129529.fb2
Jedyne, co Vendel był w stanie po dłuższej chwili wydusić z siebie, było niewyraźne i bardzo szwedzkie:
– Chyba oszalałaś?
Tun-sij naturalnie nie zrozumiała. Czekała w milczeniu.
W końcu odezwał się po rosyjsku:
– Ja nie mogu uwierit'!
Ona tylko wzruszyła ramionami. Vendel leżał na skórach reniferowych, wsparty na łokciu, i przyglądał się jej z niedowierzaniem. Tun-sij spoczywała jak przedtem ze wzrokiem utkwionym w otworze w dachu.
Usiłował ją przekonać:
– Tun-sij, nie mówisz chyba poważnie!
Powoli zwróciła ku niemu zmęczone oczy.
– Uważasz, że opowieść o Ludziach Lodu brzmi rozsądniej? Sprzedać Szatanowi duszę w zamian za bogactwo?
– Masz rację – przyznał Vendel zastanowiwszy się chwilę. – Ale wszystko, co łączy się z Ludźmi Lodu, jest niepojęte.
– Tak. Ponieważ Ludzie Lodu dotknęli źródeł życia.
Nic więcej na ten temat nie powiedziała. Vendel spytał więc zaczepnie:
– Mówisz, że sprzedał swych potomków, by w zamian cieszyć się życiem. Ale komu ich sprzedał?
– Shamie. Śmierci. Wolą Shamy było uczynić z nich narzędzia, które zdobywałyby dla niego przedwcześnie zgasłe istnienia. Takie bowiem Shama kocha najbardziej. Zamienia je później w kwiaty w swoim ogrodzie. Piękne, czarne kwiaty.
Ogród śmierci? Vendelowi zakręciło się w głowie.
– A więc potrzebni mu byli pomocnicy? Mordercy, innymi słowy? Nie, Tun-sij, to brzmi zbyt nieprawdopodobnie!
– Uważasz pachołków śmierci za coś niezwykłego? A iluż takich jest na świecie, choć wcale nie ciąży na nich przekleństwo jak na Ludziach Lodu?
Vendel musiał przyznać jej rację.
– Podżegacze wojenni. Żołnierze, którym zabijanie sprawia rozkosz. Widziałem aż nazbyt wielu podobnych ludzi, Tun-sij. Dlaczego więc Shama miałby się trudzić, by zdobyć zaledwie ich kilku, po jednym w każdym pokoleniu?
– Zapominasz o jednym, Vendelu. Shama nie jest bogiem całego świata. On jest nasz, tylko nasz…
Nad tym stwierdzeniem Vendel długo się zastanawiał. Słowa Tun-sij okazały się jednak zbyt trudne do zrozumienia dla jego zmęczonego umysłu.
– Twierdzisz, że Tengel Zły żyje – powiedział agresywnym tonem, irytowała go bowiem niezrozumiałość jej wypowiedzi. Zawsze z trudem przychodziło mu pogodzenie się z przekleństwem ciążącym na Ludziach Lodu. A teraz pojawiła się ta prosta, prymitywna kobieta z kraju położonego dalej niż kraniec świata i całą historię przekręciła, by jeszcze bardziej pomieszać mu w głowie. – Jeżeli on żyje, to dlaczego nikt go nie widział?
– Czy jesteś pewien, że nikt go nie spotkał?
Vendel zastanowił się.
– Było w rodzie dwoje, którzy twierdzili, że ujrzeli. Dwoje z dotkniętych. Prawdziwa czarownica o imieniu Sol. I młody chłopak Kolgrim, który zaraz potem umarł.
Tun-sij kiwnęła głową.
– Sądzę, że powinieneś wierzyć ich słowom.
– Powiadają, że on czuwa przy kociołku. Ale nie może chyba czynić tego całą wieczność?
– Nie, nie sądzę, by strzegł kociołka. Na tyle dobrze znam przeklętych z naszego rodu, iż wiem, że oni widzą więcej niż inni; dostrzegają to, co należy do świata cieni.
