129529.fb2
Łódź uderzyła o brzeg. Vendel usiadł.
Musiał przespać całą noc. Najwidoczniej zmorzył go sen i ułożył się na dnie łodzi, choć zupełnie tego nie pamiętał.
Nieszczęsna łajba przeciekała. Ubranie na boku, na którym leżał, było doszczętnie przemoczone. Nie zmartwił się jednak tym szczególnie, gdyż słońce stało już wysoko na niebie i niebawem go osuszy.
Podniósł się i rozejrzał dokoła.
Krajobraz całkowicie się zmienił. Las zgęstniał. Aż do samej wody dochodziły wielkie drzewa – sosny o długich igłach.
Irtysz był w tym miejscu szeroki, ale Vendel bez wątpienia znajdował się przy jego wschodnim brzegu, a tu nie chciał schodzić na ląd.
Właściwie ląd wcale go nie ciągnął. Doskonale radził sobie w łodzi, nie mógł też w inny sposób szybciej Przemieszczać się naprzód. Poza tym musiał oszczędzać siły.
Odepchnął się od brzegu i wkrótce poczuł, że znów unosi go rzeczny nurt.
Nie mógł się już dłużej oszukiwać. O ile rzeka nie zmieniła chwilowo kierunku akurat tutaj – a wcale tak nie przypuszczał – to nie kierował się na zachód, lecz na północny wschód. A właściwie na północ. Cóż, tak naprawdę na nic innego nie mógł liczyć. Wiedział przecież, że na zachodzie leży Ural. Czy sądził, że Irtysz popłynie pod górę?
Oby tylko udało mu się płynąć wzdłuż Uralu, choćby w przybliżeniu. Jeśli zobaczy góry, na pewno znajdzie przez nie jakieś przejście…
Błękitnooki Vendel Grip!
W każdym razie nie mógł zagłębić się w gęstą tajgę. królestwo dzikich zwierząt; powinien dziękować losowi, że łódź dłużej nie tkwiła na mieliźnie. Wszak jego wędrówka mogła się w tym miejscu zakończyć!
Teraz już nurt Irtyszu sam niósł łódkę, Vendel nie musiał poruszać wiosłami. Płynął z prądem i tylko uważał by nie wylądować na brzegu lub nie wpaść na którąś z licznych wysepek, dzielących rzekę na kilka odnóg. Starał się trzymać głównego koryta, w którym prąd był najbardziej wartki, choć po prawdzie z trudem dostrzegał jakikolwiek ruch wody… Teren tutaj był płaski, bez żadnego spadku.
W pewnej chwili ujrzał duże, podobne do łasicy zwierzę. Musiał to być soból, rozpoznał bowiem pomarańczową plamę na jego piersi. Wiele sobolich skór wyprawił własnoręcznie w Tobolsku.
Tobolsk! Spłynęło na niego całe morze uczuć, gdy zdał sobie sprawę, że naprawdę ostatecznie opuścił to miasto. Z jednego powodu było mu przykro: nie miał czasu zabrać ze sobą któregoś z towarzyszy, a przecież wielu śniło o ucieczce. Uważał, że podejmując decyzję na własną rękę był wobec nich nielojalny. Wiedział jednak, że musi wykorzystać nadarzającą się okazję. Nie wolno mu było czekać. Szansa mogła się trafić raz na milion i przypadła w udziale właśnie jemu. Pewnie, że wspaniale byłoby mieć teraz towarzysza. Musiał przyznać, że sam czuł się bardzo nieswojo.
Myśl o Marii, rzecz jasna, ciągle jeszcze bolała; tak łatwo nie zapomina się pierwszej miłości. Ale nie zniósłby pozostania w mieście i udawania, że nic się nie zdarzyło, to było niemożliwe.
Mimo wszystko brakowało mu tej odrobiny poczucia bezpieczeństwa, jakie miał w Tobolsku. Ci, którzy tam trafili, mogli mówić, że się im poszczęściło. Dochodziły ich słuchy o straszliwej biedzie, jaką cierpieli Szwedzi, których los rzucił w inne miejsca.
Powiadano, że pięć tysięcy szwedzkich jeńców znalazło się w Woroneżu. Połowa z nich już zmarła i podobno tylko czterystu cieszyło się jako takim zdrowiem.
