129529.fb2
W Tobolsku czekała ich niespodzianka.
Nie byli pierwszymi jeńcami, których tam zesłano. Rosjanie już wcześniej robili wypady do szwedzkich prowincji nad Bałtykiem oraz do Finlandii, wywożąc stamtąd zarówno mężczyzn, jak i kobiety wraz z dziećmi.
Dla żołnierzy Karola XII, którzy tak długo żyli podporządkowani twardym, surowym prawom wojny, spotkanie z kobietami było niezwykłym przeżyciem – w dodatku z kobietami, z którymi mogli rozmawiać i przebywać, nie narażając się przy tym na niesławę.
Stwierdzili także, że szwedzkim więźniom w Tobolsku udało się stworzyć swego rodzaju odrębną społeczność. Wraz z ośmiuset oficerami, którzy przybyli ostatnio, w mieście znajdowało się obecnie blisko półtora tysiąca Szwedów.
W pewien sposób w Tobalsku żyło się im lepiej niż w miejscach, w których byli wcześniej. Zdarzały się jednak chwile, gdy pijani rosyjscy oficerowie chcieli „robić porządek z pogańskimi świniami”. Wtedy naprawdę bywało gorąco. Jeńcy znajdowali się pod ścisłym nadzorem i ucieczka była utopią.
Za najdrobniejszą choćby próbę spisku czy przejaw buntu groziły ciężkie kary; prowodyrów wysyłano jeszcze dalej na wschód; znikali na zawsze gdzieś w bezkresnej Syberii.
Szwedzi musieli w jakiś sposób zarabiać na życie, dlatego zaczęli jeden od drugiego uczyć się rzemiosła. Z czasem wytwarzane przez nich towary stały się nawet poszukiwane. Nauczyli się ubierać jak rosyjscy chłopi, dzięki temu łatwiej im było znieść ostry klimat, a że nie wyróżniali się spośród rdzennych mieszkańców, bezpieczniej mogli poruszać się po ulicach. Niektórzy zajęli się pędzeniem gorzałki, ale to zajęcie nie cieszyło się popularnością, gdyż na dochody pochodzące z produkcji alkoholu całkowitą wyłączność miał car.
Byli tacy, którzy poślubili Rosjanki i pragnęli osiedlić się na wschodzie. Większość jednak nosiła w duszy wieczną tęsknotę: do domu! Do domu do Szwecji lub do armii Karola XII, by wspomóc Jego Wysokość.
Król musiał być niezwykłą osobowością. Choć prowadzonymi przez siebie niezliczonymi wojnami ściągnął na swój kraj nieszczęścia, choć nigdy nie było go w królestwie, wciąż pozostawał bohaterem, przede wszystkim w oczach własnych żołnierzy i wszystkich współczesnych mu dowódców, także tych, którzy byli jego wrogami. Być może przyczynił się do tego jego ascetyczny styl życia, dotrzymywanie słowa i silna wola. Kiedy się odzywał, choć czynił to z rzadko, znać było, że jest inteligentny i kształcony. Historia uznała go za największego milczka w dziejach. Jeśli chodzi o jego osobiste sprawy, na zawsze pozostał zagadką. Dla żołnierzy jednak był jakby bogiem. Dzielił ich los, nigdy się nie oszczędzał, nie dogadzał sobie czymś, co dla innych pozostało niedostępne.
Wobec równych sobie był uparty i pewny siebie, ale wszyscy musieli chylić czoło przed zaletami jego bystrego umysłu i doskonale przemyślaną strategią wojenną.
Tak było i teraz… Połowa jego żołnierzy znalazła się w niewoli we wrogim kraju, żyjąc w niezwykle trudnych warunkach, a ich jedynym pragnieniem było wrócić i walczyć u boku swego króla. Rzecz niepojęta!
