129529.fb2
Trzy dni musieli czekać, aż pogoda ustali się na tyle, by można było wyruszyć w drogę na zachód.
Pierwszy odcinek wiódł wzdłuż wybrzeży Morza Karskiego, tam bowiem mogli iść po lodzie. Wygodniej było wówczas Tun-sij, ponieważ siedziała w saniach, ciągniętych przez mężczyzn.
Wkrótce jednak musieli porzucić sanie i ruszyć dalej pieszo.
Dziwne uczucia wywoływał widok obozu jurackiego z innej strony. Leżący w głębi zatoki, sprawiał wrażenie miejsca bezpiecznego, spokojnej przystani z przyczółkami ze wszystkich stron. Tutaj, na drodze ku płaskowyżowi, były tylko kamienie, a twarda, zamrożona gleba świadczyła o wiecznej zmarzlinie, która nigdy nie opuszczała ziemi w tych okolicach.
Okazało się, że zbyt optymistycznie ocenili pogodę. Rankiem, gdy wyruszali, było ciepło i słonecznie, ale teraz słońce zniknęło. Wkrótce chmurka, przypominająca kłaczek waty wiszący nad horyzontem, osiągnęła nieprawdopodobne rozmiary i uraczyła wędrowców deszczem ze śniegiem.
Szli pod górę, ukosem do zbocza, ciągle prąc na zachód. Na szczęście Irovar i Tun-sij byli równie zdyszani jak on, inaczej czułby się zakłopotany. Wspinaczka była niezwykle uciążliwa, a ziemia tak nierówna, że Vendel bezustannie musiał patrzeć pod nogi, by ustrzec się przed fałszywym krokiem.
Dlatego właśnie tak bardzo się zdumiał, gdy wreszcie podniósł wzrok…
Znajdowali się już na płaskowyżu. Krajobraz był tutaj całkowicie obcy, zupełnie inny, niż sobie wyobrażał. Odwrócił się, jakby szukając ostoi w obozie Juratów, ale widoczna w oddali wioska była teraz tylko jak kilka kropek, jak ślady zostawione na papierze przez muchy. Ten obraz nie dodał mu otuchy.
Ciężkie chmury rozwiał wiatr i znów zaświeciło słońce. Nie poprawiło to jednak ani trochę nastroju Vendela, nadal nie opuszczało go uczucie niechęci.
Wydawało mu się kiedyś, że zdoła się przeprawić na zachód między najbardziej wysuniętą na północ częścią Uralu a straszliwymi wierzchołkami nad morzem. Teraz zrozumiał, że Taran-gai jest o wiele większe, niż sądził. Nadmorskie szczyty stanowiły tylko rogatkę nieco niższej partii gór, ciągnących się aż do łańcucha Uralu na południu. Owa górska kraina, całe Taran-gai, była, o dziwo, pokryta gęstą tajgą, z której wyłaniały się nagie wierzchołki. Tylko nad samym morzem góry wyglądały tak surowo i groźnie.
W oczach Tun-sij zalśniły łzy.
– Mój rodzinny kraj – powiedziała nieswoim głosem. – Tak dawno temu!
Mężczyźni popatrzyli po sobie, ale nic nie powiedzieli. Tun-sij zdecydowanym krokiem ruszyła ku wybrzeżu, zagłębiając się w tajgę, w stronę owych przełęczy śmierci. Pospieszyli za nią.
Dość szybko odnalazła ścieżkę, którą szli przez mroczne doliny porośnięte gęstym lasem, ograniczone stromymi ścianami skał. Nie dochodziły tu krzyki morskich ptaków, panowała przeraźliwa cisza. Jedynie z drzew po deszczu skapywały krople. W miejscach, do których przedostały się promienie słońca, parowała woda. Wiatr tu nie docierał, ciepło stawało się wręcz dokuczliwe. Teraz Vendel pojął, że ludzie mogą tu mieszkać. Taran-gai nie było wcale taką niegościnną krainą, bardziej chyba przyjazną niż otwarta przestrzeń tundry. Od północy i południa osłaniały ją góry, drzewa dawały poczucie bezpieczeństwa, łagodząc nastrój.