– Tak, to prawda.
– A więc twoi dotknięci widzieli tylko jego cień. My także mamy swoje legendy o Tan-ghilu. Podobno leży uśpiony. Ukazuje się jako duch, i to tylko tym, którzy potrafią widzieć.
– A gdzie leży uśpiony? – Vendel nic nie mógł poradzić na to, że w jego głosie zabrzmiała rezerwa, granicząca niemal z bluźnierstwem.
– Tego nie wie nikt.
Przez chwilę trwali w milczeniu. Vendel sądził, że Tun-sij już zasnęła, i mruknął pod nosem tylko do siebie:
– Ale to się nie zgadza!
– Co takiego?
– Wybacz, jeśli cię obudziłem!
– Nie spałam.
– Chodzi mi o jednego dotkniętego w każdym pokoleniu. Jeśli obciążeni zdarzają się i u nas, i u was, będzie to zatem więcej niż jeden.
– To nie takie pewne. Po pierwsze powiedziane jest „przynajmniej jeden w każdym pokoleniu”, a po drugie na pewno zdarzało się u was, że w którymś pokoleniu brakowało dotkniętego. Wtedy przekleństwo z pełną siłą uderzało w nas. Weźmy twoje pokolenie, czy jest w nim ktoś dotknięty?
– Tak, jest ktoś o bardzo żółtych oczach, o kim nikt nie chce mówić.
– To może się zgadzać, bowiem w Taran-gai nie ma nikogo w twoim wieku, kto byłby tak ciężko dotknięty. A jak jest w następnym pokoleniu?
– Skąd mogę wiedzieć? Dopiero niedawno dorośliśmy, a poza tym nie było mnie w domu od ośmiu lat!
– Mogę cię więc zapewnić, że w następnym pokoleniu nie będzie żadnego dotkniętego. W moich górach bowiem niedawno narodził się chłopiec, którego brzydota nie ma sobie równych. Jest bezpośrednim potomkiem naszego Tan-ghila.
– Chyba wszyscy są jego potomkami?
– Mniej lub więcej. Ale przekleństwo trzyma się bezpośredniej linii po ojcu.
– Rozumiem. Czy często widujesz swoich krewnych?
– Nie. Bardzo rzadko. Za rzadko. Nikt stąd nie ma odwagi mi towarzyszyć, nawet Irovar.
Vendel ożywił się.
– Tun-sij, zabierz mnie tam kiedyś! Chciałbym spotkać moich krewnych.
Pochylił się ku niej, ona popatrzyła na niego z gorzkim uśmiechem.
– A czy nie miałeś zamiaru uciec od nas dzisiejszej nocy?
Rzadko czuł się do tego stopnia zaskoczony.
– Skąd wiesz?
Nie odpowiedziała wprost.
– A więc zmieniłeś zdanie?
Vendel znów ułożył się na posłaniu. Zamyślił się.
– Nie wiem, Tun-sij. Naprawdę nic już nie wiem.
Coraz bliżej słychać było głosy, zasłona w otworze wejściowym odchyliła się. Vendel przyjął to z niezadowoleniem, tak wiele jeszcze pytań pragnął zadać.
– O – zdziwił się Irovar. – Nie śpicie? Czy wypoczęłaś, moja droga? – zwrócił się do żony.
– Spędziłam miłe chwile – odrzekła, uśmiechając się spokojnie.
Udali się na spoczynek, wszyscy w odświętnym nastroju. Ponieważ spali w ubraniach, jakie nosili na co dzień, nikt nie musiał się nikim krępować.
Nad obozem u wybrzeży Morza Karskiego zapadła cisza. Tylko gdzieś z daleka, z tundry, niosło się przeciągłe wycie wilków.
Vendel nie mógł jednak zasnąć. Myśli, niezwykłe, obce, krążyły mu po głowie. Po paru godzinach wstał i po cichu wyślizgnął się na dwór. Węzełek zabrał ze sobą. Był to najlepszy moment, by opuścić krainę Nieńców.