I rzeczywiście ucieczki organizowano. Zdarzało się to głównie podczas podróży do Moskwy i z samej stolicy, ale temu i owemu udało się zbiec z niewoli nawet z Syberii. Ci, co pozostali, wiele myśli poświęcali towarzyszom, którzy zniknęli, choć o ich losie nic nie wiedziano. Przedostanie się do Szwecji lub do armii Karola XII nie odbywało się jednym skokiem…
Młody Vendel Grip szybko postarał się nauczyć rzemiosła. Mógł wybierać między kowalstwem, garncarstwem i stolarstwem, mógł też zostać siodlarzem, grawerem lub złotnikiem, mógł szyć piękne czapraki dla koni lub szlifować szlachetne kamienie. Bystry i pojętny szybko nauczył się sztuki wyprawiania skór z myślą o zawodzie siodlarza, ale wkrótce odkrył, że o wiele większą przyjemność sprawia mu zdobienie skór ornamentami. Szło mu to tak świetnie, że wnet otrzymał polecenie przyuczania w niedziele do zawodu dwunastu mniej uzdolnionych żołnierzy. Zwykle robili to oficerowie, którzy opanowali już rzemiosło.
Vendelowi powodziło się nieźle, także finansowo. Sprzedawał pięknie wyprawione skóry lub wymieniał je na potrzebne mu produkty u mieszczan i u chłopów, przybywających do Tobolska w dni targowe. Oczywiście nie zarabiał kroci, ale pilnował każdego grosza i chował pieniądze w domu, który dzielił z innymi karolińczykami.
Corfitz Beck nie widywał go już tak często jak dawniej. Kapitan zaczął odwiedzać jedną z rodzin, przybyłą tu z prowincji nadbałtyckich. Ojciec rodziny nazywał się Claes Skogh, był pułkownikiem, dzielnym wojakiem i władczym mężczyzną.
Raz zaproszony został także Vendel. Skoghowie mieli córkę, Marię, dokładnie w tym samym wieku co on. Dziewczyna była śliczna, wręcz prześliczna, i w romantycznym sercu Vendela zapłonął ogień. Przy obiedzie posadzono go obok niej. Nigdy jeszcze nie znalazł się tak blisko kobiety i nagle okazało się, że jego dłonie, wielkie i niezgrabne, z trudem utrzymują szklankę, a język odmawia posłuszeństwa. Vendel zaczął się jąkać, z pamięci uciekły gdzieś wszystkie błyskotliwe powiedzonka. Skąd wzięły się banały, które plótł?
Nikt jednak zdawał się nie zwracać uwagi na jego męki. Maria uśmiechała się słodko, jakby trochę nieobecna duchem, i równie często odwracała się do niego, jak do Corfitza siedzącego u jej drugiego boku. Za każdym razem jednak, gdy spoglądała na Vendela, chłopakowi wydawało się, że coś w jego duszy umiera. To umierało jego dzieciństwo; czuł, że właśnie staje się mężczyzną. W wieku dwudziestu lat. Naprawdę nie za wcześnie!
Skoghowie mieszkali w jednym z lepszych domów spośród tych, które przydzielono szwedzkim jeńcom. Naturalnie i tak nie był to więcej niż barak i z trudem dało się policzyć, ile gnieździło się w nim rodzin. Na tyle, na ile było to osiągalne w tak prymitywnych warunkach, starali się utrzymać pewien poziom. Dla Vendela jednak po długich latach znoju i tułaczki wizyta u rodziców Marii była jak powrót do prawdziwego domu.
Po odwiedzinach poszedł do siebie, do nędznej chałupy, którą dzielił z innymi prostymi żołnierzami. Buran czy purga, jak mawiano w tutejszych okolicach, czyli burza śnieżna, szalała na ulicach, zapowiadając podwyższenie temperatury. Najwyższy czas, gdyż mróz trzymał już dostatecznie długo.
Właściwie Vendel powinien marznąć w swym skromnym odzieniu, ale tak nie było. Idąc miał wrażenie, że stopami ledwie dotyka ziemi.
Gdy tylko dotarł do domu, natychmiast skierował kroki do swego warsztatu. Leżała tam nieduża skórzana sakiewka, nad którą właśnie zaczął pracować. Zamierzał ją sprzedać, ale teraz zmienił zdanie. Dostanie ją Maria, nikt inny tylko ona. Postanowił, że wytłoczy na sakiewce wzór tak piękny, jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział.