Gdyby tylko nie te postrzępione szczyty, groźnie wznoszące się nad nimi, widoczne za każdym razem, gdy zdarzył się prześwit między drzewami…
I gdyby nie to ukryte, co czai się w lesie, na myśl o czym po plecach przebiega dreszcz…
Nigdzie jednak nie można było dojrzeć nawet najmniejszych śladów obecności ludzi.
Irovar na głos wyraził myśli Vendela:
– Można by sądzić, że wszyscy nie żyją!
Na twarzy Tun-sij pojawiło się napięcie.
– Poczekajcie tutaj – rzekła. – Najlepiej, jeśli ja pójdę naprzód i powiem, kim jesteś, Vendelu.
– Nie wolno ci iść samej – zdecydowanie sprzeciwił się Irovar. – Pójdę z tobą. Chociaż przyrzekłem, że nigdy się już tam nie pokażę.
Po chwili wahania przystała na to.
– Może cię pamiętają. Ale ty, Vendelu, jesteś dla nich obcy. Tutaj będziesz bezpieczny.
Vendel wcale nie był przekonany, ale zgodził się poczekać, jej słowa bowiem brzmiały rozsądnie. Nie miał ochoty zostać uśmiercony, zanim zdąży wyjaśnić, kim jest i w jakich przybywa zamiarach.
Tun-sij i Irovar odeszli. On pozostał w samym środku głębokiego lasu; nie miał nawet miejsca, by usiąść – wszystko bowiem było mokre po deszczu. O, dziwo, wydawało się, że spadł tu tylko deszcz, nie śnieg, albo też słońce paliło tak mocno, że kryształki śniegu od razu topniały. A może powinienem przykucnąć, usiąść na piętach, jak to z ogromną wprawą robili Nieńcy? Nie, nie potrafił tego.
Stał więc w jednym miejscu, co jakiś czas tylko robiąc kilka kroków tam i z powrotem po ścieżce. Nie za daleko, bo przecież nie wiedział, co kryje się za następnym zakrętem.
Widać było, że ścieżka nie jest uczęszczana.
Czyżby wszyscy wymarli? Jego dalecy krewni…
Vendel przeszedł kilka kroków i zawrócił. Najlepiej trzymać się swego miejsca, uznał.
Jego myśli wciąż krążyły wokół Sinsiew. „Mały ptaszek”… Gniewny ptaszek, musiał przyznać. Prawdą jednak było, że myślał o niej nieustannie, z tęsknotą i pożądaniem. W nocy widział Sinsiew w przepełnionych erotyzmem snach, w których nie mógł jej zdobyć, nie mógł dostać tego, czego chciał, i budził się zawiedziony i niespokojny. Pewnego dnia dał dowód, że poważnie potraktował słowa Tun-sij, odpowiadając na gest zachęty ze strony pięciu dziewcząt. Wspólnie wyprawili się na ryby, nie śmiał bowiem ich rozdzielać, gdyż mogłoby to doprowadzić do niesnasek. Na plaży, poza zasięgiem wzroku ludzi z obozu, brał je po kolei, tak rozkładając siły, by zaspokoić wszystkie, a każda z dziewcząt, którą obejmował, była Sinsiew. Później prosił, by zachowały spotkanie w tajemnicy, choć doskonale wiedział, że to bezcelowe. Okazało się jednak, że zdołały okiełznać swą niepohamowaną chęć pochwalenia się wszystkim wokoło.