Przystanął przed jurtą, pogrążoną w świetle nocy. Miejsce, które dopiero co wypełnione było ludźmi, teraz w ostrym blasku północnego słońca zdawało się przeraźliwie puste. Stał długo, nie mogąc zebrać myśli. Nieobecny duchem podniósł z ziemi czarny frędzel, który podczas dzikiego tańca odczepił się od stroju szamanki.
Ogarnęła go nieprzeparta chęć, by zobaczyć Taran-gai z bliska, poznać mieszkańców tej krainy. Sam jednak nie mógł się tam udać, tyle jeszcze rozumiał. Ci, którzy tam żyli, musieli być twardym ludem. Na pewno zaraz przeszyłaby go strzała, wypuszczona z ukrycia na jednym z wierzchołków. Musi mu towarzyszyć Tun-sij.
Jeśli zostanie tu jeszcze kilka dni, jakie to będzie miało znaczenie? Kto powiedział, że musi uciekać jeszcze tej nocy? Irovar twierdził, że najlepiej wyruszać pod koniec lata. Tak długo nie miał zamiaru czekać, ale rada sama w sobie była mądra. Kruszenie lodów jeszcze się nie skończyło, dlaczego więc tak spieszyć?
Vendel odwrócił się i wszedł do jurty ze swym tobołkiem. Z rezygnacją – chwilowo – poddał się swemu losowi i wsunął pod przykrycie. Od skór bił ostry odór renifera, od ścian zapach dymu, jak to zwykle bywa w takich chatach, ale Vendel już wiedział, że z czasem można się do wszystkiego przyzwyczaić.
Kiedy podjął decyzję, że nie ucieknie tej nocy, opuścił go niepokój i zasnął z głową pełną rozbieganych myśli o Ludziach Lodu i Taran-gai.
Tun-sij słyszała, jak jego oddech z wolna się uspokaja i wyrównuje podczas snu. Odwróciła się na bok i uśmiechnęła z zadowoleniem. Wiedziała więcej niż on.
Następnego dnia podczas dzielenia reniferów Vendel dokonał zaskakującego odkrycia.
Jego spojrzenie padło na Sinsiew. Biegła, by zagrodzić drogę kilku zwierzętom, które wyrwały nie tam, gdzie trzeba. Vendel patrzył na smukłe ciało dziewczyny, na niezwykle długie jak na osobę z ludu Juratów nogi, na tańczące w powietrzu czarne warkocze i rozpłomienioną twarz.
Przecież ta dziewczyna jest śliczna! Nie w zwykłym rozumieniu tego słowa, na to jej twarz była zbyt wschodnia. Ale w jej ruchach kryło się coś nieodparcie zmysłowego. I ta tęsknota w spojrzeniu, na którą dotychczas nie zwrócił uwagi.
W ciągu dnia po wielekroć łapał się na tym, że na nią patrzy, i za każdym razem ogarniało go pragnienie, o jakie dotychczas nigdy się nie podejrzewał. Sinsiew traktowała go jak powietrze, demonstracyjnie okazywała pogardę. To tylko jeszcze bardziej go podniecało. W pewnym momencie zauważył, jak Sinsiew uśmiecha się, patrząc na niezgrabnie podskakujące reniferzątko. Stwierdził, że nigdy jeszcze nie widział czegoś tak pięknego jak ów uśmiech. Gdyby tylko zechciała bodaj raz tak się uśmiechnąć do niego, potem mógłby już umrzeć.
Wiele innych młodych dziewcząt z wioski czyniło wobec niego gesty zachęty. Rumieniąc się ze wstydu uświadomił sobie, że jego pięć małych przyjaciółek z pewnością rozgłosiło wszem i wobec o jego zaskakujących możliwościach jako kochanka, a zwłaszcza o fizycznych atrybutach, z którymi jurackie nie mogły się równać. Było to dla niego ogromnie kłopotliwe, tym bardziej że wyraz twarzy Sinsiew świadczył o pogardzie, jaką dziewczyna żywi dla jego wyczynów w drodze nad Morze Karskie.
