129529.fb2
Być może nie do końca odpowiadało prawdzie twierdzenie, że Szwedzi skapitulowali pod Połtawą, choć tam właśnie odbyła się bitwa.
Oficerowie Karola XII zdołali przekonać trawionego gorączką króla, że powinien wycofać się na południe, by nie wpaść w ręce Rosjan. W końcu, apatyczny, złożony chorobą, przystał na to.
Armia, która miała posuwać się za nim, przeszła daleko wzdłuż brzegów Worskły, mijając brody. Kiedy znalazła się pod Perewołczną, między nieprzebytymi wodami dwu rzek Worskły i Dniepru, otoczona została przez Rosjan.
I tu, niestety, dało o sobie znać zmęczenie wojną.
Lata znoju i przeciwieństw losu zgasiły w żołnierzach żądzę podboju. Zabrakło króla, który dodałby odwagi i zagrzał do walki, dawno już bowiem skierował się na południe, nieświadom upadku morale swej armii.
Szwedzi bez trudu mogli zwyciężyć, źle jednak ocenili liczebność i waleczność rosyjskich wojsk. Armia carska, której stali się jeńcami, była równie jak oni umęczona i wygłodzona. Ponadto nie uświadamiali sobie, że mieli nad nią ogromną przewagę.
Znalazły się, rzecz jasna, szwedzkie regimenty, które pragnęły walczyć dalej. Nie było ich jednak dostatecznie wiele. Generał Lewenhaupt wydał rozkaz wstrzymania ognia; uczynił to, chcąc ratować życie swoich ludzi. Kiedy on i pozostali oficerowie zorientowali się, jak słabe są wojska rosyjskie, było już za późno.
A gdy Rosjanie, sądzący, że pojmali cztery, najwyżej pięć tysięcy jeńców, spostrzegli, jak wielka w rzeczywistości wpadła im w ręce armia, nie mogli się temu nadziwić. Mieli teraz w niewoli szesnaście tysięcy ludzi!
Wśród nich znaleźli się Kozacy zaporoscy, którzy zbuntowawszy się przeciwko carowi przeszli na szwedzką stronę. Uważali, nie bez racji, że Ukraina należy do nich. Teraz potraktowano ich bez litości. Wbijano na pal, łamano kołem i wieszano, skazując na powolne konanie w palącym słońcu.
Szwedów natomiast wyprowadzono spod Połtawy. Jak zwierzęta pognano całą ogromną armię siedemset kilometrów przez stepy Ukrainy aż do Moskwy. Przeprawa ta trwała pół roku i nie wiadomo, jak wielu żołnierzy musiało w drodze pożegnać się z życiem. Eskortowali ich Kozacy – nie zaporoscy, poganiając uderzeniami batów, wykrzykując drwiąco. Szwedów, którym nie stało już sił na dalszą wędrówkę, po prostu zostawiano na drodze.
Armia miała dotrzeć do Moskwy, do samego cara Piotra. Triumf Rosjan był ogromny.
Wśród żołnierzy wędrujących w upokarzającym, morderczym marszu znalazł się również kapitan Corfitz Beck i jego młody „giermek”. Zdumiewała kapitana niezwykła odporność chłopca i siła jego ducha. Imponowała mu nie tylko zadziwiająca wola życia, ale także serdeczne ciepło i troskliwość, jaką okazywał konającym. Vendel Grip zawsze poświęcał czas tym, których trzeba było porzucić, zawsze umiał znaleźć słowa pociechy, przeznaczone tylko dla uszu umierającego. Zajmował się pisaniem listów do Szwecji, pozdrowień dla matek, żon i dzieci. Na początku strażnicy odpędzali go batami, ale Vendel tylko na nich patrzył. W jego oczach było coś, co sprawiała, że milkli i zostawiali go w spokoju.
Corfitz Beck nie był jedynym, który ze zdumieniem obserwował chłopca. Im dłużej trwał marsz, tym więcej oczu zwracało się ku niemu, zarówno Szwedów, jak i Rosjan.
Vendel Grip nie przypominał typowych potomków Ludzi Lodu. Wielokrotne małżeństwa z jasnowłosymi, zawierane przez członków rodu, sprawiły, że miał lśniące pszenicznoblond włosy, które lekko się wijąc opadały mu teraz na ramiona. Jego oczy, niewinnie błękitne, patrzyły przyjaźnie, z zaciekawieniem i błyskiem humoru. Karnację miał tak jasną, że z początku skóra, wystawiona na działanie wiatru i słońca, łuszczyła mu się gwałtownie, ale teraz przybrała ciemnozłoty odcień, co jeszcze bardziej podkreślało chabrowy kolor oczu i biel zębów. Jego twarz była bardziej szczera i bardziej miła niż twarze wielu członków rodu ze strony jego matki i, rzecz jasna, ojca.
