prosto w oczy, lecz nic nie wskazywało, że mnie widzą. Nieudaczni jacyś.
Serce mi waliło, rozsądek podpowiadał, żeby przeczekać. Jednak pięciu śmiercionośnych przyjaciół dopominało się uwagi. Poczułem, że powinienem wysłuchać ich argumentów. Podczołgałem się bliżej. Mogłem stąd widzieć wyraźnie płaskie, świecące od potu twarze wrogów.
A oni wciąż mnie nie dostrzegali.
Rzuciłem pierwszy granat. Prosto pod nogi sadzącego się kaprala. Rany, co to był za piękny wybuch. Wyrwało go w powietrze i cisnęło o piach. Wszyscy pozostali też upadli. Nie czekałem. Posłałem im kolejne granaty w nadziei, że przeniosą sukinsynów do wieczności.
Dwóch, w tym nadęty kapral, zginęło od razu. Jeden rzęził, próbując wepchnąć z powrotem do brzucha wyrwane wnętrzności. Minąłem go i rzuciłem się biegiem za ostatnim, który uciekał chwiejnym krokiem. Dopadłem żółtka bez trudu. Musiał być nieźle przygłuszony i poturbowany, bo krew ciekła mu z nosa i uszu. Chlasnąłem go nożem po gardle. Upadł z charkotem, zalewając się lepkim, gorącym szkarłatem. Leżał na ziemi, wywalając na mnie wytrzeszczone ze strachu oczy. Jego ciałem wstrząsały drgawki.
Gotów, pomyślałem i wróciłem do żółtka z flakami na wierzchu.
Żył jeszcze, więc pochyliłem się, żeby i jego potraktować nożem.
– Obakemono! – jęknął z przerażeniem, próbując zasłonić się ręką.
– Jasne. – Wyszczerzyłem zęby. – Już po tobie, żółtku.
Przejechałem mu po gardle, zanim zdążył zrozumieć, co się dzieje. Zadygotał i charcząc, starał się złapać oddech.
– Za późno, stary – zanuciłem. – Żegnaj, moje słoneczko. Zdychasz!
Zwycięstwo wprawiło mnie w euforię. Chciało mi się śmiać i tańczyć. Krew wrogów pachniała ostro, pobudzająco. Wymierzyłem potężnego kopniaka nieruchomemu kapralowi.
– Trzeba było się rozglądać, zamiast wrzeszczeć – powiedziałem serdecznie.
Przekręciłem go na wznak i przez chwilę wpatrywałem się w martwą twarz. Nieżywy nieprzyjaciel. Piękny widok.
Teraz siedzę, żuję sprasowane śliwki, przyglądam się trupom i liczę zyski. Zapas żarcia, ręczne granaty, karabiny, amunicja. Niezły arsenał.
Doskonały zapas, żeby wyruszyć na wojnę. Moją małą, prywatną krucjatę przeciw żółtkom o płaskich pyskach.
Słońce miało się ku zachodowi, ale Talbot postanowił nie opuszczać plaży. Między skałami, w małej, płytko sklepionej jaskini, znalazł sobie tymczasową kryjówkę.
Wokoło było tak spokojnie. Morze szumiało, fale cicho kładły się na brzegu. Strzępiaste głowy kokosowych palm chyliły się łagodnie głaskane podmuchami wiatru.
Jak w raju, pomyślał Josh.
Siedział na skale, wpatrując się w horyzont. Niebo fioletowiało, nadchodził szybki tropikalny zmierzch. Powietrze zrobiło się rześkie, upał zelżał znacząco. Tylko woda przybrała nagle dziwny czerwony odcień. Szkarłatna kreska biegła jakby tuż pod powierzchnią morza w stronę zachodzącego słońca.
Dziwny jakiś ten refleks, zastanowił się Talbot. Chyba nie będzie w nocy deszczu, powiedział sobie i wtedy kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę.
Daleko po lewej krajowcy ciągnęli po piasku czółno. Widział wyraźnie trzy prawie nagie postaci popychające łódź. A za nimi podążali Wiliams i MacKinney!
Talbot poderwał się na nogi.
Dzięki ci, Jezu! – myślał gorączkowo. Ratunek przybywa!
Wdrapał się na szczyt skały i zamachał gwałtownie rękami.
– Hej! – krzyknął ile sił w płucach. – MacKinney! Wiliams! Tu jestem! Poczekajcie!
Nie zareagowali. Widocznie nie usłyszeli wołania. Poruszali się powoli, nienaturalnie sztywno. Widocznie są ranni albo wycieńczeni, pomyślał Talbot.
– Hej! – wrzasnął jeszcze raz. – To ja! Talbot! Słyszycie?!
Nie słyszeli. Podążali za czółnem ze wzrokiem wbitym w horyzont. Krajowcy też nie zwracali na krzyki najmniejszej uwagi.
Cholerne łamagi, pomyślał Josh i zaczął pospiesznie złazić ze skały. Zeskoczył zwinnie na piasek i wciąż pokrzykując, puścił się biegiem w stronę towarzyszy.
Starucha zjawiła się chyba znikąd. Zabiegła mu drogę, wywijając sękatym kijem i wyrzucając potok gniewnych, niezrozumiałych słów. Wiatr od morza szarpał jej łachmanami, na szyi dzwoniły sznury muszelek i dziwacznych paciorków zrobionych z kości. Oklapłe, pomarszczone piersi wyglądały jak dwa puste woreczki.
– Nie wiem, o co chodzi, ale nie mam czasu! – zawołał Josh, starając się ominąć kobietę. – Muszę się dostać do łodzi!
Krzyknęła coś wściekle i podniosła na niego zagniewaną twarz. Promienie słońca zalśniły matowo w sinych, pozbawionych tęczówek i źrenic oczach.
Jest ślepa jak kret, pomyślał Talbot ze zdumieniem. Jakim cudem tak sprawnie się porusza?
Daleko na plaży krajowcy spychali czółno na wodę. Josh poczuł, że ogarnia go rozpacz.
– Wiliams! – wrzasnął najgłośniej jak mógł. – MacKinney! Ogłuchliście, cholera?!
Marynarze maszerowali sztywno przed siebie. Żaden nawet nie odwrócił głowy.