Tun-sij nie pokazywała się tego dnia. Leżała, wycieńczona obrzędem, który odbył się poprzedniego wieczoru. Vendel miał ochotę z nią porozmawiać, ale Irovar odradzał. Prosił, by dał jej jeszcze jeden dzień.
Vendela dręczyła niemożność podjęcia decyzji co do swej najbliższej przyszłości. Jego niezłomne dotychczas postanowienie, by spieszyć do domu w Szwecji tak szybko jak nogi poniosą, przesłoniła cała gama nowych spraw. Taran-gai. Musiał na własne oczy ujrzeć tę krainę, jeśli w ogóle krainą można nazwać kilka szczytów. Musiał pomówić z tymi, którzy tam mieszkają, zdobyć rozsądniejsze wyjaśnienie niż te bajdy o nieśmiertelnym Tan-ghilu, które przekazała mu Tun-sij. Chciał porównać historię obu ludów. Może wspólnie zdołają znaleźć rozwiązanie, uwolnić od przekleństwa ciążącego nad Ludźmi Lodu.
No i jeszcze dopiero co zrodzone uczucie do Sinsiew. Vendel wiedział, że jest ono całkiem niepodobne do tego, jakie żywił wobec Marii Skagh. Nie było to już młodzieńcze zadurzenie, lecz odwieczna siła, która wreszcie zaczynała dochodzić w nim do głosu. Nie potrafił jej powstrzymać, nawet gdy starał się z całej mocy.
A ona…? Zimna niby lód! Wiedział już, ku komu zwróciło się jej serce, ku młodemu pasterzowi. Vendel nie potrafił ocenić, czy jej miłość jest odwzajemniona, ale Sinsiew zawsze pojawiała się w pobliżu młodego pasterza, gdziekolwiek ten się ruszył.
Nie pomagało mu wcale, że pięć dziewcząt kręciło się wokół niego jak pszczoły koło ula. Vendel nie chciał okazywać im niechęci, ale ich uwielbienie ogromnie go zawstydzało, zwłaszcza gdy Sinsiew znalazła się niedaleko.
Nie mógł pojąć nagłej zmiany nastawienia w stosunku do Sinsiew. Był teraz jak zauroczony, a przecież zrazu wydawała mu się skwaszona i nudna. Nie pomagało tłumaczenie, że miłość do dziewczyny takiej jak ona, z obcego, dalekiego kraju, z innej kultury, nie ma przyszłości. Miłość nigdy nie idzie w parze z rozsądkiem.
Na długie chwile potrafił zapomnieć o podróży do domu. A kiedy przypominał sobie o tym, czuł się boleśnie rozdarty.
Raz spotkał Sinsiew między chatami, właściwie wpadli na siebie, i Vendel pomyślał: Teraz mam szansę, by zrobić na niej wrażenie, powiedzieć coś miłego, by zwróciła na mnie uwagę!
Co jednak można powiedzieć, gdy zna się tylko dwadzieścia słów w obcym języku! Naturalnie odebrało mu mowę, czyż bowiem mógł rzec: „Tu w ogrodzeniu brakuje jeszcze brzozowego pnia”? Było ta jedynym całe zdanie, jakie umiał wypowiedzieć w języku Nieńców. Zwłaszcza że ogrodzony wybieg dla zwierząt znajdował się w drugiej części obozu…
Zdobył się więc jedynie na głupkowaty uśmiech, który tylko pogłębił jej pogardę dla niego. Vendel był zrozpaczony przez całe popołudnie.