Im w Tobalsku powodziło się lepiej. Pomimo wiecznego uczucia ssącego głodu, pomimo upokorzeń, złych warunków mieszkaniowych, ciężkiej pracy i tęsknoty za domem, odmrożeń i poczucia beznadziejności, i tak było tam znośnie. Państwo rosyjskie łożyło na utrzymanie szwedzkich jeńców, choć racje stanowiły absolutne minimum tego, czego potrzebowali dorośli mężczyźni. Mogli jednak znaleźć pracę, mieli własne nieduże dochody i wspólnie jakoś znosili trudy dnia codziennego, Wielu, co prawda, nie wytrzymało, przede wszystkim z braku woli życia, ale silniejsi przeżyli zarówno brud i chłód, jak i rozliczne choroby.
O tym wszystkim rozmyślał Vendel, podczas gdy jego łódź płynęła z biegiem Irtyszu w oślepiającym blasku letniego słońca. Jasne, że brakowało mu towarzyszy; tęsknił za nędzną chałupą, w której mieszkał, za rozmowami w warsztacie, psem sąsiadów, kwiatami nad brzegiem rzeki… W końcu spędził tam wiele lat.
Corfitz Beck! I on został w Tobolsku, nadal był jeńcem. Jednakże obowiązki Vendela wobec jego pana zakończyły się już dawno temu. A gorzkie słowa kapitana nadal mocno go piekły. Nie, nie chciał myśleć o Corfitzu Becku. W ogóle nie powinien wracać myślą w przeszłość. Musi patrzeć jedynie przed siebie.
Odezwał się głód, Vendel rozwiązał więc swój węzełek. Solidnie naruszył domowe zapasy jedzenia, koledzy na pewno się z tego nie ucieszą. Ale im łatwo przyjdzie zdobycie pożywienia, jemu może być trudniej.
Rozglądał się po rzece, rozważając możliwość zarzucenia umocowanego na sznurku haczyka na ryby. Jednak ryzyko, że haczyk utknie na dnie lub zaplącze się w zarośla, było zbyt duże. Musiał uznać łowienie za ostateczne wyjście. Jak zresztą miał przyrządzić ewentualną zdobycz? Nie był, co prawda, szczególnie wymagający, jeśli chodzi o jedzenie, ale wzdrygał się na myśl o spożywaniu na surowo ryby nieznanego gatunku.
Ostrożnie podzielił na porcje swe skromne zapasy. Skibka chleba, grudka soli, kawałek suszonego mięsa – to, wraz z wodą z rzeki, musiało wystarczyć.
Żując twarde jak podeszwa mięso zauważył, że znów kieruje się na zachód. Przez moment aż zagrało mu w duszy ze szczęścia, ale zaraz uzmysłowił sobie, że w ciągu dnia powtarzało się to wielokrotnie, równie często jak zwroty w kierunku na wschód. Najwidoczniej Irtysz wił się po nizinie niczym serpentyna. Ale jedno było pewne: wschód czy zachód, i tak głównie przemieszczał się na północ.
Nagle z przerażenia omal nie zakrztusił się jedzeniem. Przed nim, zza zakrętu na rzece, wynurzył się statek, płynący na Pełnych żaglach.
Vendel szybko wetknął włosy pod czapkę. Statek przepływał tuż obok niego. Przy relingu stało dwóch mężczyzn, wpatrzonych w jego łódkę. Po ubraniach poznał, że to Rosjanie. Machnął do nich ręką i krzyknął pozdrowienie.
– Dokąd zmierzasz? – zawołali zdumieni.
– Do Samarowej – odparł. – Czy to jeszcze daleko?
– Dołgo, dołgo – odpowiedzieli z uśmiechem.
Nie zabrzmiało to zachęcająco.
Wkrótce statek zniknął mu z oczu. Przypuszczał, że byli to handlarze skór udający się da Tobolska.
Ale gdy się oddalili, po stokroć bardziej zaczęła doskwierać mu samotność.