Talbot poczuł napływającą falę złości. Przecież nie mogli nie słyszeć! Rzucił się do biegu, ale ślepa starucha złapała go sękatą, twardą dłonią za nadgarstek. Wykrzykiwała coś wściekle, aż na wąskich, wyschłych jak rzemień ustach pojawiła się piana.
Talbot szarpnął się, ale uścisk nie zelżał. Spojrzał w pomarszczoną, wykrzywioną gniewem twarz. Malowało się na niej jawne oburzenie.
– Oromatua! – zaskrzeczała kobieta gniewnie. – Oromatua!
Przecież nie mogę uderzyć niewidomej staruszki, pomyślał. Ale, do diabła, czy mam inne wyjście?
MacKinney wsiadał właśnie do łodzi. Wiliams stał nieruchomo, gapiąc się w przestrzeń.
– Wiliams!!! – ryknął Talbot ze złością. – Wiliams, cholerny sukinsynu!!!
Marynarz nawet nie drgnął.
Josh szarpnął wściekle i wyrwał ramię z palców staruchy. Straciła równowagę i niechybnie upadła, ale Talbot już na nią nie patrzył. Pędził w kierunku łodzi, wymachując rękami.
– MacKinney! – krzyczał. – Poczekajcie!
Wiliams wsiadał właśnie do czółna. Zamarł na chwilę i odwrócił się. Na jego obojętnej dotąd, bladej twarzy pojawił się cień zdziwienia.
Nareszcie, pomyślał Talbot. Zobaczył mnie, pieprzony głuchman!
Oczy marynarza wpatrywały się w sylwetkę biegnącego dowódcy z głębokim niedowierzaniem. Wiliams przekrzywił głowę niczym zadziwiony pies.
– Wiliams, to ja! – krzyknął Josh. – Talbot!
Teraz i MacKinney się odwrócił. Gapił się na Talbota jak na niezwykłe zjawisko.
– Co jest?! – wrzasnął podporucznik, który znajdował się już tak blisko, że nie mógł pozostać nierozpoznany. – Powariowaliście?!
Wtedy usłyszał świst przelatującego kamienia i w jednej chwili świat zapadł się w ciemność.
Ocknąłem się twarzą w mokrym piachu i z eleganckim guzem na czerepie. Po czółnie i moich ludziach, oczywiście, ani śladu. Cudownie. A w dowództwie cały czas nawijali, jak to tubylcy nas kochają. Widocznie nie mieli na myśli starych bab. Cholerna, pieprzona starucha. Czego chciała, do diabła? Wariatka czy jak? Niezła była jak na ślepą, nie ma co. Gwizdnęła mnie kamieniem aż miło. Od razu straciłem przytomność.
Nie rozumiem, co się stało z MacKinneyem i Wiliamsem. Przecież musieli mnie rozpoznać. Może byli chorzy? Mieli takie dziwne, puste spojrzenia. I poruszali się jakoś sztywno. Pewnie malaria albo inne tropikalne diabelstwo. Widocznie myśleli, że majaczą.
Co za pieprzony pech. Szczerze mówiąc, płakać mi się chce. To szokujące, nie? Podporucznik marynarki nie powinien się załamywać. Nie wolno. Gówno prawda. Zresztą wcale się nie załamuję. Będę siedział na tej cholernej wyspie, póki nie zdechnę, i załatwię każdego Japońca, jakiego zobaczę.
Po prostu diabelnie mi żal straconej okazji.
Wróciłem do dżungli. Plaża mnie przygnębia. Ostatnio nie czuję się najlepiej. Chyba w końcu dostałem malarii. Mam dreszcze, całe ciało mnie swędzi. Straciłem apetyt. Zdaje się, że coś dziwnego dzieje się z moją twarzą. Pali jak spieczona słońcem, chociaż cały czas siedzę w cieniu. Wyczuwam na skórze jakieś dziwne zgrubienia, jakby linie. I broda mi wcale nie rośnie. Utkwiłem tu chyba ponad tydzień temu, a policzki mam gładkie, pokryte zaledwie dwudniową szczeciną. Pewnie od błota. Musiałem się zarazić jakąś skórną chorobą.
Prawdopodobnie mam też gorączkę. Boję się, że mój stan jest poważny. Są takie momenty w ciągu dnia, których nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Dziwne uderzenia gorąca, jakieś urywane, poplątane sceny i mgliste wspomnienia potem. Być może to skutki malarii. A może urazu głowy. Pamiątka po miłej starszej pani z oczami jak gotowane jajka. Nie wiem. Zresztą czy to ważne? Choruję i tyle.
Męczą mnie koszmarne sny. Bardzo wyraziste, choć urywane, jak poszczególne klatki z filmu. Zabijam w nich Japończyków. Szczerze mówiąc, robię koszmarne rzeczy, jak Superman, który oszalał. Łamię karki, odrywam głowy, miażdżę butami klatki piersiowe, wyrywam ręce i nogi. Nie imają się mnie kule, a raczej trafiają we mnie, owszem, ale nie szkodzą bardziej niż użądlenie pszczoły. Patrzę w te przerażone, wytrzeszczone oczy, na wykrzywione lękiem twarze i czuję radość. Potężną, głęboką euforię. Oto wypełniam misję. Po to zostałem powołany. Po to przybyłem. Cały mażę się gorącą, słodko pachnącą krwią i tańczę. Cudowne uczucie. Ale całkiem chore, wiem.