Vendel pracował przez całą noc, aż wreszcie zasnął przy warsztacie. Następnego dnia powinien pomagać przy pracach na jednej z miejskich wież, zwanej Szwedzką Wieżą. Swą nazwę miała zachować przez następne stulecia. właśnie z powodu karolińczyków, którzy stracili na niej zdrowie. Jak przewidywał, zmieniła się pogoda: purga przyniosła ze sobą cieplejsze powietrze, ale wicher dął z nie mniejszą siłą. Przy takiej pogodzie można było pracować na wieży, ale Vendelowi żal było na to czasu. Gdy przybyli strażnicy, by zabrać jeńców do pracy, zaczął strasznie kaszleć i poprosił, by wyjątkowo, ten jeden jedyny dzień, pozwolono mu zostać w domu. Prawdopodobnie po nie przespanej nocy wyglądał dostatecznie blado, gdyż strażnicy wyrazili zgodę.
Mógł więc dalej pracować nad skórzaną sakiewką.
Zajęło mu to cały tydzień, ale sakiewka była tak piękna, że trudno ją sobie wyobrazić – z wytłaczanym wzorem w kolorze lazurowoniebieskim oraz złota i skomplikowanym mechanizmem służącym do otwierania.
Co wieczór starał się znaleźć pod domem Skoghów. Przechadzał się pod nim niby przypadkowo. Pewnego dnia napotkał Marię, spieszącą do domu z dłońmi ukrytymi w futrzanej mufce. Sam zrobię dla niej mufkę, pomyślał od razu.
Zdjął czapkę i dostojnie powitał Marię. Przez moment przyglądała mu się zaskoczona, zaraz jednak go rozpoznała i zatrzymała się. Podała mu drobną rączkę, którą Vendel, choć niechętnie, musiał zaraz wypuścić ze swej dłoni, by nie przekroczyć granic ustalonych przez przyzwoitość.
– Bardzo miło was znowu widzieć, panno Mario – powitał ją dwornie słowami, których wymowę długo ćwiczył. Zaraz jednak się zaciął. – Hm… Eee… ładną mamy dzisiaj pogodę.
Naprawdę wcale tak nie było, ale zgodziła się z nim, bowiem także nie wiedziała, co powiedzieć.
Przez chwilę stali zakłopotani, po czym Maria zrobiła gest wskazujący, że chce odejść.
– No cóż, chyba już… – rzekła nieśmiało.
Na pomoc, wszyscy bogowie, sprawcie, by jeszcze została! jęknął Vendel w duchu, ale bogowie nie wykazali ochoty do współpracy.
– Pozdrówcie waszą matkę i ojca – wykrztusił zrozpaczony, a ona kiwnęła tylko głową i zniknęła.
Ale pozostawała jeszcze sakiewka. W jaki sposób, na miłość boską, ma ją wręczyć dziewczynie, by wyglądało to na zwyczajny podarunek dla córki ze znajomej rodziny, a jednocześnie by Maria zrozumiała, ile miłości kryje się w tym geście? Podświadomie żywił nadzieję, że zostanie zaproszony do Skoghów ponownie; wówczas sprawa byłaby prosta. Mógłby wtedy powiedzieć lekko, jakby od niechcenia: A co do mojego zajęcia, to mam akurat pewien drobiazg, którego wykonaniem uprzyjemniłem sobie wolne chwile. Może panna Maria miałaby nań ochotę?
Nikt by się nie obraził na taką propozycję. Ona byłaby zachwycona, dziękowałaby mu z rozgwieżdżonymi oczyma, a później wyjmując sakiewkę przy płaceniu, za każdym razem myślałaby o nim.
Jednakże nie zaproszono go więcej do Skoghów, Upłynęła cała wiosna, wiatr od tajgi stawał się coraz łagodniejszy, nadciągnęły wędrowne ptaki, a za miastem tu i ówdzie zaczęły się pokazywać nieliczne, lecz tryskające kolorami polne kwiaty. Vendel ich jednak nie widział, nie przekraczał bowiem granic Tobolska. Czuł tylko we krwi intensywną gorączkę wiosny, która zawsze dręczy zakochanych, gdy nie mogą przebywać z umiłowaną osobą. Nigdy dotąd żaden młodzieniec nie uczestniczył tak gorliwie w życiu jenieckiej społeczności, tak często nie pojawiał się na spotkaniach, modlitwach i naradach (tu przychodził na próżno, gdyż kobietom zabroniono wstępu). Usilnie starał się nie przeoczyć żadnej okazji, gdy istniało prawdopodobieństwo spotkania Marii Skogh.