Tym razem spotkanie z nimi nie dało mu radości. Jego pożądanie kierowało się teraz nieubłaganie ku Sinsiew, odczuł więc jedynie wyrzuty sumienia wobec wszystkich, a zwłaszcza wobec dziewcząt. Wstydził się jak szczeniak. Ale okazał im czułość i dobroć, a nawet swoiste oddanie. One zaś tuliły się do niego, wszystkie z błagalnym wyrazem w oczach kołysały w ramionach wyimaginowane dzieci. On w odpowiedzi energicznie potrząsnął głową. Ucałował je ze smutkiem. Były wspaniałe, ale teraz wszystko już między nimi się skończyło.
Zastanawiał się, co powiedzą na propozycję połączenia ich z mężczyznami z Taran-gai.
O ile w ogóle istnieli…
Chwilami pomysł ten wydawał mu się odpychający. Jak można łączyć nieznajomych sobie ludzi? Na razie jednak był to tylko plan, próba stwierdzenia, czy uda się ocalić od zatracenia dwa plemiona.
Nagle wstrząsnął nim dreszcz. Gdzieś zza najbliższej skały rozległ się przenikliwy dźwięk fletu.
Flet? Tutaj, w tej dzikiej tajdze?
W palących promieniach słońca, prześlizgujących się między sosnami, ubranie lepiło mu się do grzbietu. Ziemia przypominała pofałdowane morze mgły.
Słyszał, że niewidzialna istota gra na wierzbowej fujarce, rozpoznał to po nieco chropawym dźwięku. Nie był to jednak ktoś początkujący. Z wierzbowego fletu rzadko udawało się wydobyć melodię, na to instrument był zbyt prymitywny. Ten musiał być bardziej skomplikowany, choć muzyka nie nadawała się do sal koncertowych.
Osobliwa była to melodia, wręcz niewiarygodna, i nikt, być może, nie zgodziłby się na nazwanie melodią tonów wydobywających się z fletu. Grano ją zupełnie inną techniką niż ta, do której przywykł Vendel. Miała wyraźnie wschodni charakter.
Wsłuchiwał się w nią, zafascynowany i oczarowany.
I jak nagle zadźwięczała, tak nagle fujarka umilkła. Znów słychać było tylko lekki szelest i krople spadające z liści.
Czy ma zawołać?
Nie, nie śmiał. Muzyka nie była przeznaczona dla jego uszu, kierowano ją gdzie indziej, ku wznoszącym się nad nim szczytom.
Ale dowodziła, że są tu ludzie.
A może to fauny, demony mistycznego świata? Czarodziejski las oddziaływał na niego tak mocno, że był gotów uwierzyć we wszystko.
Vendel nadal czekał. Nic więcej się nie wydarzyło.
Słońce zniknęło za chmurą. Nie wychodziło dość długo i Vendel poczuł, jak strach zaciska mu wokół serca żelazną obręcz.
Kiedy słońce znów wyjrzało, ogarnęła go prawdziwa radość. Jakby przyjaciel wziął go w ciepłe objęcia.
Czy oni nigdy nie wrócą? Czeka już tak długo! Godzinę, może dwie, stracił poczucie czasu.
Świadomość czegoś niepojętego w swej grozie nadciągała powoli, lecz nieubłaganie. Vendel stanął nieruchomo, lękał się nawet odwrócić głowę.
Nie był sam.
Niepokój narastał, przeradzając się w coś przeraźliwego, w strach, który go dławił, ponieważ musiał stać tak obojętnie, nie chcąc zdradzić swych uczuć.
Las pełen był nieznanych stworów. Zewsząd patrzyły na niego oczy…
Ostrożnie wciągnął powietrze. Jego wzrok prześlizgiwał się dokoła, choć nie poruszał głową.
Tam, w gęstwinie drzew? A może w górze, nad ścieżką? Na szczycie, z drugiej strony? Gdzie?
Słońce znów skryło się za chmurą. Czarną, ciężką chmurą pełną deszczu lub może śniegu. Zawisła nad lasem niby ogromny cień.
