129529.fb2
Trzy tygodnie później, gdy cały lód wzdłuż wybrzeża popękał na mniejsze tafle, a lato miało się ku końcowi, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego.
Przez Morze Karskie przedarła się szkuta poławiaczy fok z Archangielska i dotarła aż na półwysep Jamal, do zatoki, nad którą leżał obóz Juratów. Była to pierwsza szkuta w ich historii, ale nie miała być ostatnia.
Ożywienie wśród Juratów było ogromne. Krążyli wokół statku niczym podniecone pszczoły.
Vendel był chyba poruszony najbardziej ze wszystkich. On i Sinsiew wybrali się w odwiedziny do jej rodziców i tam żarliwie dyskutowano o niewiarygodnym wydarzeniu.
– Możemy jechać z nimi do Archangielska! – wołał Vendel. – Wezmą mnie za Rosjanina, nie będą mieli podejrzeń. Ale Sinsiew nie chce.
– Nie, nie chcę stąd odjeżdżać. Nie wierzę w świat, o jakim opowiada Vendel. Chcę zostać tutaj!
Vendel był zrozpaczony.
– Sinsiew, zrozum, że nigdy już nie będziemy mieli takiej możliwości.
Ona jednak mocniej zacisnęła usta i stanowczo pokręciła głową. Z bólem w sercu Vendel opuścił jurtę, musiał wyjść na powietrze. Zdecydowany był, że zabierze ją ze sobą.
Kiedy wyszedł, Tun-sij usłyszała nowinę. Sinsiew spodziewała się dziecka.
Szamanka opadła na posłanie i przymknęła oczy.
– A więc dobrze, moi drodzy. Niczego więcej już nie pragnę. Irovarze, idź pomówić z naszym zięciem. Chcę porozmawiać z synem na osobności. Sinsiew, ty pójdź z ojcem. I wmów Vendelowi, że z nim jedziesz.
Irovar posłusznie wyszedł. Jego proste, wierne serce było ciężkie od smutku. Z wyraźną niechęcią Sinsiew udała się w ślad za ojcem. Tun-sij, z trudem dobywając słów, zwróciła się do syna:
– Ngut, ty musisz to zrobić, jesteś mojego pokroju, mój synu. A potem… Wielka łódź odpływa za trzy dni. Zadbaj o to, by Vendel się na niej znalazł! Nie jest już nam potrzebny, teraz stałby się dla nas jedynie ciężarem. Ale twoja siostra, Sinsiew, zostanie tutaj. Ona jeszcze nie wypełniła swego zadania. Nie będzie żałować męża. Podczas wielkich uroczystości było tu kilku mężczyzn, którzy zwrócili na nią uwagę. Teraz jest rozdarta. Vendel nie jest mężczyzną dla niej, miał misję do spełnienia i wywiązał się z niej. Czy zajmiesz się tym?
– Tak, matko – odparł Ngut o nieprzeniknionej twarzy, w której żyły, zda się, tylko błyszczące skośne oczy.
– A teraz, mój synu, podaj mi bęben. Przekazuję ci go, od tej chwili należy do ciebie.
Nagła zmiana decyzji Sinsiew zaskoczyła Vendela, ale też i bardzo uradowała.
– Zaraz musimy zacząć przygotowania do odjazdu. I nie martw się, Sinsiew, pewnego dnia tu wrócimy, byś mogła znów zobaczyć rodziców. Przywieziemy ze sobą wiele potrzebnych rzeczy. I wnuki, by dziadkowie mogli się nimi nacieszyć. – Śmiał się ze szczęścia, ale Sinsiew zachowywała się niezwykle powściągliwie i odwróciła się, gdy nocą pragnął się do niej zbliżyć.
Vendel ogromnie radował się dzieckiem, którego oczekiwała, i uroczyście przyrzekł, że nic złego nie przytrafi się jej podczas podróży. Taki był uszczęśliwiony, że nie zwrócił uwagi na niezwykle chłodne zachowanie żony.