Naturalnie widywał ją od czasu do czasu, w tak niewielkim mieście nie dało się tego uniknąć. Zdarzało się, że zamienił z nią parę słów, ale akurat wtedy nie miał przy sobie sakiewki i później długo martwił się z tego powodu. Czasami nie było odpowiedniej sposobności, by wręczyć jej podarunek, lub też po prostu brakowało mu odwagi. Przez jakiś czas nosił sakiewkę w kieszeni, bezustannie sprawdzając, czy jeszcze jej nie zgubił, aż z przerażeniem zobaczył, jak bardzo się pobrudziła. Wyczyścił ją więc i odświeżył kolory, ale potem już bał się ją nosić cały czas przy sobie. Serce rozrywał mu rwący ból, a radość życia powoli gasła. Nie dowcipkował już i nie żartował jak dawniej z towarzyszami przy pracy; stał się zupełnie innym Vendelem Gripem niż ten, jakiego poznali.
I nagle… Całkiem nieoczekiwanie pojawiła się sposobność, o jakiej marzył.
Było lato 1715 roku, Vendel skończył dwadzieścia jeden lat i uważał się za już zupełnie gotowego do żeniaczki. Jeńcy zorganizowali letni zjazd; określenie uroczystości słowem „zabawa” byłoby raczej nie na miejscu. Tam właśnie spotkał Marię i, szczęśliwie, miał przy sobie sakiewkę.
Nadarzyła się też okazja, by wręczyć jej podarek. Vendel wykorzystał zamieszanie, jakie powstało, gdy zebrani zaczęli opuszczać uroczystość, podczas której on sam nawet na chwilę nie spuścił oczu z dziewczyny. Uważał, że Maria sprawia wrażenie jeszcze bardziej rozpromienionej niż zazwyczaj. Odniósł wrażenie, że radość wprost z niej tryska. Oczywiście dlatego, że znów mnie widzi, myślał Vendel.
Nagle, popychani przez tłum kierujący się do wyjścia, znaleźli się bardzo blisko siebie. Vendel, rzecz jasna, z całych sił starał się dopomóc przypadkowi.
Drżącymi rękami podał jej sakiewkę, mamrocząc przy tym niewyraźnie kilka słów. Niestety, w żaden sposób nie przypominały one tych, których wymawianie ćwiczył od dawna… Niemożliwe, by Maria cokolwiek z tego zrozumiała.
Pożegnał dziewczynę jak najszybciej, przez cały czas mając przed oczami jej zdumione, pytające spojrzenie.
Przez trzy dni chodził z głową w obłokach.
Czwartego dnia przyszedł do niego kapitan Corftz Beck.
Pragnął rozmawiać z Vendelem na osobności. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, wręcz rozgniewanego.
Weszli więc do pustego warsztatu.
Ona sama nie może przyjść, to przecież jasne, myślał Vendel. Nie wypada. Dlatego przysyła kapitana Becka, który jest przyjacielem domu. Corfitzowi Beckowi na pewno nie w smak rola chłopca na posyłki. Cóż, muszę przez to przejść.
Kapitan odwrócił go ku sobie i zimno spojrzał mu w oczy.
– Posłuchaj, Vendelu, musisz z tym skończyć!
Chłopak miał wrażenie, że nagle przygniata go jakiś wielki ciężar.
– Z czym, kapitanie?
– Z tym bieganiem wokół Marii na podobieństwo chorego z miłości kocura. Bardzo ją to zawstydza i budzi wielki gniew jej ojca. I dla mnie także jest to nadzwyczaj przykra sytuacja. Czy tego nie rozumiesz?
Vendelowi pociemniało w oczach. Miał jednak zamiar się bronić, jego miłość była tego warta.
– Ale ja mam poważne zamiary, kapitanie! – obruszył się, zdecydowany upierać się przy swoim.
– Poważne zamiary? Co ty właściwie sobie wyobrażasz? Opętała cię mania wielkości? Ciebie, nie pochodzącego ze szlacheckiego rodu pucybuta?
Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy Corfitz Beck nazwał go tak po raz ostatni. Od kilku lat byli jak przyjaciele. A teraz…
– Kiedy zabrałem cię do ich domu, uczyniłem to z przyjaźni… Dlatego, że twoja matka prosiła, bym miał na ciebie baczenie. Ale że ty odpłacisz mi za życzliwość w taki sposób, narażając córkę pułkownika na nieprzyjemności… Tego nigdy się po tobie nie spodziewałem, Vendelu!
