129528.fb2 ?wiat stan?? w miejscu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

?wiat stan?? w miejscu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

— O cholera! — powiedział Lanigan. — Czyj to dom?

— Makelby’ego — odparł Torstein. Już trzeci raz się u niego pali w tym miesiącu.

— Może trzeba by kogoś zawiadomić?

— Racja, ja to zrobię — zaoferował się natychmiast Torstein. — Pamiętaj o tym miejscu w Maine, Tom.

Torstein ruszył wzywać pomoc i wtedy zdarzyło się coś śmiesznego. Ledwie zszedł z chodnika, beton stopniał pod jego lewą stopą. Zaskoczony Torstein wdepnął w ciasto aż po kostkę. Szarpnął się i runął na jezdnię, głową w przód.

Tom pospieszył mu z pomocą zanim beton zastygł z powrotem.

— Nic ci się nie stało? — zapytał.

— Kostkę sobie skręciłem, cholera — burknął Torstein. — Nie szkodzi, mogę iść.

Pokuśtykał złożyć meldunek o pożarze. Lanigan postał jeszcze chwilę, ciekaw, co będzie. Doszedł do wniosku, że przyczyną ognia było samozapalenie. Po kilku minutach, zgodnie z jego przewidywaniami, nastąpiło samowygaszenie.

Nie należy się cieszyć z cudzego nieszczęścia, ale Lanigan nie mógł powstrzymać się od śmiechu na wspomnienie skręconej kostki Torsteina. Nawet nagła powódź na Main Street nie popsuła mu humoru. Radosnym uśmiechem powitał przelatujący niebem pojazd w kształcie parowca z żółtymi kominami.

Nagle przypomniał mu się sen i na nowo wpadł w panikę. Pośpiesznie udał się do lekarza.

Gabinet doktora Sampsona był w tym tygodniu ciasny i ciemny. Zniszczona szara kozetka zniknęła, jej miejsce zajęły dwa fotele w stylu Ludwika V i hamak. Wyświechtany dywan wreszcie się pocerował, a na śliwkowym suficie widniał ślad po papierosie. Portret Andrettiego tkwił jednak na dawnym miejscu na ścianie, a ogromna, fantazyjnego kształtu popielniczka, lśniła nienaganną czystością.

Wewnętrzne drzwi otworzyły się i wychynęła spoza nich głowa doktora Sampsona.

— Siemasz — powiedziała głowa. Chwileczkę. — Po czym schowała się. Sampson nie rzucał słów na wiatr.

Cokolwiek miał do zrobienia, zrobił to istotnie, według zegarka Lanigana, w trzy sekundy. Minęła jeszcze jedna sekunda i Lanigan leżał wyciągnięty na skórzanej kozetce i z czystą papierową serwetką pod głową. Doktor Sampson zaś pytał:

— No i jak tam, Tom? Jak leci?

— Bez zmian. Gorzej.

— Sen?

Lanigan kiwnął głową.

— Przelećmy go sobie jeszcze raz.

— Wolałbym nie.

— Boisz się?

— Boję się bardziej niż zwykle.

— Nawet w tej chwili?

— Tak. Zwłaszcza w tej chwili. — Zapadł moment terapeutycznej ciszy. Wreszcie odezwał się doktor Sampson:

— Mówiłeś mi już kiedyś, że boisz się tego snu, ale nigdy nie powiedziałeś, dlaczego aż tak się boisz.

— No… Bo to takie głupie. — Sampson miał minę poważną, skupioną, opanowaną; minę człowieka, dla którego nie ma rzeczy głupich, człowieka, który z natury swojej w niczym nie dostrzega głupoty. Może i była to poza, ale na Lanigana podziałała ona uspokajająco.

— Dobrze, powiem ci — oświadczył nagle. I zamilkł.