W półmroku, jaki zapadł, niewidzialne istoty nabrały odwagi. Dostrzegał je teraz kątem oka, był tego absolutnie pewien! Ale kiedy błyskawicznie się odwrócił, niczego nie dostrzegł.
A mimo wszystko był przekonany, że tam są. I to nie jedna, lecz wiele. Milczące stworzenia, zdziwione jego obecnością, dobrze znające swój las. Ale kim, albo czym były, tego nie mógł stwierdzić. Ludzie? Czy tylko zwierzęta? Czy może ich połączenie? Człowiek i zwierzę w jednej postaci?
Nie, nie może dopuszczać tak strasznych myśli!
A może to tylko zwidy, przywołane w osamotnieniu przez jego fantazję?
Tam było coś… Za tym drzewem, wśród zarośli. Vendel rzucił się na przód, nie myśląc o konsekwencjach. Chciał położyć kres niepewności. Założył, że to po prostu zwierzę.
Za drzewem nie było nic!
Stwory drwiły z niego, przejawiając iście diabelską złośliwość. Zatrzymał się na chwilę, z trudem chwytając oddech, rozgniewany, że stał się przedmiotem kpin.
Ale nie powinien był opuszczać ścieżki, bo…
Vendel zamarł, zesztywniał na całym ciele. Odwrócił się, by pójść z powrotem do miejsca, w którym go zostawili. Ale przejście do ścieżki było zagrodzone.
W ziemię wbity został pal, jeden z owych przedziwnych totemów, charakterystycznych dla plemion tych okolic. Był jednak krótszy niż zwykłe, nie większy niż oszczep czy włócznia, bez dwóch poprzecznych drążków na górze, ale z jego czubka zwisała mnogość najróżniejszych rzeczy, wśród których rozpoznał tylko kości i długie pukle obciętych włosów. Kij umieszczono tam tak niedawno, że kości jeszcze stukały o siebie.
Coś szeleściło także za nim. Odwrócił się prędko. Wokół niego wbite w ziemię były teraz cztery podobne kije czy włócznie.
Vendel stał jak sparaliżowany. Nie wiedział, co oznaczają owe znaki, ale uznał je za wyraźne ostrzeżenie.
Przypomniał sobie opowieści Sol i Villemo o przodkach Ludzi Lodu. O tych, którzy wędrowali ku zachodowi przez pokryte lodem równiny z powiewającymi na silnym wietrze znakami plemiennymi. Do czego służyły owe totemy? Do czarów? Magia, szamanizm, tak, ale przecież każda z rzeczy zwisających z czubka pala musiała coś symbolizować.
Zawołał w las po rosyjsku:
– Jestem jednym z was!
Oczywiście nie ten język! A na ile poradzi sobie z jurackim? Usiłował w myśli ułożyć zdania, ale zasób słów okazał się niewystarczający. A poza tym może oni nie znali wcale jurackiego, skąd mógł to wiedzieć?
Jak daleko znalazł się od ścieżki? Nie, był w jej pobliżu, widział ją poprzez zarośla.
Vendel zdecydował, że najbezpieczniej będzie zostać tam, gdzie stoi.
I zaraz potem ze wzgórza, na które pięła się ścieżka, doszły go przytłumione głosy. Usłyszał ciche kroki wielu stóp.
Ku jego niewypowiedzianej uldze zza drzew wynurzyli się Tun-sij i Irovar. Choć podnieceni, po cichu rozmawiali z dwoma starszymi mężczyznami. Towarzyszyło im więcej osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet.
Ludzie z Taran-gai okazali się wyżsi od Juratów, choć daleko im było do Skandynawów. Zdaniem Vendela podobni byli do innych północnosyberyjskich plemion, które napotkał, choć rysy ich przypominały trochę mongolskie, ale tylko trochę. Stanowili jak gdyby mieszankę wszelkich ras. Czarne niby węgiel włosy opadały im na ramiona, odziani byli w futra, uzbrojeni w topory i broń kłutą. Mieli także łuki, a na plecach kołczany ze strzałami. Twarze świadczyły o niedolach i głodzie, o hardości i odwiecznej wrogości wobec innych plemion.