– Żadną miarą nie ubliżyłem pannie Marii – odparł chłopak, czując ciężar na piersiach. – Wprost przeciwnie, zawsze trzymałem się na uboczu, nie narzucałem się jej.
– Nie? A co powiesz o tym?
Sakiewka uderzyła o stół. Vendel miał wrażenie, że kula przeszywa mu serce.
– Maria dziękuje za twą życzliwość – rzekł Corfitz krótko. – A ja uważam, że to szlachetnie z jej strony.
Vendel, zdjęty bólem, przymknął oczy.
– Sądziłem, że z czasem, gdy uda mi się zgromadzić majątek, będę mógł prosić o jej rękę – wykrztusił.
– Czyś ty całkiem postradał zmysły? Maria została już przyrzeczona mnie! A ty, syn mojej służącej, przychodzisz i… To wprost nie do wiary!
Vendel stał jak skamieniały. Bezdźwięcznie wyszeptał:
– Więcej się to nie powtórzy, kapitanie.
– Taką mam właśnie nadzieję! No dobrze – powiedział Corfitz Beck łagodniejszym już tonem. – A w przyszłości zachowuj się przyzwoicie i kieruj swe miłostki tam, gdzie jest twoje miejsce.
Po żołniersku odwrócił się na pięcie i odszedł. Pochylił się, przechodząc przez niskie drzwi, i zatrzasnął je za sobą.
Vendel został sam na sam ze swymi marzeniami, które właśnie legły w gruzach. Odruchowo sięgnął po piękną sakiewkę. Podniósł ją i pieścił obiema dłońmi, nie zważając na to, że prosto na nią płyną mu z oczu łzy.
Niczym lunatyk wyszedł z warsztatu na oślepiające letnim blaskiem słońce. Miał wrażenie, że i ono z niego drwi.
W duszy Vendela tkwiło teraz jedno tylko pragnienie: opuścić Tobolsk i wrócić do Szwecji, do Skanii. Wydawało mu się, że nie zniesie spotkania z Marią lub Corfitzem Beckiem, nie będzie w stanie spojrzeć im w oczy.
Wielokrotnie nawiedzała go myśl o śmierci. Jakże mógł żyć dalej z marzeniem o Marii Skogh, której nigdy nie dostanie? Jednak wola przetrwania okazała się silniejsza.
Pragnął jeszcze raz ujrzeć swój dom. Wojny miał już dość, król Karol będzie musiał obejść się bez jego pomocy. Poza wszystkim nikt w Tobolsku nie wiedział, gdzie w owej chwili znajduje się Jego Wysokość. Ostatnio słyszano, że utknął gdzieś w Benderze, w Turcji, ale to było już wiele lat temu.
Przez pierwszy okres pobytu w Tobolsku Vendel podejmował nieśmiałe próby ucieczki. Jednakże przedarcie się przez łańcuch straży wydało mu się niemożliwe, więc zrezygnował, zanim jego zamysły wyszły na jaw. Za nic na świecie nie chciał zostać zesłany jeszcze dalej na wschód. Przez cały czas siedział więc cicho, starając się nie rzucać w oczy Rosjanom. Pragnął, by zapomnieli o jego istnieniu.
Tak było, dopóki nie spotkał Marii.
Następnego wieczoru po tym, jak kapitan Beck pogrzebał miłosne nadzieje Vendela, zadając mu jeden jedyny cios prosto w serce, w mieście wybuchł pożar. Zdarzało się to dosyć często, nikt więc szczególnie się tym nie przejmował. Większość mieszkańców biegła na miejsce wypadku, by popatrzeć i odetchnąć z ulgą, że to nie własny dom stanął w płomieniach.
Vendel jednak nie myślał o pożarze. Był jak skamieniały, kiedy szedł dokładnie w przeciwnym kierunku, w dół rzeki Toboł, płynącej obok miasta. Nieco dalej widział, jak łączy się ona z szerokimi wodami Irtyszu. Zatrzymał się, by spojrzeć na łodzie rybackie. Akurat wyruszały na Toboł na nocny połów.
Vendel wyrósł na bardzo przystojnego młodzieńca, wyraźnie naznaczonego dziedzictwem wikingów: jasnowłosego, szczupłego, o pięknym, lekko brązowym odcieniu skóry i mocno niebieskich oczach. Gęste złote włosy były równie ładne jak kiedyś, spojrzenie miał otwarte i ciepłe, choć teraz odbijał się w nim smutek.