A następnego ranka zniknęła Tun-sij. Po cichu, bez żadnych ceremonii.
Vendel, zrozumiawszy, że Tun-sij nie żyje, udał się natychmiast w miejsce składania ofiar. Na ołtarzu znalazł jej naszyjnik z zębów niedźwiedzia, ale nie było żadnego świeżego kopca kamieni, który wskazywałby na jej grób.
Tun-sij nie była wielkim myśliwym. Najwidoczniej pochowano ją w „zwykły sposób”.
Co to oznaczało, pozostało dla Vendela zagadką. Odczuwał głęboki żal po niej, nie mógł powstrzymać napływających do oczu łez.
Irovar spotkał go u wyjścia ze świętego miejsca, tak jak kiedyś, na początku lata. Wtedy była z nim Tun-sij. Teraz twarz Jurata poszarzała od zgryzoty.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Vendelu – rzekł Irovar, chcąc pocieszyć zbolałego zięcia. – Tun-sij będzie się za tobą wstawiać w świecie duchów.
Cóż to za pociecha!
Vendel bardzo szybko zauważył coś nowego: wraz ze śmiercią Tun-sij zanikły wszelkie więzy łączące go z Sinsiew. To wola szamanki wzbudziła w nim pożądanie. Teraz widział swą żonę dokładnie taką, jaką była: całkiem mu obcą, wyrażającą opinie, z którymi żadną miarą nie mógł się zgodzić. Nawet jej nie lubił!
Ale oczekiwała jego dziecka i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by zawieść ją w takich okolicznościach. Kontynuowali więc przygotowania do podróży, choć Sinsiew robiła to wyjątkowo niedbale i obojętnie.
Ostatniego wieczoru przed wypłynięciem łodzi Sinsiew poprosiła ojca, by przeszedł się z nią wokół obozu. Jak powiedziała, pragnęła po raz ostatni przyjrzeć się drogim sercu okolicom. Ngut zaprosił Vendela do siebie na pożegnalny poczęstunek. Był wszak jego szwagrem, powinni trochę ze sobą porozmawiać przed rozstaniem.
Z tej rozmowy Vendel nie pamiętał ani słowa. Podano mu chyba jakąś zupę, gorącą, parującą, mocno przyprawioną. Nie była najgorsza, Sinsiew i Ngut wspólnie ją ugotowali specjalnie dla Vendela…
Pamiętał tylko gorejące oczy Nguta, blisko, tuż przy swojej twarzy. Badawczo na niego patrzyły, a potem zapadł w osobliwy półsen, w którym duch Tun-sij krążył dookoła w poszukiwaniu samego siebie.
Było to nad wyraz zadziwiające doznanie, a gdy się obudził, wszystko wokół niego się kołysało. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą drewniany sufit. Deski? Nie było ich w obozie Nieńców!
Sinsiew?
Pomacał ręką obok siebie, ale dłoń natrafiła tylko na twardy kant pryczy. Jego rzeczy w węzełku leżały obok.
Vendel podniósł się gwałtownie i usiadł na łóżku.
Znajdował się na pokładzie statku. Wstał oszołomiony, znalazł drzwi i przedostał się na górę, na pokład.
Morze. Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie pokryte lodem morze.
Marynarze przyglądali mu się z niezgłębionym wyrazem twarzy.
– Moja żena? – zapytał po rosyjsku.
Kapitan, którego poznał wcześniej podczas kilku rozmów w wiosce, potrząsnął głową.
– Wasza żona nie chciała jechać. To ona i jej brat przynieśli was nocą. Przykro mi, nic nie mogliśmy zrobić.
– Ale ja…
Vendel podbiegł do relingu. Ale ja zostawiłem tam dziecko, myślał z rozpaczą. Moje dziecko, które narodzi się, gdy tylko rozpocznie się lato! Nie mogę zostawić mego dziecka!