Poczucie humoru najpewniej odziedziczył po pradziadku Tancredzie. Wyraźnie jednak było widać, że ma dopiero piętnaście lat. Świadczyły o tym niezgrabne, niepewne ruchy i cała sylwetka, zapowiadająca, że będzie szczupły, wysoki i szeroki w barach.
Vendel umilał właśnie jak potrafił ostatnie chwile pozostawionego w zagajniku oficera, śmiertelnie zaatakowanego przez czerwonkę, zbierającą obfite żniwa wśród żołnierzy. Gdy oficer skonał, chłopiec otarł z oczu łzy i odszukał czekającego nań Corfitza Becka.
– Z jakiej właściwie gliny jesteś ulepiony, Vendelu?
– Wybaczcie moją słabość, ale…
– Nie mówiłem o łzach – przerwał mu Corfitz Beck. – Chodzi mi a to, że ludzie padają jak muchy jeden za drugim, a ty ich dotykasz, myjesz, oporządzasz. Podarowano ci chyba więcej istnień niż kotu!
Vendel uśmiechnął się.
– Podobno moja matka pochodzi z niezwykle silnego norweskiego rodu.
– Sądziłem, że jej rodzice są Duńczykami.
– Plenimy się po całej Skandynawii jak chwasty – odparł Vendel.
– A teraz… aż do Rosji – mruknął pod nosem kapitan. – Ale nie nazwałbym was chwastami. Moja matka i babka, i jej ojciec, król Danii Christian IV, zawsze w pięknych słowach wyrażali się o krewniakach twojej matki. Służyli naszemu rodowi i byli nieocenieni. Powiedz mi, czy prawdą jest to, co głosi plotka, że podobno znają się na czarach?
Vendel roześmiał się:
– Ja w to nie wierzę! To przesądy. Na pewno byłoby wspaniale, gdybym mógł tylko wyrazić życzenie, byśmy znaleźli się w domu, i od razu by się spełniło. Ale to niestety nie jest takie proste.
– Zobacz, tam z przodu dają znaki, że się zatrzymujemy. Najwyraźniej przenocujemy w wiosce, którą widać w oddali. Dobrze będzie coś przekąsić.
Vendel nic na to nie powiedział. Za każdym razem, gdy musieli plądrować niewielkie osady w poszukiwaniu jedzenia, głęboko to przeżywał. Zastanawiał się, jak radzili sobie mieszkańcy miast i wiosek, kiedy oni je opuszczali. Na pewno głodowali! Jeszcze gorzej czuł się wtedy, gdy żywność rabowali Szwedzi, podbijający kolejne tereny. Teraz byli tylko jeńcami i odpowiedzialność za grabież spoczywała na Rosjanach.
Kapitanowi Beckowi i Vendelowi wraz z grupą oficerów i żołnierzy przydzielono na nocleg niewielką, nędzną chatynkę. Każdej nocy powtarzało się to samo: ciasnota, zimno, niewygoda i robactwo. Ale, jak zwykł mawiać Vendel: „Pięćdziesiąt wszy mniej czy więcej na od dawna zawszonym ciele nie czyni żadnej różnicy. Oznacza tylko, że człowiek ma smakowitą, zdrową krew”.
Zrezygnowani rozejrzeli się po przepełnionej sionce.
Corfitz Beck westchnął.
– Dzisiaj moja kolej na pierwszą nocną wartę.
– Dotrzymam wam towarzystwa, kapitanie.
– Nie, Vendelu! Ponieważ jesteś młody i silny, i tak często stoisz nocą na straży. Pełniłeś wartę przedwczoraj, a ja wcale nie dotrzymywałem ci towarzystwa! Mimo wszystko musi być choć trochę sprawiedliwości. Ale usiądź tu na ławce, żebyś był niedaleko na wypadek, gdybym cię potrzebował.
Vendel skinął głową. Usiadł w sieni małej chłopskiej chaty. Ponieważ kapitan Beck miał objąć wartę, chłopcu nie wolno było ułożyć się w izbie. Dawno już nastała jesień i w miarę jak zbliżali się do Moskwy, zimno robiło się coraz bardziej dojmujące. Jak oka w głowie trzeba było strzec posiadanej odzieży, strażnicy bowiem przy pierwszej okazji starali się okraść jeńców.