Kiedy tak stał, zapatrzony, uświadomił sobie, że Szwedzi nie byli jedynymi więźniami przebywającymi w Tobolsku. Znajdowali się tam także Rosjanie, którzy popadli w niełaskę u cara i zostali zesłani na odległe pustkowie by pracować jak niewolnicy. W ciszy wieczoru rozległa się pieśń, na której dźwięk omal nie pękło serce Vendela. Jej słowa mówiły także i o nim. Nie wiedział, skąd dochodzi go śpiew; prawdopodobnie z jednej z niewielkich chat położonych w pobliżu. Pewnie jakaś samotna dusza W ten letni wieczór dawała wyraz swemu cierpieniu. Vendel w myślach tłumaczył słowa pieśni:
Gdzieś w dolinie słowik śpiewa, a ja, nieszczęśnik, w obcym kraju, Zapomniany przez wszystkich.
Zapomniany, zatracony, tak młodo, sam, sierota. Jakże ciężki mój los!
Nad rzeką, na piaszczystej łasze, mocował się z siecią młody rybak. Wyglądało na to, że w żaden sposób nie może sobie z nią poradzić, i Vendel niemal widział jego gniew. Na drugim brzegu Tobołu rozciągały się bezkresne równiny; widok, który Vendelowi wcale nie dodawał otuchy. Słońce zachodziło już w stronie, w której, jak wiedział, leżą góry Ural. Znajdowały się one jednak tak daleko, że nie mógł ich dostrzec. Widział tylko nieliczne zagrody, rozrzucone na przeciwnym brzegu, drzewa rosnące na pograniczu tajgi i równinę. Suchą, jałową, kamienistą. Nieskończoną, wieczną.
Stał tak, zatopiony w myślach o śmierci, wsłuchany w dalsze strofy pieśni, które jeszcze bardziej pogłębiały jego smutek. Coraz bardziej pogrążał się w żalu nad samym sobą, choć wcale tego nie chciał, nie należał bowiem do ludzi roztkliwiających się nad własną osobą.
Tutaj umrę, tutaj umrę, tu mnie pochowają i nikt nie będzie wiedział, gdzie mój grób.
Do mego grobu nie przyjdzie nikt, tylko co roku wiosną zaśpiewa słowik.
Vendel westchnął głęboko, niemal zaszlochał.
Nie! pomyślał. Nie, nie umrę tutaj! Matka tak bardzo smuciła się z powodu mego wyjazdu… Musi poznać prawdę. Musi się dowiedzieć, że jeszcze żyję. Nie może chodzić w żałobie przez tyle długich lat. Chyba zaczyna się już starzeć. Tak bardzo chciałbym ją zobaczyć, ją i wszystkich moich przyjaciół z domu. Niebo nad Skanią… Ono jest takie wysokie i piękne!
Odetchnął głęboko, jakby chciał wyrzucić z siebie smutek i przygnębienie. I wola życia znów się obudziła. Zaraz jednak głucha rozpacz ścisnęła mu serce. Obejrzał się na Tobolsk. Na tle nieba wciąż jeszcze widać było łunę, choć płomienie zbladły. Vendel nie miał złudzeń; łańcuch straży z pewnością się nie przerzedził. Wiedział, że wydostanie się z miasta graniczy z cudem, a zresztą dokąd miałby pójść? Długa, mozolna wędrówka przez równiny i tajgę ku Uralowi, pełnemu dzikich zwierząt, przez góry i bezkresną Rosję nie kusiła. Blondyn mówiący z wyraźnym obcym akcentem… Jakże dałby sobie radę? Oczywiście istnieli jasnowłosi Rosjanie, ale nie w tych okolicach. Tutaj ludzie byli nieduzi i ciemni, dziwna mieszanka rozmaitych narodów.
Młody rybak…
Toboł płynął na wschód i tam łączył się z wielką rzeką, Irtyszem, kierującym swe wody ku północnemu zachodowi.
Ku zachodowi? Czyż nie pragnął podążyć właśnie tam?