Ale na swój sposób byli piękni. I znów napłynęło niezwykłe uczucie, jakby znalazł się w domu – tak mocno odczuł wspólnotę z tym obcym dzikim ludem.
– Tutaj jestem! – zawołał, kiedy zdumieni przystanęli na ścieżce.
Zbliżyli się do niego od razu, a jeden ze starszych mężczyzn, najpewniej wódz, wyciągnął najbliższy totem z ziemi. Powiedział kilka słów do Tun-sij.
– Dobrze, że nie próbowałeś wyrwać się z kręgu – wyjaśniła. – Niewiele byś teraz był wart.
Z lasu wystąpili ciemni mężczyźni o nieprzeniknionych twarzach. Pochwycili drągi i niby murem otoczyli grupkę, w środku której znalazł się Vendel. Nastąpiła krótka wymiana zdań; Tun-sij przetłumaczyła:
– Szczęście, że jesteś dla nich całkiem obcy. Nie mieli pewności co do ciebie. Z powodu twoich żółtych włosów niektórzy przypuszczali nawet, że jesteś duchem ognia.
Wskazała na starszego, wyglądającego na wodza mężczyznę, i wyjaśniła, że to jej ojciec. Powiedziała też, że wszyscy pragnęli poznać Vendela, tak bardzo chcieli ujrzeć jednego ze swych krewniaków z krainy na zachodzie.
Vendel nie wiedział, jak wygląda ich najbardziej uprzejme powitanie, posłużył się więc ukraińskim, które uznał za dostatecznie piękne i dostojne. Skłonił się głęboko i koniuszkami palców dotknął lekko najpierw swojego czoła, a potem ziemi.
Oni lekko się pochylili. To on był gościem, on powinien okazać największą cześć i szacunek.
Zabrał głos ojciec Tun-sij, ona zaś przetłumaczyła:
– Prosi cię, byś poszedł z nami do najbliższej siedziby.
Vendel z wdzięcznością pochylił głowę. Skłonny był zgodzić się na wszystko, byle tylko wydostać się z zaklętego lasu.
Słońce powróciło na niebo i postanowiło zostać na nim już na cały dzień. Burzowe chmury oddaliły się, by wylać swą zawartość gdzie indziej. Spowitym w obłoki pary lasem udali się wszyscy ku wzniesieniom. Vendel czuł na sobie ukradkowe, zaciekawione spojrzenia.
Las się skończył i nagle targnęły nimi porywy wiatru, wiejącego z gwałtowną, wręcz przerażającą siłą.
– Dlaczego nie mieszkają na dole, w ciepłym lesie? – zapytał Vendel Irovara.
– Zbyt wiele niebezpieczeństw. Dzikie zwierzęta, wrogowie. Góry lepiej ich chronią.
Tak, z tym mógł się zgodzić.
– Słyszałem w lesie dźwięki fletu.
Tun-sij odwróciła głowę.
– Taran-gaiczycy są mistrzami w grze na flecie. Zawsze tak było. Jeszcze od pradawnych czasów w naszej starej ojczyźnie.
Vendel zorientował się teraz, że zmierzają ku płaskowyżowi ukrytemu wśród najdalej wysuniętych ku morzu gór, tych najbardziej diabelskich, o ostrych szczytach. Chwilę później znaleźli się w małej dolinie, jakby kotle między wierchami. Idealne miejsce do obrony przed atakami wrogów.
Zauważył, że Irovar wiele rozmawia z wyróżniającym się w gromadzie dostojnym mężczyzną, którego nazywał Sarmik, „Wilk”.