— Słucham — zachęcił go Sampson. — Wszystko dlatego, że wydaje mi się, iż jakimś sposobem, którego sam nie rozumiem…

— Tak?…

— Że jakimś sposobem świat mojego snu staje się światem realnym. — Znowu przerwał, ale zaraz pospiesznie podjął myśl. — I że pewnego dnia obudzę się w tamtym świecie. A wtedy tamten świat stanie się światem rzeczywistym, a ten świat będzie snem.

Obrócił się, żeby sprawdzić, jakie wrażenie wywarło na doktorze jego szalone wyznanie. Nawet jeżeli go zaniepokoiło, to nic nie dał po sobie poznać. Spokojnie zapalał fajkę dymiącym opuszkiem środkowego palca lewej ręki. Zdmuchnął palec i powiedział:

— Tak, słucham dalej.

— Dalej? To wszystko, nie ma dalej! — Na fioletowym dywanie Sampsona pojawiła się plamka wielkości ćwierćdolarówki: Ciemniała, gęstniała, wyrasta w małe drzewko owocowe. Sampson zerwał fioletowy strąk, powąchał go i położył na biurku. Karcąco, ze smutkiem spojrzał na Lanigana.

— Opowiadałeś mi już o swoim świecie snu, Tom.

Lanigan kiwnął głową.

— Przedyskutowaliśmy go, znaleźliśmy źródła, przeanalizowaliśmy znaczenie. W ciągu minionych kilku miesięcy ustaliliśmy, zdaje mi się, dlaczego odczuwasz potrzebę okaleczania się tym koszmarnym nocnym lękiem.

Lanigan znów kiwnął rozpaczliwe.

— A jednak nie trzymasz się wniosków — skarcił go Sampson. — Za każdym razem zapominasz, że świat twojego snu to tylko sen, i nic poza tym, zbudowany wedle arbitralnych praw snu, które sam stworzyłeś dla zaspokojenia własnych potrzeb psychicznych.

— Chciałbym w to wierzyć — rzekł Lanigan. — Najgorsze, że ten mój świat snu jest tak piekielnie racjonalny.

— Nieprawda — odrzekł Sampson. To tytko twoja iluzja jest hermetyczna, zamknięta i samoistna. Działania człowieka opierają się na pewnych założeniach dotyczących natury świata. Jeżeli się przyjmie założenia, każde zachowanie będzie od początku do końca racjonalne. Za to zmiana tych założeń, fundamentalnych aksjomatów, jest prawie nie do przeprowadzenia. Jak na przykład udowodnisz facetowi, że nie kieruje nim ukryty nadajnik, który tylko dla niego jest słyszalny?

— Rozumiem — wymamrotał Lanigan. — I tak właśnie jest ze mną?

— Tak, Tom. W rezultacie tak właśnie jest z tobą. Chcesz, żebym ja ci udowodnił, że ten świat jest realny, a świat twojego snu jest fałszywy. Obiecujesz rezygnację z iluzji pod warunkiem, że ci dostarczy niezbędnych dowodów.

— Tak, właśnie tak! — ucieszył się Lanigan.

— Tylko że widzisz, Tom, ja nie potrafię ich dostarczyć — ciągnął Sampson. — Świat jest z natury oczywisty, ale nie do udowodnienia.

Lanigan chwilę się zastanawiał, po czym rzekł:

— Ale przecież, doktorze, nie jestem aż tak chory, jak ten facet od ukrytego nadajnika, prawda?

— Nie, nie jesteś. Jesteś bardziej myślący, bardziej racjonalny. Wątpisz w realność świata, ale, na szczęście, wątpisz również w wiarygodność swojej iluzji.

— No to spróbujmy — poprosił Langian. — Rozumiem twój problem, ale przysięgam, uwierzę we wszystko, w co tylko siłą woli zdołam uwierzyć.

— Tak naprawdę to już nie jest mój teren — rzekł Sampson. — Tu by trzeba metafizyka. Boję się, że nie mam wprawy…