– Czy chcecie kawałek chleba? – szeptem zapytał Vendel, gdy wszyscy już ułożyli się do snu na upatrzonych miejscach. Oficerom jak zawsze przysługiwała izba, niżsi rangą żołnierze musieli zadowolić się przedsionkiem i podwórzem.
– Gdzie go zdobyłeś? – równie cicho zapytał Corfitz Beck, z wdzięcznością przyjmując pożywienie.
– Wetknęła mi go chłopka tam, gdzie ostatnio odpoczywaliśmy. Nazwała mnie syneczkiem, miała łzy w oczach. Wzruszyłem się tym, a że nie mogłem inaczej jej podziękować, ucałowałem ją w policzek.
Ukradkiem zjedli niewielki kawałek chleba. Gdyby zauważyli to inni, rozpoczęłaby się bójka. Każdy chciałby dostać choćby okruszek, który nie nasyciłby nikogo.
– Najwidoczniej zdążyłeś już nauczyć się rosyjskiego – szepnął Corfitz Beck.
Vendel wzruszył ramionami, śmiejąc się.
– Podchwyciłem tylko to, co najbardziej potrzebne: „jeść, spać, zamienić, jesteś śliczną dziewczyną…” Tylko tyle.
– Ty lisie – uśmiechnął się kapitan Beck. Nagle w ciemnej sieni jego głos zabrzmiał poważniej: – Z kapralem Warją już całkiem źle.
Vendel spojrzał na leżącego na podłodze starszego mężczyznę, który z cicha pojękiwał.
– Tak. Nie jest w stanie utrzymać ani odrobiny pożywienia. Dosłownie wysycha.
– Czy mógłbyś znaleźć dla niego trochę wody?
– Spróbuję.
Vendel wymknął się w rozjaśnioną gwiazdami noc. Śnieg ciągle jeszcze nie padał, ale ziemia była zmarznięta i żołnierze, leżący ciasno jeden koło drugiego pod ścianą, drżeli z zimna, szczękając zębami.
Przystanął na chwilę. Nad charakterystycznymi stożkowatymi dachami domów i nad cebulastą kopułą cerkwi gwiazdy świeciły tak mocno, że niemal bolały go oczy. Pieczenie pod powiekami z pewnością łączyło się ze zbyt małą zawartością tłuszczu w pożywieniu, a także brakiem snu.
Orion. Wielki Wóz. Kasjopeja… Te same konstelacje świeciły nad jego domem, tam daleko, daleko na północy. Przełknął ślinę, tłumiąc tęsknotę za ślicznym domkiem w Skanii. Za matką…
O dziwo, nie tęsknił za ojcem. Nigdy nie potrafili się do końca zrozumieć, zbyt się różnili. Soren Grip uważał, że syn jest tchórzliwy i lekkomyślny, nie docenia wartości bogactwa. Vendel nie był w stanie zaakceptować ojcowskiej moralności lokaja, jak to określał.
Ale pewne cechy mamy wspólne, pomyślał Vendel, uśmiechając się z goryczą. Żaden z nich nie mógł jeść dopóki nie usiadł na własnym stałym miejscu przy stole.
Wieczorami ojciec przesiadywał w ulubionym fotelu, który, niestety, był także ulubionym fotelem Vendela.
I on zawsze ustępował ojcu, nie chciał bowiem wszczynać sprzeczek. Obydwaj lubili także odbywać poranne przejażdżki na tym samym koniu; wybierali się więc na nie oddzielnie, lecz zawsze o określonej porze. I znów ojciec wygrywał. No cóż, widocznie odziedziczyłem wiele z jego usposobienia, myślał Vendel. I oczywiście lubię go, to nie o to chodzi. Ale matka i ja mamy po prostu we krwi coś, co sprawia, że rozumiemy się bez słów. Ojciec przez cały czas pragnie okazywać władzę…
Ocknął się z zamyślenia. Przez długą chwilę, gdy tak przyglądał się dobrze znanemu rozgwieżdżonemu niebu, miał wrażenie, że znalazł się w domu. Kiedy jednak zniżył wzrok, ogarnął spojrzeniem ubogą rosyjską wioskę, przypomniał sobie swą sytuację i w sercu odezwała się tęsknota i rozpacz. Ruszył z miejsca i otworzył drzwi do małej obórki, uprzednio wyjaśniwszy dozorcy, kim jest.