Z Sinsiew już zrezygnował, odczuwał nawet swego rodzaju ulgę, że się jej pozbył. Ale dziecko! Jego dziecko. I… o zgrozo! Dziecko z rodu Ludzi Lodu! Dotknięte przekleństwem?
Nie, Tun-sij twierdziła, że w Taran-gai był chłopiec, na którego spadł cały ciężar złego dziedzictwa. Dziecko Vendela ujdzie więc wolno. Ale tak chciał zająć się małą istotką, zobaczyć ją, pielęgnować.
Taran-gai?
Nigdzie nie było widać szczytów. Żadnego lądu. Słońce…
Nie, wiecznie świecące słońce nic mu nie powie.
– Jak długo płyniemy?
– Podnieśliśmy kotwicę nad ranem – odparł kapitan. – Teraz wkrótce będzie noc.
A więc spał niemal przez całą dobę! Ach, na Boga, co ma robić? Nie może prosić, by zawrócili, to nie do pomyślenia. A poza tym otwiera się przed nim szansa powrotu do domu. Musi przecież wracać do domu. Ale dziecko, dziecko!
Serce Vendela ściskało się z bólu. Pojął teraz, że taki był plan Sinsiew już od samego początku. Wspólny plan Tun-sij i Nguta, lecz na pewno nie Irovara.
Dostarczyć go na pokład łodzi. Pozbyć się go. Ale pierwszy pomysł, by połączyć go z Sinsiew, z pewnością wyszedł od Tun-sij.
Vendel zacisnął zęby, chcąc stłumić swój gniew i żal. Posłużono się nim, w żaden sposób nie można tego inaczej nazwać.
Stał przy relingu zatopiony w smutnych myślach. Jak okiem sięgnąć, morze pokryte było dużymi i małymi kawałkami lodu. Teraz późnym latem, lód był chropowaty, niebieskawy. Statek wydawał się tak przerażająco mały, ale parł naprzód na połatanych żaglach. Wiatru mieli dość, gdyż na tych wodach wichry hulały zawsze, lecz kra nieustannie utrudniała żeglugę. Vendel spostrzegł, że szyper jest z lekka zaniepokojony. Jesień zbliża się szybkim krokiem, wyjaśnił Vendelowi, a najbardziej ze wszystkiego obawia się, że statek utknie w lodach.
To prawda, Vendel zwrócił uwagę, że słońce na krótką chwilę chowało się już nocą za horyzontem, nie świeciło też z taką samą siłą jak na początku lata.
Nagle stojący na wachcie zawołał:
– Spójrzcie! Prosto przed dziobem!
Wszyscy rzucili się, by spojrzeć we wskazanym kierunku. Na statku było siedmiu ludzi załogi i Vendel.
Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Daleko przed nimi, na wielkim kawałku kry, leżało coś, czego z tej odległości nie byli w stanie rozpoznać.
– To nie zwierzę – orzekł kapitan.
Wszyscy przyznali mu rację.
Statek parł naprzód.
– Jesteśmy chyba daleko od lądu? – zapytał Vendel.
– Tak, ale kra pozostaje w ciągłym ruchu. Wicher i silne prądy potrafią znieść ją daleko w głąb morza w ciągu kilku godzin.
Złapali wiatr w żagle.
Kapitan zawołał:
– Ster prawo!
Wszyscy już dostrzegli, że to był człowiek. Człowiek przywiązany do niewielkich sanek. Vendel widział wiele takich sań w obozie Juratów.
– Czy spróbujemy go uratować… – zaczął, ale słowa uwięzły mu w gardle. Gdy zbliżyli się do lodowej kry na kilkanaście metrów, Vendel zobaczył, że marynarze czynią znak krzyża, mamrocząc pospiesznie modlitwy do swego greckokatolickiego Boga.