W dolinie leżało kilka domostw, tak niskich, że przypominały ziemianki. Domy te miały zaokrąglone dachy, w niczym nie przypominały jurackich. Były to stare domostwa, do połowy wkopane w ziemię. Słyszał od Irovara, że przodkowie Samojedów mieszkali w ziemiankach. Ten lud jednak nie należał do Samojedów. Przyswoili sobie tylko sposób życia, do jakiego zmusiła ich natura.
Żaden z domów najwyraźniej nie zdołałby pomieścić wszystkich, którzy stali teraz dokoła. Ojciec Tun-sij poprosił więc zebranych, by usiedli na placu.
Tu przed każdym z domostw ustawiono właściwe totemy, na których zawieszono całą mnogość plemiennych znaków. Na czubkach tkwiły poprzeczne drążki, górny dłuższy od dolnego. Tutaj jednak, w osłoniętej dolinie, wiatr nie wiał tak mocno, kości więc nie stukały, i tylko lekkie rzemienie i zwierzęce kity powiewały, czyniąc totemy przerażająco żywymi.
Zanim zdążyli usiąść, uwagę Vendela przykuło coś, co znajdowało się na ziemi. Kiedy zrozumiał, czym jest owo zjawisko, włosy stanęły mu dęba na głowie. Choć nie mógł w to uwierzyć, była to żywa istota, która wyczołgała się z jednej z chat. Vendel nawet w myślach użył słowa „istota” na określenie starego człowieka, poruszającego się przy ziemi.
Odrażający stwór podpełzł do Vendela, wpatrując się weń pełnymi nienawiści, złymi oczyma. Musi być prastary! Na pewno ma ze dwa tysiące lat, przemknęło Vendelowi przez głowę, choć natychmiast uznał to za niemożliwe.
Oczy istoty, na wpół ukryte w demonicznej twarzy, ślizgały się po Vendelu. Potem wydobył się z niej głos, który nie przypominał głosu człowieka, już raczej podobny był sykowi węża. Tun-sij przetłumaczyła z błyskiem ironii w oku:
– Nasz szaman mówi, że twoje lędźwie potrafią spłodzić piękne dzieci.
Na miłość boską! Czy oni zawsze muszą mówić o jednym? Vendel miał nadzieję, że opalenizna ukryje jego rumieniec. Zwrócił się do Tun-sij:
– Ten człowiek jest chyba więcej niż szamanem. To dotknięty, prawda?
– Tak, tak właśnie jest.
– A jego wiek?
– Tego nikt nie wie. Ale był stary już wtedy, kiedy narodził się mój ojciec. To ojciec ojca mego ojca. Właśnie w naszym rodzie przychodzą na świat szamani. Prawdziwi czarownicy.
Tak, w rodzie Vendela także dotknięci najlepiej znali się na czarach i byli najzdolniejszymi uzdrowicielami. Ale wątpił, by ta istota kiedykolwiek uleczyła kogoś z choroby. Raczej przeciwnie.
A więc to prawda – dotknięci mogli osiągnąć nieprawdopodobny wiek. W rodzie Vendela wszystkich przeklętych spotkał gwałtowny koniec, niewiele więc wiedziano o tym zjawisku. Hanna, Grimar, Tengel, Sol, Trond, Kolgrim, urodzona przed czasem siostra Villemo – żadne z ich nie zmarło śmiercią naturalną – odeszli za wcześnie, pozbawiono ich życia lub też odebrali je sobie sami.
A Ulvhedin, nawrócony, żył nadal.
Istniał też jeszcze jeden dotknięty w pokoleniu Vendela. Jon, Dan czy Ingrid? Nie wiedział, które z nich. Zawsze myślał o nich jak o dzieciach. Ale byli teraz dorośli, kilka lat tylko młodsi od niego. Ten obciążony przekleństwem także musiał już wyrosnąć.
Na kogo? By rozsiewać wokół siebie strach i śmierć? Tak jak ten stwór przy ziemi?