Także w obórce pełno było Szwedów. Schronili się tu również ludzie z gospodarstwa, jako że ich dom zarekwirowano dla jeńców. Vendel wiedział, że wszystkie zagrody w wiosce spotkał podobny los, i poczuł ukłucia wyrzutów sumienia, choć przecież nie był niczemu winny.
Właśnie wszedł do środka, by znaleźć miejsce dla śpiących pod gołym niebem, ale szybko zorientował się, że i tu nie ma ani odrobiny wolnej przestrzeni. Zajęty był każdy kąt, ledwie starczyło miejsca dla zwierząt. Wrócił więc na podwórze i odszukał studnię. Trochę krzywo stąpnął na nierównej ziemi i zaraz dało o sobie znać bolesne otarcie na wierzchniej stronie stopy. Powstało wówczas, gdy okradziony w chwili nieuwagi, musiał zadowolić się parą niezgrabnych drewniaków, które na niego nie pasowały. Niedobrze, że rana się odnowiła, nietrudno o zakażenie, zwłaszcza że dokuczała mu także podczas długich marszów za dnia.
Gdy nalewał wodę do drewnianego kubka, usłyszał smutną rosyjską pieśń, śpiewaną gdzieś w wiosce przy wtórze domry. Ktoś wypędzony z domu najwyraźniej starał się rozgrzać i dodać sobie otuchy. Nie śpiewaj tak żałośnie, poprosił Vendel w duchu. Nam i bez tego jest trudno, nie trzeba pogłębiać naszego smutku.
Wszedł do domu i pochylił się nad chorym kapralem. Warja uniósł głowę i chciwie pił.
– Dobry z ciebie chłopak – szepnął ochryple i opadł na ziemię.
– Drobiazg – ciepło uśmiechnął się Vendel. – Po prostu mam szczęście i nie choruję, ot i wszystko. Złego diabli nie biorą, ojczulku.
Spróbował się trochę przespać.
Wydawało mu się, że upłynęła ledwie sekunda, gdy Corfitz Beck potrząsnął go za ramię.
– Chodzi o Warję, Vendelu – szepnął kapitan. – Czy możesz mi przy nim pomóc?
Vendel przestraszył się, że staruszek już umiera, ale to tylko woda, którą mu podał, spowodowała drobny Wypadek. Wspólnie oczyścili i wysuszyli kaprala, a Vendel poświęcił swoją kurtkę i okrył nią chorego.
– Woda na niewiele się przydała – uśmiechnął się chłopak.
– To prawda, ale była smaczna – zarechotał stary z wisielczym humorem. – Posiedzisz przy mnie, chłopczyku? Bo widzisz, trochę się boję. Niezbyt gorliwie słuchałem słowa Bożego we właściwym czasie.
– Poradzicie sobie, ojczulku – uspokajał go Vendel.
– A może zostalibyście w wiosce, żeby wyzdrowieć?
– Nie, nie zostawiajcie mnie! Muszę iść z wami!
Vendel pokiwał głową.
– Jutro rano spróbuję znaleźć trochę gotowanego mleka. To pomaga na biegunkę.
Staruszek skrzywił się na samą myśl.
– Z odrobiną wódki – próbował go przekonać Vendel.
Taką propozycję stary kapral skłonny był przyjąć.
– Można mówić co się chce o tych pogańskich zakutych pałach, ale ta ich gorzałka! Na tym się świetnie rozumieją! Trzymaj mnie za rękę, chłopcze!
Vendel siedział przy nim, dopóki stary nie zasnął. Później przycupnął na swoim miejscu w rogu na ławie. Musiał przy tym odsunąć sąsiada, który wyciągnął się, korzystając z nieoczekiwanej dodatkowej przestrzeni.
Corfitz Beck sprawiał wrażenie zamyślonego.
– Powiedz mi, Vendelu, czy jesteś bardzo wierzący?
– Ja? Nie, raczej nie. Chyba tak, jak większość ludzi. Boję się Boga, ale dość często o nim zapominam.
– Kiedy tak się na ciebie patrzy, jak czuwasz przy umierających, można pomyśleć, że Bóg szczególnie łaskawie cię obdarował. Ci biedacy pragną, byś przy nich był.