Tego dnia nie wyruszył w podróż do domu. Nie wyruszył też następnego ani jeszcze następnego. Zetknął się twarzą w twarz z codziennym twardym życiem Nieńców. Pomagał tam, gdzie mógł być przydatny, oczywiście zawsze członkom rodu Irovara. Podczas pracy chwytał nowe słowa i wyrażenia i coraz bardziej zbliżał się do ludzi. Konsekwentnie jednak odmawiał udziału w polowaniu. Z konieczności uczestniczył w połowach łososia, ale za każdym razem, gdy wyciągał rybę, z krwawiącym sercem prosił ją o wybaczenie.
Zdawał sobie sprawę, że myślistwo i rybołówstwo w tych warunkach stanowią absolutną konieczność. Tutejszy lud nie znał chleba. Jak zresztą Nieńcy mogli uprawiać zboże? W tajdze i tundrze udawała im się zebrać nieco ziół, ale miały one głównie lecznicze przeznaczenie. Odżywiali się wyłącznie jagodami i pokarmami pochodzenia zwierzęcego.
Odmawiając udziału w polowaniu, Vendel utracił nieco z szacunku, jakim go tu darzono, to pewne, ale pochodził z Ludzi Lodu i po Silje odziedziczył głębokie zrozumienie dla zwierząt i ich życia. Nic na to nie mógł poradzić, że za każdym razem, gdy był świadkiem zabijania zwierzęcia, reagował niemal chorobą.
Irovar był bardzo bogatym człowiekiem, posiadał pięć tysięcy reniferów. Właściwie więc Sinsiew stanowiła dobrą partię. Gdyby byli zalotnicy! Tylko w klanie Irovara znajdowali się jeszcze młodzi, nieżonaci mężczyźni, a im nie wolno było zawrzeć małżeństwa z jego córką.
Sinsiew nie chciała nikogo innego, tylko swojego kuzyna, ale o tym związku nie mogło być mowy i Irovar poważnie obawiał się, że młodzi odbiorą sobie życie z powodu nieszczęśliwej miłości. Co prawda w grę wchodzić mogło jeszcze dwóch mężczyzn z innych klanów, ale jeden z nich był już bardzo stetryczały i miał trzy żony, a drugiemu jeszcze mleko nie wyschło pod nosem.
Vendel pojawił się więc niczym książę z bajki.
Był nim dla wszystkich innych dziewcząt, tylko nie dla Sinsiew.
Widział, że matka dziewczyny, Tun-sij, przygląda się córce czujnie, badawczo. I pewnego dnia nagle pojął wszystko. Wzbudziło to w nim gniew tak wielki, że postanowił rozmówić się z szamanką, w czasie gdy pletli sanie przed chatą.
Bez wstępów napadł na nią, wzburzony.
– A więc to tak! To właśnie uczyniłaś wtedy, podczas obrzędu! Zwróciłaś me pożądanie ku Sinsiew!
Tun-sij uśmiechnęła się kpiąco.
– Byłam wspaniała, prawda? Sam to powiedziałeś.
– Tak, ale nie przypuszczałem… Do czego doprowadziłaś, czarownico? Zatrzymałaś mnie tutaj, sprawiłaś, że zapomniałem o domu, o rodzicach. Dlaczego? Dlatego, że nie możesz znieść myśli, iż twoja córka pozostanie niezamężna?
Odwróciła się i dalej plotła sanie.
– Szczęście mojej córki nie ma z tym nic wspólnego. Ani też twoje szczęście czy moje. Zbyt mało znaczymy w porównaniu z tym, co musi się stać. Masz poślubić moją córkę, Vendelu, a moim obowiązkiem jest do tego doprowadzić.
Vendel gotował się ze złości.
– Dobrze, ale nawet jeśli ja jej zapragnę, to co z tego? Ona mnie nie chce! Zwróć więc także jej oczy na mnie, żeby była w tym chociaż odrobina sprawiedliwości! A może masz zamiar uśmiercić jej kuzyna? To byłoby proste, prawda?
Wiedział, że mówi teraz bardzo niemądrze, ale nigdy jeszcze nie był do tego stopnia rozgniewany. Nie pozwoli sobą kierować!