On sam poczuł skurcz w żołądku. Zdążył rozpoznać, kto siedzi na saniach z oczami martwo wpatrującymi się w polarne słońce.
Tun-sij.
Jego dłonie zacisnęły się mocniej na relingu.
– Tak robią ci poganie – ze smutkiem powiedział szyper. – Kiedy chcą się pozbyć starych i niepotrzebnych, zostawiają ich na lodzie na śmierć.
– Ona sama tego chciała – mruknął Vendel. – Znałem ją. Była ich szamanką.
I moją teściową, miał już na końcu języka, ale w porę się powstrzymał.
– Szamanką? – powtórzył szeptem ktoś z załogi, pobladły ze strachu. – Wybaw nas, Panie!
– Nie musicie się jej lękać – uspokajał Vendel. – Była moją przyjaciółką, nie wyrządzi wam krzywdy, przynajmniej dopóki ja jestem z wami.
Nie mógł powiedzieć, że są tej samej krwi, zmarła i on. I tak nikt by w to nie uwierzył.
– Odeszła kilka dni temu – wyjaśnił, rzucając ostatnie spojrzenie na postać znikającą za nimi. – Pragnęła śmierci, bo dopełniło się już jej życie.
Wymówił te słowa nie bez goryczy, a załoga popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Upłynęło wiele czasu, zanim Vendel zdołał wymazać z pamięci obraz martwej szamanki na lodowej krze. Natomiast wielką przyjemność sprawiła mu możliwość posługiwania się rosyjskim. Dobrze opanował ten język, a kiedy mówił po juracku, zawsze miał wrażenie, że porusza się po niepewnym gruncie. Zaznajomił się z członkami załogi i pomagał im jak umiał. Ku jego uldze nie polowali już na foki, nie mieli bowiem ani chwili do stracenia, jeśli chcieli dotrzeć do Archangielska przed zimą.
Po koniec sierpnia, choć Vendel nie zdawał sobie z tego sprawy, minęli cieśninę na południe od Nowej Ziemi. Właściwie powinni byli przybić do brzegu i zejść na ląd w Naryan Mar, handlowym ośrodku Juratów nad wybrzeżem Oceanu Lodowatego, ale nie mieli odwagi ryzykować. Vendel cieszył się z tego. Gdyby znów spotkał teraz Juratów, odczułby bolesną rozterkę i mógłby podjąć nie do końca przemyślane decyzje. Tęsknił za domem i w krainie Juratów zawsze czułby się więźniem, jednocześnie jednak dręczyłyby go wyrzuty sumienia, że nie wraca do Sinsiew. Nigdy nie dałoby mu to spokoju. Fakt, że kapitan statku decydował o kierunku jego podróży, i to, że on sam nie ponosi za nic odpowiedzialności, odpowiadało mu w tym stanie, w jakim się teraz znajdował.
To wiatr ze wschodu, myślał. Prowadzi mnie do domu!
We wrześniu nadciągnął mróz. Twarz szypra coraz częściej bywała zachmurzona, palił swą machorkę, śmierdzącą jak wszyscy diabli, i wrzeszczał na załogę, jakby chciał, by wskoczyli do wody i popychali statek.
Udało im się okrążyć półwysep Kanin i wpływali właśnie na wody Morza Białego, gdy bezlitosny mróz stężał. Z przerażeniem patrzyli, jak lód pokrywa maszty i liny, a potem cały kadłub. Bez ustanku odrąbywali lód, aby ciężar nie ściągał szkuty w dół, w wodną otchłań. Tylko sternik uniknął tej roboty. Vendel pracował ze wszystkich sił, przerażony białym widziadłem, które zdawało się owiewać statek i oblekać go kolejną warstwą lodu. Był ciepło ubrany, opatulony od stóp do głów, ale dłonie musiał mieć wolne, coraz bardziej mu więc sztywniały.