Vendel długo rozmyślał nad słowami kapitana, ale nie był w stanie doszukać się w sobie cech świętego. Wprost przeciwnie, często napawał się urodą ślicznych rosyjskich dziewcząt, które przechodząc drogą zerkały na jeńców. Krążyły mu wtedy po głowie nieobyczajne myśli. Wykazywał też skłonność do gwałtownej wybuchowości, gdy coś nie układało się podług jego woli. A kiedy jeszcze prowadzili wojnę, często musiał hamować wyrażający brak szacunku śmiech na widok oficerów zbyt serio biorących własną osobę lub popadających w przesadny patos. Nie umiał poważnie traktować nadętej chwały wojennej, wokół widział tylko tragedie, jakie pociągał za sobą przemarsz szwedzkiej armii… Całą duszą buntował się przeciw porannej modlitwie, podczas której proszono Boga o zwycięstwo dla Szwedów. Jak Bóg mógł się mieszać do wojen, które prowadziły między sobą jego dzieci? Czyż nie On stworzył wszystkich ludzi? Czy zatem mógł z zadowoleniem patrzeć, jak jedni mordują drugich? A teraz…
Oby niebiosa mu wybaczyły, ale uważał, że niewola jest sprawiedliwa. Gdyby jakaś obca potęga wdarła się do Szwecji, jej mieszkańcy uczyniliby dokładnie to samo: pojmaliby napastników w niewolę, drwili z nich i szydzili. Nie był w stanie brać udziału w rozmowach wzburzonych oficerów, dyskutujących o okrutnych barbarzyńcach, tak nieludzko traktujących dzielnych, niewinnych Szwedów… Przyznawał, że Kozacy postępowali brutalnie, bardziej okrutnie, niż mógłby sobie wyobrazić… Widział to na własne oczy. Ale mimo wszystko nie był w stanie twierdzić, że prawo jest po stronie Szwedów!
Krótko mówiąc, Vendel nie był urodzonym żołnierzem. Zresztą niewielu potomków Ludzi Lodu rwało się do wojaczki.
Ale podczas gdy jego krewniak Mikael Lind z Ludzi Lodu rozchorował się na duszy z powodu wojny, Vendel nie był aż tak delikatny. Umiał śmiać się z nadętej pompatyczności, z samego siebie i we wszystkim potrafił dostrzec dobrą stronę. Ale też z łatwością ronił łzy. Wychodziło mu to na dobre, gdyż nie tłumił w sobie emocji. Chorzy i umierający dostrzegali jego współczucie, szukali u niego pociechy, a był może i odrobiny radości, która rozjaśniłaby choć na moment ich beznadziejną egzystencję.
Vendel najbardziej przypominał Mattiasa o czystym sercu, ale nie był tak idealnie anielski. Vendel był bardziej otwarty, serdeczny i niestrachliwy.
Corfitz Beck rzecz jasna nie dostrzegał w Vendelu cech Ludzi Lodu. Przyznawał tylko, że chłopiec ma cenne zalety, których nie spotkał u innych.
Vendel doskonale wiedział o przekleństwie ciążącym na rodzie. Wiedział, że przynajmniej jedno dziecko w każdym pokoleniu bywa nim dotknięte bądź też zaliczać się do wybranych. A w jego pokoleniu było ich tylko czworo… Jednak mimo że kapitan Beck twierdził, iż w Vendelu tkwi coś szczególnego, chłopak zdawał sobie sprawę, że to nie on jest dotkniętym.
Tak, był wręcz pewien, że dotyczy to kogoś innego. Ale ani matka, ani babka nie chciały o tym rozmawiać a on sam spotkał pozostałych członków rodu, kiedy jeszcze był zbyt mały, by cokolwiek zapamiętać.
Krążyło mu po głowie odległe wspomnienie, tak mgliste, że niekiedy sądził, iż sam to wszystko wymyślił na podstawie zasłyszanych rozmów na temat przekleństwa. Wtedy, gdy cały ród zebrał się w Norwegii, mógł mieć ze cztery, pięć lat. Niejasno pamiętał, że spotkał kogoś jeszcze mniejszego od siebie i popatrzył w rozjarzone, najbardziej żółte oczy, o jakich nawet mu się nie śniło. Oczy te płonęły z o wiele większą siłą niż oczy dorosłych, którzy mieli podobne spojrzenia. Wiedział, że dorośli nazywali się Villemo, Dominik, Niklas i Ulvhedin; nie tak dawno powiedziała mu to babcia Lena. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, kim było dziecko. Mógł wybierać między trojgiem, a wszystkie były młodsze od niego. Ulvhedin miał syna Jona. Wnuk Villemo, syn Tengela Młodego, nazywał się Dan. Alv ożenił się i miał córkę, którą ochrzczono Ingrid po babce Irmelin, matce ojca.