Te majaki są przypuszczalnie skutkiem choroby i przemęczenia. W końcu żyję w ciągłym napięciu. Tak naprawdę zabiłem pięciu żółtków. Trzech ustrzeliłem na ścieżce, którą znalazłem. Ukryłem się i czekałem, aż będą szli. Nie mieli szansy. Wszyscy zginęli na miejscu. Na szczęście nie musiałem ich dobijać. Nie powiem, żebym się szczególnie wzdragał, ale nie lubię tego robić. Dwóch załatwiłem bagnetem. Pierwszy nie przynosi mi chwały. Wlazł w krzaki i wstyd powiedzieć, co zamierzał robić. Wystarczyło rozpłatać mu gardło jak kurczakowi. Drugiego zabiłem, kiedy odpoczywał. Jadł te swoje suszone ryby i niczego się nie spodziewał. Ale to była naprawdę niezła akcja. Oddział liczył pewnie z piętnastu chłopa. Wystawili wartowników, ale równie dobrze mogliby sobie darować. Są okropnie nieudolni. Prześlizguję się obok, tak blisko, że mógłbym im napluć na buty, a i tak mnie nie widzą. Nie wiem, jak to się dzieje. Naprawdę powinni mnie zobaczyć. Żyjąc w lesie, zacząłem wyczuwać dżunglę. Rozumiem ją, słucham, poznaję. Jest mi bardzo przychylna. Udziela schronienia, maskuje przed wzrokiem nieprzyjaciół, karmi i hołubi. Polubiliśmy się. Jesteśmy jednej krwi. Czuję jednak, że Japońców nie darzy podobnym uczuciem. Odsłania mi ich, podaje na widelcu, a jedyne, co mi pozostaje, to sprawnie użyć noża. Tak jak w wypadku tamtego żółtka. Miał pecha, bo usiadł na skraju obozowiska w pewnej odległości od reszty. Dlatego dżungla go wybrała. Podczołgałem się cicho i wbiłem mu nóż pionowo pod brodę, trochę z boku. Nawet nie stęknął. Oparł się tylko o drzewo i zamarł z kawałkiem cuchnącej suszonej ryby w ustach. Z trudem pohamowałem śmiech. Pięknie się zaprezentuje w swoich żółtych zaświatach. Odczołgałem się spokojnie i cicho. Nikt mnie nie dostrzegł. Nie bałem się nawet przez moment. W końcu dżungla mnie strzeże. To dobra opiekunka. Hojna i serdeczna. Gdybym umiał, napisałbym dla niej wiersz w podzięce. Ale nie umiem, więc poświęcam jej każdą kroplę nieprzyjacielskiej krwi, która za moją sprawą wsiąka w poszycie lasu. I wiem, że ta ofiara przypada jej do gustu.
Wyrzynam kolejny karb na patyku, na którym zaznaczam zabitych Japońców. Głęboki, wyraźny karb. Jestem zadowolony. Słucham powolnego kapania kropel ściekających z liści i jestem pewien, że dżungla też odczuwa radość.
To nie bezładna kupa gnijących gałęzi, jak mogłoby się zdawać. To bunkier. Czuję go. Dżungla mnie tu przyprowadziła nie bez powodu. Mam zniszczyć ten parszywy wrzód, tę cuchnącą żółtkami norę. Uśmiecham się ostro, drapieżnie. Nic przyjemniejszego nie mogło mnie spotkać.
Czaję się przez chwilę w krzakach, podchodzę jak najbliżej i obserwuję. Siedzą w środku niczym robaki toczące przegniły pień. Jest ich czterech. Szczerzę w uśmiechu zęby. Szkoda, że tak niewielu.
Dżungla czeka. Czuję na karku jej gorący, przyspieszony oddech. Jest podniecona. Namawia mnie, żebym uderzył. Słyszę jej ponaglenia w głosach ptaków, szumie liści, poruszeniach gałązek.
Zaraz, moja piękna. Zaraz. Zaczekaj jeszcze chwilę.
Teraz!
Rzucam granat. Szybuje w powietrzu i wpada w sam środek szczeliny strzelniczej. Śmieję się cicho. Niezły jestem, co?
Wybuch wywala w powietrze błoto, gałęzie i nadgniłe belki. Słyszę wrzask i szamotaninę wewnątrz. I już pędzę, a adrenalina gotuje się w moich żyłach.
– Oromatua! Zabij! – woła za mną wilgotna zieleń.
Jestem w bunkrze. Widzę przerażone płaskie twarze, czuję zapach krwi. Żółtek strzela do mnie, ale ja się usuwam, prześlizguję między kulami. Nie wierzy. Gapi się pełnymi lęku oczami, a wtedy dopadam go i jednym ruchem wyginam lufę tego jego żałosnego karabinu. Wtedy zaczyna wrzeszczeć.
– Ko – we! Ko – we! Obakemono! Obake…!
Łapię go za głowę i jednym ruchem skręcam kark. Japoniec opada jak szmaciana kukła.
Słyszę, że drugi żółtek cały czas strzela, ale, oczywiście, nie może mnie trafić. Odwracam się do niego z karabinem w rękach, ale nie zadaję sobie trudu naciskania spustu. Walę kolbą w okrągły, pokryty gładkimi czarnymi włosami łeb. Trzaska jak arbuz. Czerwień bluzga na ściany bunkra.
Słyszę wysoki, szaleńczy pisk. Kolejny Japoniec rzuca się na mnie. Czarne oczy płoną wściekłością i niedowierzaniem. To sam pan kapral. Proszę, co za zaszczyt. Mundur ma podarty, poplamiony krwią. Widać oberwał podczas wybuchu granatu. Uśmiecham się paskudnie. Myślę, że należy mu się specjalne traktowanie. Sięgam po karabin maszynowy, z łatwością wyrywam go ze stanowiska. Bojowy pisk zamiera na wargach kaprala, a ja zamierzam się i z rozmachem rozwalam mu łeb ciężkim kawałem metalu. Rozpęka się jak rozdeptana pomarańcza. Czerwona pomarańcza, rzecz jasna.
Co za piękne przedstawienie. Oddycham głęboko, radośnie. I wtedy sobie przypominam. Był jeszcze jeden.
Wyciągam bagnet. Dżungla lubi mój nóż. Poświęcone tylko jej narzędzie ofiarne. Zaraz napijesz się krwi, przyjaciółko. Tylko znajdę tego żółtka.
Gdzie jesteś, gołąbku? Gdzie się ukrywasz?
Ach, tam! No proszę.
Leży na ziemi, skulony, przykryty kocem. I myśli, że go nie zobaczę. Naiwniak.
Podchodzę cicho z bagnetem w dłoni. Uśmiecham się cały czas. Piękny, szeroki uśmiech po prostu nie schodzi mi z twarzy.
Jednym ruchem odrzucam koc. Wiecie, że strach cuchnie? Paskudnie, jakoś piżmowo. A ja nie lubię nieprzyjemnych zapachów. Wprawiają mnie w zły humor.
Patrzę w spoconą, wykrzywioną przerażeniem twarz. Wygląda brzydko, niemal nieludzko. Japoniec cały się trzęsie. Żałosny strzęp życia.