Ale w następnym pokoleniu ród Vendela uchroni się przed przekleństwem, tak przynajmniej twierdziła Tun-sij. Bo tu podobno urodził się chłopiec…
Drgnął na dźwięk słów skierowanych do niego przez Irovara.
– Prosimy, byś nam wybaczył, że musiałeś czekać tak długo w lesie, ale najwyższa rada chciała usłyszeć wszystko o tobie i o Ludziach Lodu w waszej krainie. Twoja historia wzbudziła wielkie zainteresowanie, tu bowiem zawsze sądzono, że ta część plemienia, która podążyła na zachód, zginęła podczas pełnej trudów przeprawy. Witają cię serdecznie w Taran-gai i wszyscy przychylają się do pragnienia Tun-sij, byś poślubił naszą córkę Sinsiew. To absolutna konieczność dla rodu.
Vendel nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego.
Otrzymał wyjaśnienie, ale tylko połowicznie.
– W rodzie Tun-sij urodziło się wielu szamanów i takich, którym nieobce były czary. W twoim rodzie byli niezwykli mężczyźni i kobiety, znający się na sztuce leczenia, a przy tym obdarzeni dobrocią.
– To prawda.
– To ostatnie jest niezwykle ważne!
Irovar zrobił pauzę, po czym powiedział przyciszonym głosem, choć wcale nie było to potrzebne, gdyż nikt tutaj nie znał rosyjskiego:
– Jedynym, który nie słyszał o naszym planie, jest ten okropny staruch. No i obciążone przekleństwem dziecko. Stary wie, że masz ożenić się z Sinsiew, ale nie wie, dlaczego.
Prawdę powiedziawszy, i dla mnie pozostaje to niejasne, pomyślał Vendel.
– Przedstawiliśmy także twój pomysł dotyczący pięciu dziewcząt. Była to dość śmiała propozycja i dużo czasu upłynęło, zanim zdołaliśmy ich przekonać. Ale młodzi mężczyźni stąd są chętni, by pojąć je za żony. To jednak wymaga zakończenia wszelkich waśni między plemionami, co, jak wiesz, jest ogromnie trudne. W końcu jednak zgodzili się przybyć do nas za siedem wschodów słońca, by o tym pomówić. Choć mało brakowało! Nienawiść może być satysfakcjonująca.
– Powiedziałbym, że to raczej niszcząca siła. Wschód słońca? Za siedem lat czy siedem dni?
– Dni. Pozostaje natomiast pewna trudność. Rozstrzygamy konflikty przez walkę na śmierć i życie.
– Nigdy się na to nie zgodzę – przerwał mu Vendel.
– Wiemy o tym. Na tym właśnie polega trudność.
– Irovarze, nie żywię sympatii dla ludzi, którzy przybywają do obcego kraju i postanawiają zmieniać panujące tam obyczaje, uważając, że ich własne są o niebo lepsze. Ale w tym wypadku… Nie zostałem wychowany, by żywić nienawiść. Tragedia w moim domu polegała na tym, że mój ojciec był człowiekiem lubiącym walkę, podczas gdy matka, która pochodziła z Ludzi Lodu, wprost chorowała od wybuchów jego agresji. Jestem taki jak ona…
Tun-sij przysłuchiwała się tym słowom.
– Tak właśnie przedstawiłam wszystko memu ojcu. Powiedziałam, że to płynąca w twoich żyłach krew Ludzi Lodu pragnie pokoju między tutejszymi plemionami. Dlatego w końcu przystali na twoją propozycję.
– Dzięki im za to – uradował się Vendel. – A czego dotyczą spory między wami?
Nadeszły kobiety, niosąc naczynia, które włożyły w dłonie mężczyznom. Vendel popatrzył w oczy ojcu Tun-sij, uniósł naczynie i leciutko skinął głową. Wódz odpowiedział mu na ten gest i wszyscy wypili osobliwą zupę. Vendel wolał nie badać, co się w niej znajduje, nie mógł jednak nie zwrócić uwagi na smak i zapach gotowanej krwi i na pływające w niej białe larwy odgrywające rolę przysmaków.