Ale kto z tej trójki? Nigdy później już ich nie widział, bowiem skańska gałąź rodziny żyła w największym oddaleniu od reszty Ludzi Lodu. W związku z owym dzieckiem nie wspomniano o żadnym skandalu ani nie mówiono też o niczym strasznym, w każdym razie do tej pory. Był pewien, że gdyby coś się wydarzyło, usłyszałby o tym. Taką przynajmniej żywił nadzieję.
Tyle czasu już jednak pozostawał poza domem. Ponad dwa lata. Jak długo jeszcze miało tak być? Z każdym dniem coraz bardziej oddalał się od rodzinnych okolic.
Najwidoczniej zapadł już w sen, ciało bowiem zareagowało gwałtownym drgnięciem, gdy Corfitz Beck szepnął:
– Vendelu! Ktoś jest na podwórzu.
Podnieśli się bezszelestnie i na palcach przemknęli do drzwi. Otworzyli je ostrożnie. Na szczęście zupełnie nieoczekiwanie uchyliły się bez najcichszego nawet skrzypnięcia.
Jakaś postać, ubrana w brudnoszarą rubaszkę – rosyjską koszulę z obszytymi wzorzystą krajką kołnierzykiem i rękawami i taką samą taśmą przewiązaną w pasie – klęczała nad jeńcami śpiącymi pod ścianą. Dłonie gorączkowo obmacywały leżących w poszukiwaniu zdobyczy.
Jakby tym biedakom zostało jeszcze coś cennego!
W świetle gwiazd szybko zorientowali się, że złodziejem musi być ktoś ze wsi. Strażnicy nie byli tak nędznie ubrani, ich odzież dobrze chroniła właścicieli przed zimnem. Podbiegli, by przeszkodzić rabusiowi, ale on na ich widok zasłonił twarz rękoma, by nie zostać rozpoznany, i wziął nogi za pas.
Vendel, który nie był pewien, czy złodziejowi udało się coś zabrać, ruszył za nim w pogoń. Ledwie słyszał ostrzegawcze nawoływania kapitana, choć czuł, że Corfitz Beck biegnie za nim. Prawdopodobnie po to, by upewnić się, czy Vendel w nic się nie wplącze.
Tak zresztą właśnie się stało. Krążąc między chałupkami Vendel wpadł prosto w ręce strażnika. Corfitz Beck wyczekująco zatrzymał się o kilka metrów dalej.
– No, już, już – powiedział strażnik mocno trzymając Vendela za ramię. – Zostaw tego biednego chłopa w spokoju.
– Złodziej – wyrzucił z siebie Vendel swym marnym rosyjskim.
Strażnik odpowiedział na to coś, czego żaden ze Szwedów nie zrozumiał. Był to wielki Kozak, w jego na pozór łagodnym głosie dały się wyczuć niebezpieczne tony.
– Może masz coś dla mnie? – uśmiechnął się groźnie.
W tej chwili odezwało się poczucie humoru Vendela.
– Da, wosz – odparł. (Tak, wesz.)
– Co? – wrzasnął strażnik, najwyraźniej dotknięty. – Ja nie wosz!
– Niet, niet – Vendel pospiesznie starał się wyjaśnić nieporozumienie. – U mienia tolko wszy. Pożałsta. (Mam tylko wszy. Proszę.) – I przegarnął dłonią włosy.
Cokolwiek mówić o Kozakach, taki rubaszny dowcip wysoko sobie cenili. Strażnik wybuchnął gromkim śmiechem i poklepał Vendela po ramieniu.
– No, a twoja koszula? Sprzedasz mi ją?
– A ty mi sprzedasz swoją? – odpalił Vendel, natychmiast pokazując podarty na strzępy rękaw, dziury na przedzie i przetarte ramiona.
Kozak znów się roześmiał i pozwolił mu odejść.
Corfitz, ukryty w mroku i dzięki temu nie zauważony, odetchnął z ulgą.
– Uff! To mogło źle się skończyć! Twój rosyjski może nie jest doskonały, ale na szczęście nauczyłeś się najważniejszych słów.
Pospiesznie szli między chałupami, kierując się do „swojej” zagrody.
Żołnierzy leżących przed domem obudziło zamieszanie i teraz gorąco podziękowali Vendelowi i kapitanowi.
Potem ponownie się ułożyli, by choć trochę odpocząć mimo dokuczliwego zimna.
Corfitz westchnął ciężko, kiedy szedł obudzić jednego ze współtowarzyszy, który miał go zmienić. Pobudka okazała się zbędna, gdyż wszystkich postawiła na nogi pogoń za złodziejem.