– Obake… – jęczy słabo. – Obakemono!
– Ależ tak – mówię – masz rację, stary.
Pochylam się. W mojej ręce lśni bagnet. Japończyk wydaje stłumione stęknięcie i przestaje drżeć. Zapach strachu miesza się z wonią krwi.
Unoszę bagnet i pozwalam, żeby czerwone krople ściekały na ziemię.
– To dla ciebie, opiekunko i przyjaciółko – szepczę. Czy mi się zdaje, czy zieleń ma dziś naprawdę głęboki odcień?
Dżungla jest moim domem. Moją katedrą. Patrzę na sklepione wysoko gałęzie i odczuwam spokój. Płynne szmaragdowe światło przenika przez liście jak przez witraże. Smukłe kolumny drzew stoją obok siebie, strzeliste i dumne. Las jest pełen piękna i niezwykłego majestatu. Wsłuchuję się w jego głos. Odwieczny, nieustający szept ściekających po liściach kropel, krzyki ptaków wysoko w gęstwinie, szum wiatru. Staram się zrozumieć tę mowę, pojąć dżunglę i zrozumieć, czego ode mnie oczekuje.
Każdy ma w życiu jakieś miejsce. Ten las czekał na moje przybycie. Należę do niego. Zostałem stworzony, przywołany, aby tu pozostać. I muszę bronić swojej ziemi. A w zamian ona daje mi siłę.
Obserwuję wrogów, cichy i nieuchwytny jak cień. Są tacy nieporadni. Poruszają się niezgrabnie, tupiąc buciorami. Nie potrafią patrzeć. Nie chcą nauczyć się lasu. Gubią drogę, nie umieją rozpoznawać najprostszych znaków, grzęzną w błocie, drżą na deszczu, lękają się ciemności. Są beznadziejni. Walczą z drzewami, z lianami, wycinają krzewy, ale na nic ich wysiłki. Las jest wieczny.
A ja stoję w cieniu, zawsze za ich plecami. Obserwuję i czekam.
Wsłuchuję się w słowa lasu.
Niedługo znów zabrzmią. Niedługo w szeleście liści usłyszę szept:
– Oromatua. Zabij.
I podążę wypełnić rozkaz.
Spełnić swoją misję.
Już niedługo.
Kapitan Hidachi ubrany w czysty, elegancki mundur krążył wokół stołu sprężystym krokiem. Na twarzy miał wyraz niechęci przemieszanej z lekką pogardą. Widać, że jest tu nowy. Widać gołym okiem, pomyślał porucznik Yachira.
Wizyta przełożonego nie zapowiadała niczego dobrego. Yachira poczuł nagle falę głębokiego znużenia. Domyślał się, czego będzie dotyczyła rozmowa.
Chciałbym mieć to za sobą, pomyślał.
Kapitan Hidachi zatrzymał się tuż przed podwładnym i zmierzył go srogim spojrzeniem. Kołysał się przy tym nieznacznie na piętach, jakby sądził, że przyda mu to godności.
– Otrzymałem wieści, że na wyspie wylądowały potajemnie oddziały nieprzyjaciela. Zadają naszym żołnierzom dotkliwe straty. Czy to prawda, Yachira? – spytał ostro.
Porucznik z trudem stłumił westchnienie.
– Nie wiem, panie kapitanie.
Brwi przełożonego uniosły się w górę, nadając twarzy komiczny wyraz.
– Co to ma znaczyć, Yachira? Jak to pan nie wie?!
Porucznik uniósł wzrok i wytrzymał spojrzenie Hidachiego.
– To prawda, że ktoś morduje naszych żołnierzy. Jednak żaden oddział nieprzyjacielski nie przedostał się na wyspę. Podejrzewam, że za straty odpowiedzialni są krajowcy.
Kapitan parsknął gniewnie.
– Niech pan nie udaje głupca, Yachira. Dzicy krajowcy nie mieliby szans w starciu z armią cesarza! To muszą być dywersyjne działania wroga!
Porucznik opuścił głowę.
Przypomniał sobie trupy. Ludzi z roztrzaskanymi czaszkami, połamanymi kończynami, skręconymi karkami. Amerykanie zabijali inaczej. Ta rzeźnia w ogóle nie wyglądała na dzieło ludzkich rąk. Podobno jedna z ofiar żyła jaszcze, gdy do bunkra dotarł oddział rozpoznawczy zaniepokojony milczeniem kaprala Okori, który nie zgłaszał się przez radio. Ludzie powtarzali potem z lękiem ostatnie słowa konającego. Obakemono. Demon.
Yachira spojrzał na przełożonego.
– Podobno to nie żaden oddział, ale jeden człowiek – powiedział ostrożnie.
Kapitan zbladł. Jego okrągła, pokryta potem twarz dosłownie skamieniała z oburzenia.
– Co to za kpiny, Yachira?! Jeden człowiek! Czy pan próbuje znaleźć absurdalne wytłumaczenie dla własnej nieudolności? Jak jeden żołnierz wroga mógłby zadać naszym oddziałom tak znaczne straty?
Tym razem porucznik westchnął.
– Ludzie mówią, że to demon – stwierdził cicho.
Hidachi stał przez chwilę osłupiały, a potem wybuchnął śmiechem.
– To jakieś szaleństwo, Yachira. Szkodliwy zabobon, z którym trzeba definitywnie skończyć! Wyślemy natychmiast grupę poszukiwawczą, która nie spocznie, póki nie odnajdzie tego Amerykanina i nie dowiedzie, że to człowiek z krwi i kości.
Yachira milczał.
Kapitan zmierzył go pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Chyba nie wierzy pan w te brednie, Yachira?
Porucznik zwilżył wargi.
Sam już nie wiem, w co wierzę, pomyślał.
– Oczywiście, że nie, kapitanie Hidachi – zaprzeczył głośno.
Na ustach przełożonego pojawił się uśmiech zadowolenia.
– Więc zorganizuje pan oddział. Natychmiast. W ciągu trzech dni Amerykanin ma być martwy. Jeśli jest jakiś pojedynczy Amerykanin. Moim zdaniem, to cała dywersyjna grupa, którą trzeba jak najszybciej unieszkodliwić. Niech pan pamięta, Yachira. Trzy dni.