– Tu nie jest potrzebna żadna magia – odparła spokojnie. – Jesteś młody i przystojny. O ile znam Sinsiew, już jest tobą oczarowana.
– Ha! – wykrzyknął Vendel.
– Nie przypadła jej natomiast do gustu twoja przygoda z dziewczętami w drodze do nas. Sinsiew jest dumną kobietą. Pragnie męża, który będzie nietknięty.
Vendel uderzył się pięścią w czoło.
– Ze wszystkich nieznośnych kobiet musiałem zakochać się w tej najbardziej nieznośne! Byłem nietknięty aż do tamtej nocy. I chciałbym ujrzeć mężczyznę, który oparłby się pokusie w takich okolicznościach.
Za ich plecami rozległ się chłodny głos:
– Ośmieszyłeś się przed całą wioską, przestając z tymi rozpustnicami.
Vendel zerwał się na równe nogi. Przed nim stała Sinsiew. Z wyrazu jej twarzy, bardziej niż z pojedynczych słów, które zdołał wyłowić ze zdania, zrozumiał, co powiedziała.
– Tun-sij – rzekł zgnębiony. – Oznajmij swej zadzierającej nosa córce, że proszę o jej rękę.
Tun-sij przetłumaczyła dosłownie.
Sinsiew odpaliła bez wahania:
– Powiedz tej tyce, że chcę mieć męża, który będzie mnie godzien. Nie takiego, który ugania się za dziewczętami. Nie takiego, który nie ma ani jednego renifera i boi się polować. Który nigdy nie złowił wieloryba ani nawet foki, który boi się wbić nóż w łososia i nie potrafi nawet pochwycić cielęcia renifera.
Kiedy matka przetłumaczyła jej słowa, Wendel odparł sucho:
– Wydaje mi się, że są jeszcze inne wartości poza uśmiercaniem żywych stworzeń. Na przykład dobroć, życzliwość, ufność i miłość. Ale, rzecz jasna, jeśli ważniejsze jest dla ciebie bogactwo i nieroztropne ryzykanctwo, to znaczy, że nic mi po tobie.
Sinsiew wybuchnęła niczym beczka z prochem.
– Jeśli chcesz mnie dostać, będziesz musiał pokazać, co potrafisz! Mam poza tobą wielu zalotników.
Obrażone „Ach, tak?” było jedyną odpowiedzią, na jaką Vendel potrafił się zdobyć.
– Wyobraź sobie, że tak właśnie jest!
Tun-sij, dzielnie usiłująca nadążyć z tłumaczeniem, co przy jej znajomości rosyjskiego było naprawdę godne podziwu, powiedziała z cieniem rozpaczy w głosie:
– Niech Irovar rozsądzi. Irovarze!
Mąż jej nadszedł spokojnym krokiem i Tun-sij wyjaśniła mu przedmiot sporu.
Kiwnął głową.
– Obawiam się, że będziesz musiał stanąć o nią w zawody. Taki jest nasz obyczaj, gdy kilku stara się o tę samą dziewczynę. A ten stary, o którym ci mówiłem, także o nią prosił.
Z powodu reniferów? pomyślał Vendel szyderczo.
– Wobec tego Tuu też musi być wolno konkurować o mnie – zawołała Sinsiew.
– Nie bądź głupia – ostudził ją Irovar. – Tuu jest twoim kuzynem.
Sinsiew obstawała przy swoim.
– A jeśli wygra, czy wtedy mnie nie dostanie?
– Nie będzie brał udziału w turnieju.
– Wobec tego ja się na to nie godzę.
Vendel wstał, prostując się na całą swą długość.
– Nie martw się, Sinsiew, nie spieszy się. Zanim uderzę w konkury, muszę zadbać o przyszłość moich małych przyjaciółek. Nie mam zamiaru tak po prostu się z tobą ożenić i skazać je na samotność przez całe życie.
– Ciekawe, gdzie masz zamiar szukać dla nich mężów?