– Dziękuję ci za pomoc, Vendelu – powiedział kapitan, gdy już znaleźli sobie miejsca do spania.
Chłopak zwinął się w kłębek w swoim kącie.
– Nie ma za co – mruknął, na wpół śpiąc. – To ja powinienem dziękować.
Kapitan Beck na moment pogrążył się w smutnej zadumie.
– Gdybyśmy tak mogli przesłać wiadomość do domu – powiedział cicho. – Dać znać naszym rodzinom, że żyjemy! Myślisz, że oni o tym wiedzą?
– Nie mam pojęcia – wymamrotał Vendel niewyraźnie. – Ale zawsze przecież można mieć nadzieję. Ktoś chyba musiał opowiedzieć o kapitulacji, o jeńcach. A może ludzi interesują wyłącznie losy króla?
– Tak chyba na ogół bywa – odparł Corfitz Beck z niezwykłym jak na niego krytycyzmem.
Następnego ranka nie musieli się trudzić poszukiwaniem gotowanego mleka z wódką dla kaprala Warji. Jego droga dobiegła kresu. Żołnierze wyskrobali wspólnie jeszcze parę groszy na opłacenie ludzi z zagrody, by pochowali starego. Czy podczas pogrzebu odprawiono mszę w obrządku greckokatolickim, czy też po prostu zakopano trumnę w odpowiednim miejscu – dla starego karolińczyka w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.
Vendel, który w pewien sposób czuł się odpowiedzialny za to, czy staruszek przeżyje, starał się uspokoić wyrzuty sumienia, tłumacząc sobie, że kapral Warja uniknął przynajmniej okrutnego traktowania ze strony strażników, na co przez cały czas byli narażeni.
Najcięższe chwile przeżyli Szwedzi podczas wejścia do Moskwy. Car Piotr rozkazał wznieść siedem łuków triumfalnych, by uświetnić powrót swej armii do stolicy. Żołnierze Karola XII, znani z odwagi i znajomości wojennego rzemiosła, musieli defilować pod nimi na oczach zebranych tłumów, wykorzystujących okazję, by drwić z nich i szydzić. Każdą bramę udekorowano prześmiewczymi wizerunkami króla Karola i jego żołnierzy. Nad miastem rozległy się wystrzały armatnie, biły wszystkie cerkiewne dzwony i nigdy jeszcze serca karolińczyków nie ciążyły im tak jak ołów z żalu, wstydu i gniewu.
Działo się to 22 grudnia 1709 roku. Kapitan Corfitz Beck był wtedy tak poważnie chory, że musiał wspierać się na ramieniu Vendela. Kapitan co prawda wyszedł z czerwonki, ale wówczas inna choroba zaatakowała mu płuca. Vendel poważnie niepokoił się o swego pana. Wiele wspólnie przeżyli i naprawdę się zaprzyjaźnili, choć nadal utrzymywali dystans jak między oficerem i podwładnym. Nikt już nie nazywał Vendela pucybutem. Chociaż wcale nim nie był, mówiono o nim „adiutant Becka” albo po prostu „nieśmiertelny chłopak Grip”.
Po upokarzającym przemarszu zaprowadzono jeńców do kwater rozrzuconych po Moskwie. Zimowy chłód stał się teraz naprawdę dokuczliwy i wszyscy niepokoili się, czy znajdzie się dla nich dach nad głową, czy też pozostaną na bruku. Corfitzowi Beckowi przydzielono mały domek, w którym miał zamieszkać z blisko czterdziestoma innymi oficerami. Tym razem nikt nie wyganiał Vendela do sieni.
Zmienił się stosunek do niego, a poza tym jego kapitan był chory. Któż mógł pielęgnować go lepiej niż Vendel?
Warunki, jakie zapewniono im w stolicy, nie były lepsze od dotychczasowych. Po kwaterach wałęsali się ludzie różnego pokroju, których celem było dokuczenie „szwedzkim diabłom”, zarówno słowem, jak i pięścią, a często przy użyciu broni. Znów konieczne okazało się wystawianie wart nocą i spanie na zmianę, po parę godzin, i w ciągu dnia. W długie noce, kiedy zewsząd groziło im niebezpieczeństwo, prowadzili niekończące się rozmowy, przeważnie o domu i rodzinie lub o chorobach. Te ostatnie zwłaszcza stanowiły niewyczerpany temat: omawiano kłopoty żołądkowe, skarżono się na odciski i bóle mięśni, długo rozwodzono się nad każdym szczegółem, nad najdrobniejszą dolegliwością. Nigdy jednak nie dzielili się nadzieją, że kiedyś jeszcze powrócą do domu. Takie myśli należało zachować dla siebie, ukryć w głębi serca schować za drżącym strachem o przyszłość.