– Tak jest, kapitanie Hidachi – powiedział porucznik.
Mam trzy dni na schwytanie demona, pomyślał. Jakże pełen buty to rozkaz.
Talbot ukryty w gęstwinie krzaków obserwował Japończyków. Mijał właśnie trzeci dzień akcji. Akcji, która od początku przebiegała inaczej, niż zaplanowano. Gotów był się założyć, że żółci nie przewidywali specjalnych problemów. No bo czy tak trudno zabić samotnego rozbitka? Josh uśmiechał się szeroko. Bawiło go, jak cholernie się pomylili.
Trzeba bardzo uważać, żeby z tropiciela nie stać się zwierzyną, pomyślał.
Japońscy żołnierze szli z wyraźną niechęcią, starając się trzymać jak najbliżej siebie. Na ich twarzach malowało się napięcie. W kącikach oczu mieszkał niepokój.
Pachnieli strachem.
Po wąskiej, bagnistej ścieżce nie mogli poruszać się inaczej niż gęsiego. Ci, którym przyszło maszerować na końcu, zdradzali oznaki największego zdenerwowania. Często przełykali ślinę, wzdrygali się na każdy dźwięk, rozglądali się nieustannie, jakby mieli głowy osadzone na drucie.
Talbot ukryty między wielkimi, wilgotnymi liśćmi bezszelestnie przesuwał się równolegle z oddziałem.
Czekał. Nie na jakąś sprzyjającą okazję. Takie zdarzały się właściwie co chwila. Chciał, żeby napięcie wśród Japończyków stało się nie do zniesienia. Miał zamiar pokonać żółtków ich własnym strachem.
Do tej pory udało mu się zgarnąć trzech. Dwóch wartowników – jednego nocą, a kolejnego tuż przed samym świtem. Nie zdążyli nawet zauważyć, że umierają. Tak jakby Talbot stał się niewidzialny. Czasem myślał, że naprawdę tak jest. Wrogowie nie mogą go dostrzec, bo znajduje się pod opieką dżungli. Ona pozwala mu wtapiać się w tło, znajdować schronienie w każdej gęstwinie, każdym wykrocie.
Trzeciego załatwił naprawdę koncertowo. Ściągnął go po prostu ze ścieżki, jak w starych filmach o Indianach. Pod nosem wszystkich pozostałych. Japoniec nie zdążył nawet zaskomleć. Szedł sobie ostatni, kręcąc się ze strachu, jakby miał osę w dupie, a potem już leżał z rozpłatanym gardłem. A wokół była tylko ściana wrogiej, ociekającej kroplami deszczu zieleni.
Dżungla znów napiła się krwi.
Talbot otarł pot z czoła. Cholernie parno dzisiaj, pomyślał.
Nie czuł się najlepiej. Co chwila oblewały go fale gorąca. Niekiedy miał wrażenie, że czas płynie dziwnie wolno. Żółtki poruszali się wręcz majestatycznie, każdy ruch wydłużał się nienaturalnie. Jak na zwolnionym filmie.
W głowie Talbota huczał wtedy rój, w skroniach krew waliła jak młot.
A parny, przesycony wilgocią las szeptał ponaglająco. – Oromatua! Oromatua! Zabij!
Zrywam się i biegnę. Jest tak nieznośnie gorąco, że nie mogę oddychać. Rzucam granaty. Wybuchy podrywają w górę fontanny błota. Wyglądają jak rozkwitające nagle bure kwiaty. Rozpryskują się tak powoli. Ciała wrogów okręcają się od uderzeń odłamków, wolno jak płatki wiśni opadają na ścieżkę. Biegnę, strzelając. Oni strzelają także. Widzę każdą przelatującą kulę. Są przeraźliwie powolne. Mogę je bez trudu ominąć. Albo odbić ręką w razie potrzeby. Nie są w stanie bardziej mi zaszkodzić niż rzucone dłonią dziecka pestki śliwek.
Wrogowie krzyczą. W ich głosach słyszę przerażenie. Wpadam między nich jak jastrząb w stado kur. Jednym ciosem strącam głowę z karku najbliższego żółtka. Drugiego chlastam nożem po szyi.
Krzyki zmieniają się w jeden wysoki, histeryczny wrzask. Słyszę go gdzieś w głębi umysłu, bo w uszach mam tylko szum. Już nie strzelają. Uciekają w popłochu. Wolno. Bardzo wolno.
– Obakemono! – wołają. – Obakemono!
Świst w powietrzu. Srebrzysty błysk opada w dół, ale nie tak szybko, żebym nie zdążył go schwycić. Łapię szablę w locie i jednym ruchem przełamuję na pół. Widzę wytrzeszczone, pełne przerażenia oczy Japońca. Nie może uwierzyć w to, co się stało. Gapi się na kikut szabli, jakby to była odcięta ludzka ręka.
Uśmiecham się szeroko.
Japończyk próbuje się cofnąć, ale nie jest dość szybki.
– Proszę, proszę, sam pan oficer. To wielki zaszczyt zabić szanownego pana – mówię i wyprowadzam piękny, czysty cios.
Żółtek łapie się z charkotem za gardło. Krew płynie gorącą, buzującą strugą. Japoniec przewraca się, miota przez chwilę w drgawkach i nieruchomieje.
Kolejny karb na moim patyku.
Rozglądam się, żeby ocenić sytuację. Wrogowie uciekają. Jakoś brakuje chętnych, żeby stawić mi czoła. Jednemu człowiekowi z nożem. Wstyd. Co by cesarz powiedział?
Uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wypełniam misję, a to zawsze jest źródłem radości.
Być może nie zdołam zabić wszystkich. Część pewnie ucieknie. Ale i tak jestem zadowolony. Dopadam ich bez trudu. Jednego po drugim, metodycznie. Próbują uchylić się przed moim nożem, ale on uderza jak błyskawica. Próbują wyrwać się z uścisku, lecz równie dobrze mysz mogłaby usiłować wyplątać się ze splotów pytona. Odrzucam martwe ciało wroga i równocześnie chwytam za ramię kolejnego, przebiegającego obok. Słyszę paskudny dźwięk, jakby trzask łamiącego się kija, i ręka Japończyka odrywa się od tułowia.