Z mozołem starali się uwolnić statek od lodu. Wiatr był dobry, kierował ich wprost do Archangielska. Zejście na ląd na nic by się nie zdało, zewsząd otaczało ich zamrożone pustkowie.
Vendel nie myślał już o niczym innym, jak tylko by cało dotrzeć do Archangielska. Plany dotyczące dalszej podróży do Szwecji musiał odłożyć na później. Nie był jeszcze nawet w połowie drogi do domu.
Zaczął padać śnieg, który coraz bardziej utrudniał pracę. A pewnej nocy wydarzyło się to, czego obawiali się najbardziej. Szkuta zaczęła się przechylać.
– Idziemy na dno! – krzyknął ktoś z załogi, oszalały ze strachu.
– Jeszcze nie! – odkrzyknął Vendel.
Wszystko się zmieniło. Zamiast wiecznego słońca panowała teraz głęboka ciemność, w ciągu dnia zmieniająca się w niebieskawą szarówkę. Naprawdę jasno nie było już ani przez chwilę i musieli ze wszystkich sił wytężać wzrok, by bezbłędnie ocenić, w którym miejscu należy uderzyć, by skruszyć lodową powłokę.
Vendel złapał wielki młot i rzucił się, by rozbijać lód na przechylonej burcie statku. Inni pomagali mu gnani strachem, szyper wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słyszał z powodu ciągłego łoskotu uderzeń.
Wyglądało na to, że udało im się odrobinę zmniejszyć przechył. Niestety, jeden z marynarzy sięgnął zbyt daleko, stracił równowagę i runął w dół, w ostatnim momencie jedną ręką chwytając się relingu.
Rzucili się, by wyciągnąć go na pokład.
– Utknąłem! – zawył. – Zaklinowałem się w lodzie!
Lód coraz mocniej napierał na kadłub statku i najwidoczniej noga zakleszczyła mu się między odłamkami kry. Vendel przewiązał się liną w pasie i wskoczył do wody.
Nigdy nawet nie przypuszczał, że może ona okazać się tak zabójczo zimna. Zaparło mu dech w piersiach, rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza w płuca. W końcu jakoś udało mu się odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Młotem, który zabrał z pokładu, szybko uwolnił nogi marynarza z lodowego uścisku i nieszczęśnika można było wciągnąć na pokład.
Ponieważ jednak Vendel i tak już znalazł się w wodzie, uznał, że ma niepowtarzalną szansę, by oczyścić szkutę. Krzyknął do towarzyszy i zaczął tłuc młotem w lód, który zebrał się w trudno dostępnym miejscu na burcie.
Nie mógł zbyt długo przebywać w wodzie, spieszył się więc jak mógł. Upłynęło może parę minut, gdy zauważył jednocześnie dwie rzeczy: szkuta podniosła się z groźnego przechyłu, a on stracił czucie w nogach.
– Wyciągnijcie mnie! – zawołał, odkrył bowiem jeszcze jedno: sam znalazł się w kleszczach lodu.
Upłynęło nieco czasu, zanim zdołali go wyrwać z objęć kry. W końcu jednak się udało. Na wpół nieprzytomnego przeciągnięto go przez reling.
– Uratowałeś szkutę – mruknął kapitan. – Ale jesteś szalony, człowieku, nie znasz tej lodowatej wody. Szybko, chłopcy, kładźcie go na koi!
Włożyli jego stopy do gorącej wody, nacierali i szczypali. Ratowali także i jego towarzysza, który jednak przebywał w wodzie krócej. Vendela ułożyli na koi, okrywając ciepło wszystkim, co tylko mogli znaleźć.
Vendel jednak nic nie czuł. Ku ogromnej rozpaczy nogi miał jak martwe.
Dwa dni później dotarli do Archangielska.
Vendel nadal leżał. Nie mógł się ruszyć. Załoga stała wokół niego, słuchając, jak bredzi w wysokiej gorączce. Patrzyli po sobie i dziwili się…
Zaniesiono go na ląd, do małej portowej knajpki, która przyjmowała gości. Przybytek był to dość obrzydliwy, ale sprowadzili do Vendela medyka, który się nim zajął.