– Zamierzam pomówić na ten temat z twoją matką. Jestem za nie odpowiedzialny. Jeśli nie znajdę im męża, sam je wezmę. Postaram się o to, by miały dzieci i były bezpieczne. Potem opuszczę wasz kraj i powrócę do siebie, do domu.
W oczach Sinsiew pojawił się jakby cień lęku.
– Możesz walczyć o mnie. Ale musisz też postarać się o to, by zwyciężyć. Inaczej uciekniemy razem z Tuu.
– Uciekniecie? – powtórzył Irovar z pociemniałą twarzą.
Sinsiew odwróciła się do ojca.
– Albo razem poszukamy śmierci.
Vendel powiedział szybko:
– Sądzę, że nie mówisz tego poważnie, Sinsiew. Inaczej nie przejęłabyś się tak, gdy powiedziałem, że ożenię się z dziewczętami. Ilu właściwie chciałabyś mieć mężów?
– Tak właśnie mówiłam, Vendelu – powiedziała Tun-sij po rosyjsku. – Ona ma do ciebie słabość. Chce tylko, byś pokazał, że jesteś odważny i silny. To jej wystarczy.
Sinsiew, kiedy powtórzono jej słowa Vendela, obraziła się i uciekła, przemykając między domami jak cielę wypuszczone wiosną na pastwisko.
– Ona ma dopiero szesnaście lat – Irovar po ojcowsku próbował usprawiedliwić córkę.
– A poza tym jest z naszego rodu, Vendelu, nie zapominaj o tym – rzekła Tun-sij. – Z Ludzi Lodu. Zrozumiałam, że i u was niektórzy są bardzo porywczy.
– To prawda – przyznał Vendel, patrząc w ślad za uciekającą dziewczyną. – Wiele było podobnych do niej. Samodzielnych, opornych, trudnych do okiełznania. Ale ja mówiłem poważnie, Tun-sij. Pragnę porozmawiać z tobą o przyszłości tych pięciu samotnych dziewcząt. Irovarze, ty także możesz tego posłuchać, jeśli masz ochotę. Przyda nam się twoja pomoc, gdy trudno nam będzie się porozumieć.
Irovar usiadł przy nich. Tego dnia nie było tak ciepło, słońce skryło się za chmurami, a wiatr od razu stał się bardziej dokuczliwy. Vendel poczuł, że marzną mu palce. Nie miał jak oni futrzanych rękawic, skóra na dłoniach była więc czerwona i popękana z zimna.
– Tun-sij, wspomniałaś, że lud, który mieszka w Taran-gai, wymiera. Czy z tego samego powodu, co wy? Czy także zostały tam same kobiety?
– Wprost przeciwnie! Gdyby tak było, nie groziłoby im wymarcie. Pośród nich jest za mało kobiet, na tym polega ich tragedia.
– No, to wszystko jasne!
Małżonkowie popatrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. Vendel wyjaśnił:
– Zapytałem kiedyś, czy wszyscy, którzy tam mieszkają, to bestie, a ty gwałtownie zaprotestowałaś, mówiąc, że to zwykli ludzie żyjący w surowym klimacie i nieprawdopodobnie ciężkich warunkach.
– To fakt.
Irovara ni stąd, ni zowąd pochwycił atak kaszlu.
– No, żeby tacy znów zwyczajni…
Ostre spojrzenie żony sprawiło, że urwał w pół zdania.
– Tun-sij, chciałbym, żebyś poszła ze mną do Taran-gai – ciągnął z ożywieniem Vendel. – Chcę ujrzeć tych ludzi na własne oczy, nie oddam bowiem moich małych przyjaciółek byle komu. Jeśli tamci mężczyźni zgodzą się, zapytam dziewczęta…
– One nigdy się na to nie zdecydują – krótko orzekł Irovar.
– A ty? Ożeniłeś się z jedną z nich – przypomniał Vendel. – Czy ktoś w twoim plemieniu narzeka na Tun-sij? Uważa ją za niebezpieczną?
– Szanują ją – z zadumą przyznał Irovar. – I to jest prawdziwy szacunek.