Ku wolności…
Rybak wyglądał na najuboższego z ubogich. I nagle Vendel poczuł nieoczekiwany przypływ energii. Pobiegł do domu i wyciągnął zaoszczędzone pieniądze. Zabrał buty, jedzenie, skóry, nad którymi pracował, i inne należące do niego drobiazgi. Mimo że starał się to wszystko ciasno zwinąć, pakunek, który niósł pod pachą był bezkształtny i nieporęczny. Krokiem sprawiającym wrażenie spokojnego skierował się znów nad rzekę. Nikt nie mógł zauważyć, że drży z niecierpliwości.
Z daleka zobaczył, jak młody rybak gniewnym ruchem wrzuca sieć do łodzi, zbiera resztę swych nędznych przyborów i rusza w głąb lądu, ku Vendelowi. Doskonale, pomyślał Szwed, czekający na niego w ukryciu wśród domów. Kiedy rybak zbliżył się do niego, Vendel wysunął się z cienia.
Po rosyjsku mówił już teraz nieźle, nie miał żadnych trudności z porozumiewaniem się. Czy może odkupić łódź? Teraz, od razu?
Na twarzy rybaka odmalowało się wahanie. Natychmiast zrozumiał, z kim ma do czynienia, a przecież Rosjanom zabroniono kontaktów z bezbożnymi protestantami!
Vendel dyskretnie wyciągnął z kieszeni brzęczące ruble i kopiejki; połowę z takim trudem zaoszczędzonych pieniędzy. Na początku zbierał je z myślą o ucieczce, później by móc poślubić Marię. Teraz powrócił do punktu wyjścia. Dziękował Stwórcy, że natchnął go taką myślą.
Młody rybak szeroko otworzył oczy. W dłoni Szweda leżał majątek równy może wartości całorocznych połowów. Za taką sumę mógłby kupić sobie nową, lepszą łódź i jeszcze starczyłoby na dostatnie życie. Wódka… Dziewuchy…
Zagryzł wargi, rozejrzał się dokoła i zdecydowanie kiwnął głową.
Vendel, drżący z niecierpliwości i obawy, że zostanie odkryty, odetchnął z ulgą.
– Tylko szybko – powiedział cicho. – I nie widziałeś mnie. Łódź po prostu ktoś ukradł. Zrozumiałeś?
Chłopak znowu skinął głową. Po drugiej stronie rzeki kobiety niosły do domu codzienną porcję prania. W oddali przy łodziach kręcili się rybacy. A wysoko, na urwistym brzegu, stały straże. Oby Bóg dał, bym zdołał im się wymknąć, pomyślał Vendel.
Poprosił jeszcze, by chłopak zamienił się z nim na wierzchnie ubranie, typowe dla rosyjskiego rybaka, i o czapkę z szerokim daszkiem, chroniącym przed słońcem. Chłopak przystał na to z radością. Zamiana była dla niego korzystna, gdyż w Vendelu już dawno obudził się esteta. Nosił koszulę haftowaną w piękny wzór, dbał także o inne części odzieży, na tyle na ile się dało w takiej biedzie. To, co teraz miał otrzymać, z pewnością oznaczało na nowo wszy. Uznał jednak, że nie jest to zbyt wygórowana cena za wolność.
Już przebrany, Vendel spokojnym krokiem poszedł do łodzi. Włosy wcisnął pod czapkę, starał się też skurczyć w sobie, by wydawać się niższy. Rosjanin miał krzywe nogi i charakterystyczny kołyszący chód. Vendel starał go naśladować.
Poświęcił nieco czasu na przejrzenie i ułożenie rybackiego sprzętu w łodzi, wyciągnął także sieć i trochę nad nią popracował. Szybko zorientował się, że łódź, za którą tyle zapłacił, z pewnością nie była warta nawet połowy, cóż mógł poradzić? Była kluczem otwierającym mu bramy do wolności i gorąco pragnął z niego skorzystać.
Niczym urodzony wodniak odbił od lądu, czując mocne bicie serca. Nawet przez moment nie ośmielił popatrzeć na straże stojące na wzniesieniu.
Gdy tylko odsunął się nieco od brzegu, poczuł, jak porywa go nurt wielkiego Irtyszu. Usiadł i szybko chwycił za niezgrabne wiosła, ale głównie dawał się unosić prądowi.
Po rzece sunęło wiele obładowanych barek, ale ich załogi pochłonięte były oglądaniem pożaru. W górę i w dół rzeki płynęły rybackie łodzie. Mijając je Vendel zawsze odwracał twarz w obawie, że wzbudzi czyjeś podejrzenia.