Kiedy skończył badanie, długo spoglądał na Vendela, ale nic nie powiedział. Po prostu odszedł.
Mniej więcej po godzinie przyszli dwaj inni. Mieli charakterystyczny rosyjski wygląd.
Pytali, skąd się tu wziął.
Vendel wyjaśnił, że przez długi czas mieszkał u Jurat-Samojedów.
Nie, nie; chcieli wiedzieć, gdzie są jego rodzinne strony.
– Sankt Petersburg – odparł, było to bowiem najbliższe Szwecji miejsce na terytorium rosyjskim i bardzo pragnął tam właśnie zostać odesłany.
Jeden z mężczyzn gwizdnął przez zęby.
– Nie po rosyjsku mówiłeś, kiedy leżałeś w malignie.
Vendel starał się opanować nagłe przerażenie.
– Nie, to był prawdopodobnie juracki.
– Hm – powiedział mężczyzna z niedowierzaniem. – Kapitan mówił co innego. On zna Juratów z Naryan Mar. Nie mówiłeś po juracku. I skąd taki jasnowłosy człowiek znalazł się w tym lodowym piekle?
– To długa historia – mruknął Vendel, nieprzygotowany na to pytanie.
– Tak też myślę – odparł drugi. – Ale powiem ci jedno, mój knechcie! Tu w Archangielsku mamy wielu jeńców wojennych, którzy dla nas pracują. A szyper na statku rozpoznał twój język. Słyszał, jak rozmawiają w nim jeńcy. W gorączce mówiłeś po szwedzku, młody człowieku. Zaraz przyjdą po ciebie żołnierze. Masz sporo do opowiedzenia, prawda?
Vendel nie mógł wykrztusić ani słowa.
Wkrótce rzeczywiście zjawili się żołnierze. Brutalnie rzucili go na nosze i zanieśli do przypominającego koszary domu w mieście. Tam umieścili go w małej, pustej izbie. Wyjęli duży klucz i zamknęli za sobą drzwi. Vendel słyszał, jak od zewnątrz przekręcają klucz w zamku.
Znów był więźniem.
Więzień. A wolność była tuż, tuż! Co prawda nie wiedział, w jaki sposób zdołałby się przedostać dalej, ale Archangielsk był dużym portowym miastem, posiadającym połączenia z innymi krajami. Może mógłby przekraść się na pokład jednego ze statków albo przeprawić do Finlandii, do której wcale nie było tak strasznie daleko. A Finlandia stanowiła, o ile świat całkiem nie stanął na głowie, szwedzkie terytorium.
Teraz jednak wszystko znalazło się poza jego zasięgiem. Jego rozpacz była tak głęboka, że nie mógł nawet płakać. Jak też on, a może los – a może i on, i los – pokierowali jego życiem? Za sobą zostawił nie narodzone dziecko, które tak bardzo pragnął ujrzeć i wychowywać. W nieosiągalnej Szwecji na próżno wyczekiwali go rodzice.
A on leżał zamknięty, bez żadnej nadziei, że kiedykolwiek stąd się wydostanie. Jego nogi były bowiem jak martwe, nie miał odwagi nawet na nie spojrzeć.
I znów w myślach rozbrzmiała mu rosyjska piosenka:
Tutaj umrę. I nikt nie będzie wiedział, gdzie mój grób. Do mego grobu nie przyjdzie nikt. Tylko wczesną wiosną zaśpiewa słowik.
Nie wiedział, czy w Archangielsku są słowiki, ale jeśli nie, to można chyba śpiewać o wróblach?
W przypływie wisielczego humoru Vendel zaczął się cicho śmiać. Śmiech wkrótce zamienił się w dający ujście rozpaczy szloch.