Wrzask dosłownie kaleczy uszy. Upuszczam wyszarpane ramię. Cały jestem ubabrany krwią. Ostro, cudownie pachnącą krwią nieprzyjaciół.
Dżungla oddycha gorącem. Boże, jak parno. Dyszę ciężko, niczym zwierzę. Przed oczami widzę złote rozbłyski, w uszach mi szumi.
Liście szepczą do mnie czule:
– Oromatua! Zabijaj!
Słucham ich głosu. Przecież przybyłem tu niszczyć wrogów.
Uciekają w popłochu. Przewracają się o martwe ciała towarzyszy. W oczach mają tylko bezmyślny, zwierzęcy strach.
– Oromatua – mówi dżungla. – Zabij.
Więc zabijam.
Talbot obudził się ze snu obolały i rozbity. Przeciągnął się ze stęknięciem. Całą noc dręczyły go koszmary. Okrutne majaki, w których zabijał Japończyków. Wytłukł gołymi rękami cały oddział.
Potrząsnął głową.
– Wariujesz, stary – mruknął.
W ustach czuł niemiły, gorzki posmak. Splunął pod nogi.
Napiłbym się mleka, pomyślał.
Niedościgłe marzenie. Na wyspie żyły tylko zdziczałe świnie, jaszczurki i robactwo. Wtedy przypomniał sobie o kokosach. Świeży miąższ przyjemnie orzeźwiał. I z pewnością zawierał mnóstwo pożytecznych składników.
Czas urozmaicić dietę, powiedział sobie. Wróci na plażę, do kokosowego zagajnika. A jeśli będzie spokojnie, wykąpie się w morzu.
Perspektywa kąpieli, zmycia z siebie potu i błota, wyprania munduru, a raczej tych strzępów, które z niego zostały, była niezwykle kusząca.
Talbot wstał, przeciągnął się jeszcze raz i ruszył przed siebie.
Przedzierał się przez zarośla, gdy powiew wiatru przyniósł nieprzyjemny zapach. Paskudny, ciężki odór rozkładającej się w upale krwi. I woń nieświeżego mięsa. Ostrożnie rozgarnął liście.
Serce zabiło mu gwałtownie, ścisnęło się dziwnym lękiem.
Postąpił kilka kroków i znalazł się na ścieżce.
Wciągnął ze świstem powietrze i zamarł w bezruchu.
Ciała martwych Japończyków wyglądały groteskowo, jak porzucone kukły z tunelu strachów. Talbot patrzył na wykrzywione lękiem, stężałe twarze, na wyszczerzone w śmiertelnym grymasie zęby. Niektóre trupy były pozbawione głów, które leżały nieopodal na ścieżce ułożone w zgrabny stosik jak piłki. Wyrwane ramiona i nogi poniewierały się obok, podobne do uschłych gałęzi. Rozchlastane gardła uśmiechały się szeroko, jakoś obrzydliwie lubieżnie.
Obok ciał przykucnęły wychudłe stwory o długich, skłębionych włosach. Wąchały krew, ale zaraz odsuwały się z jawnym obrzydzeniem. Jeden odwrócił się i spojrzał na Talbota płonącymi zielonkawymi ślepiami. Obnażył kły i prychnął ostrzegawczo.
Josh poczuł, że zbiera mu się na mdłości.
To niemożliwe, pomyślał. To majaki wywołane gorączką.
Ale głęboko w sercu obudził się nagle lęk. Bo cała ta jatka wyglądała zupełnie jak w koszmarze, który śnił zeszłej nocy. Zupełnie tak samo.
Zadrżał.
Zielonooki stwór oblizał wargi długim sinym językiem. Wydał chrapliwy skrzek, a jego towarzysze odpowiedzieli krótkimi szczęknięciami.
Odchodzą, pomyślał Josh. Pożerają tylko ciała tubylców, żeby dusze nie mogły powrócić i pozostały na zawsze w swoich klanowych wioskach na Zachodniej Wyspie. Obcy nie mają tam wstępu. Muszą się błąkać między zaświatami a ziemią. Na zawsze.
Nie miał pojęcia, skąd o tym wie.
Nie miał też pojęcia, kim jest i co się z nim dzieje.
– Mój Boże – szepnął. – Chyba oszalałem.
Zapragnął wydostać się natychmiast z dżungli. Przestać oddychać parnym, przesyconym wilgocią powietrzem. Zanurzyć się w wodzie, umyć twarz, leżeć na słońcu i zapomnieć o tym koszmarze. O potwornym śnie, z którego nie może się obudzić.
Ruszył przed siebie biegiem, słysząc za plecami ostre poszczekiwania atua – demonów, które pożerają trupy.
Woda była cudownie chłodna, przejrzysta jak kryształ. Talbot parskał, nacierał się piaskiem, zanurzał i nurkował, czując, jak kąpiel przywraca mu siły. W słońcu na rajskim, spokojnym wybrzeżu duszne koszmary dżungli blakły i rozwiewały się niczym mgła.
Josh znów myślał trzeźwo.
To tylko gorączka, powtarzał sobie. Cholerna bagienna gorączka. Japońców na pewno załatwili krajowcy. Przecież nienawidzą ich jak zarazy za wszystkie okrucieństwa, jakich od nich doznali. A te demony to jedynie przywidzenie. Wytwór wycieńczonego malarią umysłu. Może małpy albo zwykła gra cieni w zielonej, parnej martwocie lasu.
Kąpał się długo, a gdy wreszcie wyszedł z wody, usiadł na kamieniu, żeby obeschnąć. Otworzył nożem kokos i zaczął wydłubywać koprę. Pokrzepiony wyrzucił pustą skorupę i dotknął rozłożonego do suszenia munduru. Był leciutko wilgotny, więc Josh uznał, że może się ubrać.
Naciągnął spodnie i koszulę, otrzepał stopy z piasku i założył buty.
Dość tego, postanowił. Nie mogę dłużej tkwić na tej cholernej wyspie. Muszę odszukać tubylców i skłonić ich, żeby przerzucili mnie do swoich albo chociaż zawiadomili kogoś, że tu utknąłem. Jeśli dłużej będę siedział w dżungli jak zwierzę, oszaleję albo przekręcę się na malarię.
Podniósł się i wtedy spostrzegł Japończyka.