Vendel pielęgnował swego pana z prawdziwym oddaniem. Nie odziedziczył po Ludziach Lodu umiejętności leczenia, a jednak coś w nim tkwiło – jakby pewność, że wie, co należy robić. Z czasem więc Corfitz Beck znów stanął na nogi; słaby i wycieńczony, ale zdrowy. Łącząca ich więź jeszcze bardziej się umocniła.
I nagle… pewnego dnia… Jeden z oficerów wrócił na kwaterę z twarzą poszarzałą od zgryzoty. Usiadł przy jedynym stole znajdującym się w izbie, zasłaniając twarz dłońmi.
– Co się stało? – zapytał ktoś zlękniony. – Czy król nie żyje?
Oficer podniósł wzrok.
– Król? Niech go… Przepraszam – zreflektował się. – Mają nas stąd przenieść. Rozdzielić.
– Dokąd? – padło pytanie zadane głuchym głosem.
– W każdym razie nie na zachód. Przygotujcie się do rozłąki, chłopcy, mają nas porozsyłać po wsiach i miasteczkach na wschodzie i północnym wschodzie. Tak, byśmy wespół nie wymyślili żadnego podstępu. A czy my tu ogóle możemy wywołać bunt?! My, którzy nie mamy już nawet koszuli na grzbiecie? Spójrzcie na siebie! Wychudzeni, zawszeni, skończeni! I to my mielibyśmy stanowić zagrożenie dla cara i jego pachołków!
Vendel odruchowo zbliżył się o krok do Corfitza Becka. Kapitan nie wiedział, jak należy to rozumieć – czy chciał chronić jego, czy sam szukał ochrony. Najprawdopodobniej wyraził w ten sposób pragnienie, by ich nie rozdzielono, nic innego.
Udało im się razem dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Przybyli do jednego z większych miast, do Kazania, dawnego grodu tatarskiego daleko na wschód od Moskwy. We wszystkich miejscach, do których kierowani byli Szwedzi, pozostawiano im pewną swobodę: mogli poruszać się wolno w obrębie „swoich” miast i wsi, zabroniono im jednak przekraczać ich granice.
I kłamstwem byłoby twierdzenie, że w nowych miejscach spotykali się z większą niż poprzednio sympatią. Przeciw sobie mieli przede wszystkim swoją religię. Traktowano ich z pogardą, nazywano niewiernymi psami, opluwano.
Pobyt w nowych miejscach nie trwał jednak długo. Jesienią 1710 roku właśnie w Kazaniu wykryto spisek wśród szwedzkich oficerów. W obozie karolińczyków znalazł się zdrajca, który wydał zakrojony na wielką skalę plan ucieczki. Blisko dwustu Szwedów, w tym Corfitz i Vendel, zamierzało zaatakować rosyjską załogę Kazania, zebrać wszystkich Szwedów z okolic miasta i przedrzeć się do Karola XII w Benderze. Być może nawet by się im powiodło, gdyż wojska rosyjskie znajdowały się akurat w Finlandii, prowincjach nadbałtyckich i Polsce. Plan został jednak wykryty.
Spisek był kroplą, która przepełniła dzban.
Wiosną 1711 roku niemal wszyscy jeńcy zostali wysłani na wschód, za Ural, na Syberię. Ponieważ o tej porze roku drogi były nieprzejezdne, podróżowano głównie rzekami. Droga pochłonęła wiele miesięcy. Podczas tej podróży mieli wrażenie, że wokół nich zapada coraz większa ciemność. Odjeżdżali coraz dalej i dalej i gasły w nich resztki nadziei.
Wielu dorosłych mężczyzn płakało, żeglując szerokimi rozlewiskami. Twarze innych zastygły w maski obojętności, które ukrywały ich prawdziwe uczucia. Jeszcze inni popadli w całkowitą apatię.
Kiedy podróż nareszcie skończyła się w Tobolsku, Vendel miał już siedemnaście lat. Jego serce przepełnione było żalem nie tyle nad sobą, ile nad tymi, którzy nie znali jego losu, od których oddalał się coraz bardziej za każdym razem, gdy przenoszono ich w nowe miejsce.
O ile wiedział, żaden z karolińczyków nie miał szans, by kiedykolwiek opuście Syberię.