Gdy Vendel przebył miejsce, w którym zlewały się dwie rzeki i gdzie nurt był bardzo niespokojny, zaczął wiosłować. Ponieważ siedział tyłem do dziobu, przez cały czas miał przed oczami miasto, a zwłaszcza strażników. Nie poruszyli się oni wcale, ledwie obrzucając jego łódź obojętnym spojrzeniem.
Vendel już miał odetchnąć z ulgą, gdy kątem oka dostrzegł coś, co pojawiło się na brzegu z jego lewej strony. Nie śmiał skierować tam wzroku, wiedział bowiem, że to kolejna wieża strażnicza. W swej naiwności nie spodziewał się jej aż tutaj.
Co miał robić? Zatrzymać się i udawać, że łowi?
Nie, jego nerwy na pewno by tego nie wytrzymały. Ale nie wolno mu wpadać w panikę, nie może teraz zacząć szybciej wiosłować!
Powoli, jakby w zamyśleniu, rytmicznie poruszał wiosłami. Z udawanym spokojem omiótł spojrzeniem brzegi rzeki, niby to poszukując miejsca odpowiedniego do zarzucenia sieci. Usłyszał, że jeden z rybaków łowiący bliżej miasta śpiewa w łodzi, a i przed nim na rzece także rozbrzmiewała pieśń.
Czy starczy mu odwagi? Zawsze podobały mu się rosyjskie ludowe przyśpiewki. Znał ich wiele, podobnie jak znał charakterystyczną rosyjską technikę śpiewania z zaciśniętymi strunami głosowymi.
Teraz chodziło o jego życie. W każdej chwili strażnicy mogli go zawołać, by przyjrzeć mu się bliżej i sprawdzić, czy rzeczywiście jest rybakiem.
Desperacja dodała mu odwagi. Pięknie, z głębi duszy zaśpiewał piosenkę odpowiadającą jego nastrojowi.
To nie wiatr pochyla gałęzie, to nie las szumi, to moje serce skarży się i wzdycha jak szeleszczące liście.
Czy zaśpiewał pięknie, czy nie, w każdym razie strażnicy go przepuścili. Być może zwiodły ich spokojne, niemal przesadnie powolne ruchy Vendela. Wielu spośród rybaków traktowało otoczenie z niczym nie zmąconą obojętnością. Chłopak często obserwował ich na rzece, a teraz bardzo był z tego rad.
Wieża strażnicza powoli rozpływała się w oddali. Zniknął już Tobolsk. Rzeka stawała się coraz szersza, tajga po obu brzegach gęstniała, choć ciągle jeszcze była raczej kraina stepu.
Łodzi rybackich nie spotykało się już tak wiele, mniej także było domów i zagród. Słońce zawisło tuż nad horyzontem i wkrótce miało zniknąć, ale Vendel nie zamierzał z tego powodu rozstawać się z rzeką. Noc była teraz jego przyjaciółką, a Irtysz matką, kołyszącą go leniwie i wiodącą ku wolności. Wiedział, że rzeka jest żeglowna aż do miejsca zwanego Samarowa lub jakoś podobnie. Co dalej – zobaczy.
Na razie zmierzał ku zachodowi, a dokładniej – ku północnemu zachodowi. Widział to po słońcu.
Zapadł zmierzch, wczesnoletni zmierzch, czarodziejski, pełen gry świateł. Delikatne welony mgły snuły się wokół drzew. Zniknęły wszelkie ślady ludzkiej bytności. Vendel był sam. Nieprawdopodobnie sam.
Był wolny! Świadomość tego spłynęła nań nagle, wypełniając go burzliwą radością. Oddaliły się jakże bolesne myśli o Marii. Zniknął lęk, niepewność, bierność.
Choć nie powinien tego robić, na cały głos zaśpiewał przepiękną pieśń prawdziwych zbiegów: „Święty Bajkał”. Gdyby ktokolwiek usłyszał teraz Vendela, chłopak byłby zgubiony.
Hej, wietrze ze wschodu, porusz fale! Pomóż zbiegowi uciec jak najdalej!
Vendel mocno wierzył, że wiatr ze wschodu pomoże mu dostać się do domu.
Opuścił miasto Tobolsk. I nigdy więcej już tu nie powróci!