– Sam widzisz! Sądzę, że lęk przed Taran-gai bierze się głównie z przesądów i nieświadomości. Dwieście lat temu w Norwegii, w Trondelag, było dokładnie tak samo. Wszyscy śmiertelnie się bali Doliny Ludzi Lodu i prześladowali jej mieszkańców tylko dlatego, że ci znali się na czarach. Ale kiedy wreszcie rodzina Tengela Dobrego wydostała się stamtąd i osiedliła wśród zwykłych ludzi, zyskała ogromny szacunek z powodu swej dobroci i mądrości.
Tun-sij wpatrywała się weń rozjaśnionymi oczyma.
– Tak jakbym słyszała o losach mego ludu. Vendelu, wyruszymy najszybciej jak się da!
– Nie masz sił na tak długą podróż – zaprotestował Irovar.
– Zawsze znajdzie się siły na to, czego się naprawdę pragnie – odparła. – Dlaczego mielibyśmy zwlekać? Dziewczęta weźmiemy ze sobą, niech zobaczą, co je czeka!
– Nigdy się na to nie zgodzą.
– Przecież będzie z nami Vendel. Pojadą za nim, byle tylko znaleźć się w zasięgu jego męskości.
Podczas gdy Vendel starał się opanować nagłe zawstydzenie, dyskusję zakończył Irovar, który kategorycznie sprzeciwił się zabieraniu dziewcząt na tak przerażającą wyprawę. O dziwo, Tun-sij uległa jego woli. Vendel nie spodziewał się tego, ale fakt ów wiele mu powiedział o miłości, jaką ta władcza kobieta żywiła do męża.
Okazało się to jeszcze wyraźniej, gdy Irovar dość ostrożnie zapytał:
– A ja? Czy mam tu siedzieć i czekać?
W oczach Tun-sij pojawiło się ciepło, jakiego Vendel nigdy jeszcze nie widział.
– Ty? Wiesz przecież, że nie wytrzymam nawet godziny bez ciebie.
Pocieszyło to Irovara.
– Ale nie pójdę w góry! Byłem tam już kiedyś, raz, by pokazać twym rodzicom, że jestem ciebie wart!
– Nigdy źle o tobie nie mówili. A więc ustalone. Przygotujmy się do podróży. Wyruszymy, gdy słońce na dobre zagości na niebie i nie będzie musiało walczyć z północnym wiatrem. Vendelu, pójdę teraz pomówić z dziewczętami. A ty ostatnią noc przed wyprawą powinieneś spędzić z nimi.
– Ja? – zapytał przerażony. – Nie, nie trzeba, już mnie nie interesują.
– Nie chodzi mi o ciebie. Dziewczęta chodzą za tobą krok w krok i całe ich pożądanie skierowane jest ku tobie. Jeśli mamy je namówić, by poślubiły moich krewniaków z Taran-gai, muszą uwolnić się od ciebie. Pozwól im się sobą nasycić, by później za tobą nie tęskniły.
Vendelem wstrząsnął do głębi ten pokrętny stosunek do moralności.
– Ale przecież to jakby drwić z Sinsiew prosto w oczy – wykrzyknął oburzony. – I nie mów, że nie musi się o niczym dowiedzieć! Te pleciugi zdradzą wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
Tun-sij odwróciła się, by ukryć uśmiech.
– No widzisz, już się prawie zgodziłeś.
Vendel odszedł od nich, kryjąc wzburzenie. Widok Taran-gai, strzelistych, niedostępnych szczytów spowitych w śniegowe chmury, nie poprawił jego nastroju.
Chodź, wołały. Chodź na spotkanie swego losu! Zajmiemy się tobą!
Zadrżał gwałtownie. Włosy zjeżyły mu się na głowie od nękających go złych przeczuć.
Wydało mu się, że zarówno tu, wśród Juratów, jak i tam, w górach grozy, wszędzie tkwić będzie w pułapce, z której nie ma wyjścia.