– Spory między nami dotyczą, rzecz jasna, pastwisk – rzekł Irovar. – Jeśli uda nam się dojść do porozumienia, by ich renifery mogły się paść na naszych obszarach tundry, a oni w zamian udostępnią nam przejście ku zachodowi przez ich las, to już wielka wygrana i twoja osobista zasługa, Vendelu.
Nic nie mógł poradzić na to, że poczuł się dumny jak paw. Ale… do zwycięstwa jeszcze daleko.
– Irovarze, gdy nadejdą za siedem dni… Czy mógłbyś uczcić ich przybycie? Może zorganizować igrzyska, w których wzięłyby udział i inne plemiona znad Morza Karskiego? Uroczystą zabawę z turniejami? Zgodnie z tradycją, jak robiliście wiele, wiele lat temu. Mężczyźni z Tatan-gai przyjrzą się dziewczętom, a wy bez rozlewu krwi podczas zawodów zorientujecie się, kto z was jest najlepszy.
Irovar długo się zastanawiał.
– Trzeba by odnaleźć dawne symbole… Posiadaliśmy kiedyś wspaniałe znaki plemienne czy, jak wolisz, sztandary, ale pochowaliśmy je, gdy między nami nastała wojna.
Odwrócił się do Tun-sij z prośbą, by przedłożyła swym współplemieńcom propozycję Vendela.
Rozpoczęły się długie rozmowy, z których Vendel został całkowicie wyłączony. Przez cały czas czuł na sobie spojrzenie paskudnego stwora. Starał się nie patrzeć w jego stronę, ale w końcu musiał zetknąć się wzrokiem ze starym. Vendel zdobył się na lekki, drżący uśmiech, a syczący głos dotkniętego przerwał naradę.
Tun-sij zwróciła się do Vendela:
– Nie spodobała mu się twoja pokojowa propozycja. Twierdzi, że jesteś tchórzem, którego bez trudu mógłby zgładzić. Ale ty pozostajesz pod moją ochroną, a ja jestem szamanką, nie ośmieli się więc. Wie, że potrafię odnaleźć i zniszczyć jego duszę, jeżeli mnie rozdrażni. Ale powiem ci też, Vendelu, że on trochę boi się i ciebie. Znalazłeś się w posiadaniu siły, której nie zna.
Vendel odpowiedział w zamyśleniu:
– Słyszałem, że dotknięci obawiają się tylko jednego: iż złe dziedzictwo wymrze.
– To prawda – twierdząco skinęła głową Tun-sij. – Musimy cię stąd zabrać, choć on i tak już długo nie pożyje.
– Skąd to wiesz?
– Jestem przecież szamanką – odparła po prostu. – Ale narodził się nowy…
– Chłopczyk, wiem o tym. Nie ma go tutaj?
Wokół nich kręciło się kilkoro dzieci, ale wydawały się bardzo sympatyczne i ładne.
– Trzymają go w ukryciu wyżej w górach, w głównym mieście. Ciesz się, że go tu nie ma!
– Czy zabił matkę w chwili swych narodzin?
– Tak. – A zatem na pewno jest jednym z dotkniętych z Ludzi Lodu.
Mężczyźni nareszcie się ugodzili. Poderwali się z miejsc, chwytając się za ręce. Choć usiłowali wyglądać na zagniewanych, w ich oczach błyszczała radość i nadzieja.
Propozycja Vendela zwyciężyła. Odbędą się igrzyska! Nie za siedem wschodów słońca, lecz za dwa razy po siedem. Potrzeba nieco czasu na przygotowania.
On sam jednak nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł uwolnić się od niesamowitej istoty, siedzącej u jego stóp.