Żółtek gramolił się na skałę niedaleko wylotu jaskini, która służyła Talbotowi za kryjówkę. Nie miał broni, chyba że nóż, ale z tej odległości Josh nie był w stanie ocenić.
Poczuł nagłą suchość w gardle, serce zerwało się do gwałtownego galopu.
Chryste Panie, pomyślał. Jeśli znajdzie ukryty między skałami arsenał, będzie po mnie.
Skulony, żeby jak najmniej rzucać się w oczy, ruszył biegiem, starając się przeciąć Japońcowi drogę. Przeskakiwał po kamieniach u stóp skalnego złomu z nadzieją, że w głębokim cieniu nie będzie widoczny, zanim nie zbliży się znacznie do przeciwnika.
Jednak został dostrzeżony wcześniej. Twarz Japończyka wykrzywiła się ze strachu. Krzyknął coś piskliwie i ruszył szparko pod górę.
Talbot zaklął i też zaczął się wspinać. Ostre krawędzie skał kaleczyły mu dłonie, a żółtek skakał zwinnie jak kozica.
Dokąd tak pędzi, kretyn? – zdumiał się Josh. Wspinanie się na skałę nie miało sensu. Tamten dawno już minął wylot jaskini z ukrytą bronią, ale brnął dalej w górę.
Pewnie ma gdzieś własną kryjówkę, pomyślał Talbot i oblał się zimnym potem. Chciał zaryzykować, zboczyć do groty i zabrać stamtąd karabin, ale wtedy Japończyk mógłby zdążyć dotrzeć do swego arsenału i powitać go paroma kulkami.
Jezu, co za idiota ze mnie, jęknął w duchu. Dlaczego nie zabrałem karabinu albo chociaż kilku granatów? Kretyn. Jak ten Japoniec mnie zabije, będę sam sobie winny. Wszystko przez tę pieprzoną malarię. Mąci mi w głowie.
Postanowił, że dopadnie przeciwnika, zanim ten dotrze do swojej kryjówki. Żółtek wyglądał na wycieńczonego. Na jego koszuli czerwieniły się ślady krwi. Wspinał się dzielnie, ale wyraźnie słabł. Talbot zacisnął zęby i przyspieszył. Sapał z wysiłku, ale był już naprawdę blisko wroga. Tuż nad jego głową majaczył szczyt skały. Gdzie ten sukinsyn ma broń? – myślał gorączkowo. Na wierzchołku? Po drugiej stronie, od morza?
Przed nosem widział teraz buty i chude łydki przeciwnika wystające z postrzępionych spodni. Wyciągnął rękę, żeby złapać za kostkę. Japończyk pisnął histerycznie.
– Obakemono! – wrzasnął. – Ko – we! Ko – we!
Na jego twarzy malowało się niekłamane przerażenie.
Co za pieprzony tchórz, pomyślał Talbot z gniewem. Japoniec zerwał się do ostatecznego wysiłku i stanął na szczycie skały. Balansował przez chwilę, żeby złapać równowagę, a potem rzucił się do ucieczki. Nawet nie próbował podjąć walki czy strącić Talbota ze skały, wykorzystując chwilową przewagę.
Josh poczuł, że ogarnia go wściekłość. Chciał dorwać tego tchórzliwego żółtka, skończyć z nim i wreszcie mieć spokój. Wdrapał się na szczyt i puścił w pogoń za uciekinierem. Ostre krawędzie skały były śliskie i zdradliwe. Kamienie osuwały się spod nóg, buty co chwila wpadały w głębokie rozpadliny, co groziło złamaniem kostki lub gorzej, runięciem w dół urwiska. Daleko u stóp kamiennego urwiska niebieskie, gładkie jak obrus morze obmywało kamienne złomy.
W pewnym momencie Japończyk potknął się i upadł. Rozczapierzone palce uchwyciły się skały, nogi znalazły w ostatniej chwili oparcie. Ale ta chwila zwłoki wystarczyła, żeby Talbot go dopadł. Szarpnął za mundur na karku i poderwał w górę.
Twarz Azjaty, blada, zlana potem, wykrzywiła się w grymasie wściekłości.
– Obake! – syknął i zamachnął się, próbując uderzyć Josha w szczękę.
Talbot zablokował niepewny cios, a wtedy przeciwnik kopnął go w nogę. But ześlizgnął się, ale Talbot zdołał znaleźć oparcie.
– Ty parszywe ścierwo – warknął.
Zamierzył się, żeby przetrącić Japońcowi kark, lecz tamten się uchylił. Uniknął ciosu, ale stracił równowagę. Zamachał rozpaczliwie rękami i wczepił się niespodziewanie w Talbota. Josh poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Szarpnął wściekle, żeby oderwać zaciśnięte kurczowo dłonie przeciwnika, ale już było za późno. Runęli sczepieni prosto na obmywane łagodnymi falami kamienie daleko, daleko w dole.
Josh otworzył oczy. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie błękitnym jak świeżo wyprana dziewczęca sukienka. Promienie świeciły tak mocno, że musiał przymrużyć powieki. Nie czuł najmniejszego bólu.
Niemożliwe, pomyślał. Przecież muszę być martwy. Nikt nie przeżyłby podobnego upadku.
Usiadł i rozejrzał się. Na kamieniu opodal leżał Japończyk. Wydawał się całkowicie spokojny, jakby pogrążony we śnie. Nie miał na ciele śladów najmniejszych obrażeń.
– Coś tu nie gra – mruknął zaniepokojony Talbot. – Coś tu cholernie nie gra, kolego.
Japończyk westchnął cicho i zamrugał. Po chwili otworzył oczy. Usiadł nagle sztywno, wyprężony jak struna. Wydawało się, że nie dostrzega Talbota. Wpatrywał się z napięciem w morze. Zacisnął palce i stęknął cichutko.
– Co jest? – szepnął Josh.
Nad falami unosiła się dziwna kłębiasta chmura. Przybliżała się szybko i nagle Talbot zobaczył, że tworzy ją korowód widmowych postaci. Tak groteskowych i obrzydliwych, że aż zabawnych. Była tam starucha z nienaturalnie długą szyją i wytrzeszczonymi oczami. Stwór o ogromnej głowie, z której wyrastała kolejna, o wielkich rozwartych do wrzasku ustach. Jednooki potwór, któremu ze środka czerepu wystawał piejący kogut. Zwierz podobny do małpy z pękiem czaszek zamiast głowy, dzierżący w dłoni pałkę. Ropucha z trojgiem ślepi. Cudaczny potwór podobny do meduzy czy parasola, wyciągający mackowate ramiona. I mnóstwo podobnych dziwadeł.