Poczuł na głowie dobrze znane swędzenie. Ponieważ pora była jeszcze dość wczesna, postanowił zrobić z tym porządek. Starannie prał czapkę rybaka w rzece, póki nie nabrał pewności, że wszyscy pasażerowie na gapę zniknęli, a następnie wychylił się z łodzi i na dobrą chwilę zanurzył w wodzie całą głowę. Później suszył się w słońcu.
Po południu na wschodnim brzegu dostrzegł w wodzie coś w rodzaju płotu. To była zagroda dla ryb. Zauważył także sieci. Musiał mieć się na baczności, w pobliżu na pewno znajdowali się ludzie.
Czapka! Nie wyschła jeszcze całkiem, ale nic na to mógł poradzić.
Spodziewał się miasteczka lub wioski, a ujrzał tylko kilka prostych domów, prowizorycznie zbudowanych z pni drzew i gałęzi przetykanych korą. Myśliwi albo rybacy. Wiedział, że znajduje się teraz w krainie Wogułów. Żyli na terenach na północ od Tobolska; często widywał ich w mieście, dokąd przywozili skóry. Byli koczownikami, utrzymywali się wyłącznie z łowiectwa i rybołówstwa. Nie stanowili dla niego zagrożenia; nie darzyli bowiem szczególną miłością cara, który nałożył na nich ogromne podatki od sprzedaży skór.
Vendel zastanawiał się, czy nie zejść na ląd i ich nie odwiedzić, ale uznał to za zbędne. Nie rozumiał ich języka i nie miał czasu na przerwy w podróży. Musiał płynąć dalej. Skończyło się więc na tym, że tylko pomachali do siebie – on, wysoki, jasnowłosy Szwed i mali, krępi, ciemni ludzie puszczy.
Poczuł się trochę pewniej. W ciągnącej się na mile tajdze także byli ludzie.
Wiele słyszał o Wogułach, o ich niezwykle skomplikowanych wierzeniach, całych gromadach duchów i bóstw, o wielu duszach. Wogutowie wierzyli, że mężczyźni posiadają pięć dusz, kobiety zaś cztery, tyle samo co niedźwiedź, stawiany na równi z człowiekiem. Ich religię zwano szamanizmem. Wogułowie obawiali się zmarłych, gdyż ci mogli zabrać ze sobą do towarzystwa którąś z ich dusz. Zmarli stanowili całkowite przeciwieństwo żywych i wszystko robili odwrotnie. Wogułowie żyli bardzo prymitywnie, nie znali nawet innego „mleka” niż sok brzozowy, zbierany z ponacinanych pni drzew.
Szwedzi w Tobolsku wyrażali się z niechęcią, ba! wręcz pogardliwie o „tych dzikusach”. Vendel jednak był na tyle otwarty, by mieć dla nich zrozumienie, a nawet podziw. Jak mogli żyć na takim pustkowiu? W jaki sposób zdołali się zaaklimatyzować? Jak znaleźli najlepszy sposób na przetrwanie w tak ciężkich warunkach? Czy to nie było godne podziwu?
Ale przed końcem swej podróży miał zobaczyć jeszcze o wiele, wiele więcej…
Zadowolony, nawet radosny, płynął przez tajgę. Od czasu do czasu, gdy wydało mu się, że Irtysz płynie zbyt leniwie, chwytał za wiosła. Nie wysilał się jednak zbytnio, pragnął jak najdłużej zachować siły.
Tajga była bardziej różnorodna, niż sądził na początku. Rosło w niej dużo modrzewia, oprócz tego sosny o długich igłach i sporo brzóz. Słyszał, że dla ludzi zamieszkujących te okolice biała brzoza jest święta. Świerków widział tu mniej i cieszył się z tego, bo nigdy nie czuł się dobrze w mrocznym świerkowym lesie.
Tu i ówdzie otwierały się przed nim bagniska, na których rosły pojedyncze sosny, nigdy jednak nawet przez moment nie ujrzał gór na zachodzie.
To właśnie stanowiło jego największe zmartwienie. Nie wiedział, czy kieruje się na wschód, czy na zachód, czy może przez cały czas trzyma kurs na północ. Optymistycznie zakładał, że tak nie jest. Wszelkie nadzieje pokładał w Samarowej. Tam będzie mógł prosić o radę, w jaki sposób najszybciej i najbezpieczniej przedostać się na zachód.