Japończyk zadrżał. Z jego ust wydobył się cichy jęk.
Stwory płynęły ku niemu nad falami, wrzeszcząc i skrzecząc. Talbotem nie interesowały się wcale.
Japończyk dygotał, pobladłe wargi poruszały się bezgłośnie, jakby w modlitwie. Wtem nad horyzontem rozbłysło światło, jakby zapłonęło nagle drugie słońce. Jasność przybliżała się, rozświetlając całe niebo białym blaskiem. Ogarnęła w mgnieniu oka chmurę demonów i pochłonęła ją całkowicie. W środku świetlistej kuli majaczyła jakaś postać spowita w długą, lśniącą szatę. Miała wiele par ramion zastygłych w skomplikowanych gestach. Jej spokojne, tchnące dobrocią oblicze jaśniało blaskiem.
Talbot spojrzał na siedzącego na skale Japońca. Na bladej, wycieńczonej twarzy malował się wyraz nieziemskiego szczęścia. W kącikach oczu szkliły się łzy. Wyciągał ręce do zjawy, a jego usta powtarzały jeden wyraz jak mantrę.
– Kannon! Kannon!
Bogini zatrzymała się na skraju wody, otwarła ramiona. Japończyk powstał, jak w transie wpatrzony w cudowne zjawisko ruszył na spotkanie zjawy.
Josh oblizał spierzchnięte wargi.
Idzie nad piaskiem, pomyślał oszołomiony. Jego stopy nie dotykają ziemi.
Z wyciągniętymi ramionami i wielką radością na twarzy Japończyk wstąpił w krąg światła. Wtedy nastąpił rozbłysk i lśniąca kula zniknęła.
Talbot siedział przez chwilę bez ruchu. Potem podniósł się, westchnął i zagryzł wargę.
– A więc tak to wygląda – powiedział cicho. – W końcu już dawno powinienem się domyślić.
W płaskim kamieniu, w którym powstało lekkie wklęśnięcie, zebrało się trochę wody. Talbot ukląkł i przejrzał się w tafli. Zobaczył twarz całą pokrytą sinymi liniami tatuaży i płonące, zielone jak dżungla oczy.
Usiadł ciężko na piasku i ukrył twarz w dłoniach. Trwał tak nieruchomo aż do zachodu słońca. Potem wstał, otrzepał ubranie. Zrobił się głodny.
Najwyższa pora coś zjeść, pomyślał.
Siedzę na plaży i patrzę, jak cichym krokiem nadchodzi cudowny fioletowy zmierzch. Widok jest tak piękny, że aż nieprawdziwy.
W ognisku, które rozpaliłem, piecze się prosię. Pachnie naprawdę kusząco. Niedługo dojdzie i będę mógł zacząć kolację.
Właściwie niczego mi nie brakuje. Tubylcy składają mi ofiary, dżungla jest moim domem. Nie ma przede mną tajemnic. Może trochę doskwiera mi samotność. Ale do tego łatwo się przyzwyczaić. Mogłem przecież trafić o wiele gorzej.
Kiedy naprawdę mi źle, mogę iść do wioski poszukać towarzystwa jakiejś dziewczyny. Traktują mnie naprawdę miło. W końcu nie robię im krzywdy, a moje awanse to rodzaj wyróżnienia. Podnoszą ich prestiż, sprawiają, że czują się lepsze, wybrane.
Niekiedy fala o zmierzchu robi się szkarłatno czerwona. Wtedy wiem, że nadpływa czółno z Zachodniej Wyspy. Widzę, jak przewoźnicy zabierają dusze do krainy przodków. To poruszający widok. Pełen dostojeństwa.
Tradycja pełni w życiu krajowców bardzo ważną rolę. Wiele się o nich dowiedziałem. Mógłbym nawet napisać książkę. Pewnie byłaby przydatna niejednemu naukowcowi.
Czasem odwiedza mnie Kui, ślepa strażniczka zaświatów. Już nie traktuje mnie ostro. Wie, że zrozumiałem. Jestem Oromatua. Demon, widmowy cień. Tubylcy mnie przywołali, żebym ich strzegł przed Japończykami. Usłyszałem wołanie, kiedy umierałem z ran na plaży, i dlatego się tu znalazłem.
Odkrycie prawdy o sobie przyniosło ulgę. Wiele rzeczy znalazło się na właściwym miejscu. Zrozumiałem, dlaczego widzę w ciemności. W jaki sposób potrafię pozostawać niezauważony. Czemu dysponuję siłą znacznie przewyższającą ludzką. Przyzwyczaiłem się nawet do swojej nowej twarzy. Tatuaże oznaczają przynależność do świata duchów. A oczy są całkiem fajne. W domu poderwałbym niejedną dziewczynę na to wściekle zielone, świecące spojrzenie.
Naprawdę uważam, że mogłem trafić gorzej. Nie wiem, czy kiedykolwiek stąd odejdę. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że to moje miejsce na zawsze. Chociaż stare legendy mówią, że demona można zabić. Musi wtedy trafić do jakichś zaświatów, prawda?
Może odejdę, kiedy wypełnię swoje zadanie. Gdy wyspa będzie bezpieczna. Ale nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi. Nie wiem nawet, czy tęsknię. Za domem, rodzicami, dziewczyną, którą zostawiłem. Moje dawne życie nie znaczy dla mnie więcej niż sen. Słodki, odległy sen o kimś całkiem innym niż ja.
W duszy wierzę, że mój czas się wypełni i przeniosę się w jakiś wyższy wymiar. A jeśli nie, to cóż. Płakać nie będę. Zawsze powtarzam, że mogło być gorzej.
Patrzę na łagodne, srebrzące się morze. Palmy kołyszą strzępiastymi głowami. Piasek jest biały, miałki, nagrzany słońcem. Jak w raju. W małym, prywatnym raju stworzonym na mój użytek. Oromatuy. Widmowego cienia.
2005