A jeżeli Samarowa także jest obozem dla jeńców, otoczonym przez strażników?
O niczym takim jednak nie słyszał.
Przez cały dzień na zmianę wiosłował i wylewał wodę z łodzi. Ubranie już wyschło, i dobrze, bowiem syberyjskie noce były zimne. Dostrzegał więcej zwierząt i napawał się widokiem ze swego bezpiecznego miejsca w łodzi. Widział wiele pięknych stworzeń: sarny, jelenie, łosie, rozmaite drapieżniki, całe gromady wiewiórek i, naturalnie, ptaki. Uznał nawet, że to wspaniała wyprawa w prześliczny dzień, choć w sercu nadal tkwił ból tęsknoty i żalu. Właściwie jednak nie miał zbyt wiele czasu, by myśleć o Marii i o tym, co pozostawił w Tobolsku. Otoczenie całkowicie pochłaniało jego uwagę. Napotkał kilka łodzi, ale na szerokich wodach rzeki minął je z daleka. Machał tylko wesoło do załóg, a one odpowiadały mu podobnym gestem.
Postanowił przenocować w łodzi, wciąż płynącej z prądem, uznał bowiem, że to najbezpieczniejsze miejsce. Najchętniej zacumowałby przy jakiejś wyspie, ale tak się składało, że akurat w pobliżu nie było żadnej. Podróż jednak do tej pory przebiegała bez nieprzyjemnych niespodzianek, dlaczego więc tej nocy miałoby być inaczej.
Vendel umościł się wygodnie, tym razem poza zasięgiem chlupoczącej na dnie łodzi wody, i położył się spać. Zapadł już zmrok… Czy mogło być lepiej? Śpiąc posuwał się naprzód.
W ciemnościach nocy przepłynął, nie wiedząc o tym, obok miasteczka Gorno Filinskoje, położonego na wschodnim brzegu. Dzień wcześniej minął miasto Uwat na zachodnim brzegu. Uwatu jednak też nie zauważył, gdyż miasto leżało nieco bardziej w głąb lądu. Przy brzegu znajdowało się tylko parę domostw rybaków, na które nie zwrócił uwagi.
O świcie obudziło go zimno. Miał jednak dość skór, otulił się więc nimi i płynął dalej. Wysunął tylko głowę nad krawędź łódki i zobaczył, że rzeka stała się znacznie szersza, a jej brzegi nie były już tak gęsto zadrzewione jak poprzednio. Stopniowo zaczęły przeważać moczary.
Teraz jednak rzeka płynęła prosto na północ; tego faktu nie mógł już dłużej ukrywać przed samym sobą. Koniec ze złudzeniami!
A więc będzie musiał opuścić bezpieczną łódź w Samarowej, a i rzeka podobno nie gest dalej żeglowna.
Gdyby tylko wiedział, jak daleko jeszcze do Samarowej!
W Tobolsku zniknięcie Vendela wywołało spore zamieszanie.
Upłynęło nieco czasu, zanim jego towarzysze pojęli, co się wydarzyło, ale wkrótce nowina obiegła całą szwedzką kolonię.
Strażnicy wpadli w gniew. Jak zwykle wysłano patrol z psami, głównie w kierunku zachodnim, w tę stronę bowiem tęsknota popychała wszystkich więźniów.
Corfitz Beck przez cały dzień słyszał ujadające psy. Kolejny rosyjski biedaczyna znów próbuje ucieczki, pomyślał w roztargnieniu. Rosyjscy jeńcy uciekali najczęściej, mieli bowiem najbliżej do domu. Im odległość dzieląca ich od rodzinnych okolic nie wydawała się tak ogromna jak Szwedom i przedstawicielom innych narodowości.
Wieczorem siedział wraz z kilkoma kolegami – oficerami w domu o ścianach z grubych bali, a zbyt małych oknach i podłodze z ubitej ziemi. Kopcąca tranowa lampka stanowiła jedyne oświetlenie. Z oddali wciąż jeszcze dobiegało złowróżbne ujadanie psów.
– No, Beck, i co o tym powiesz? – zapytał pewien major, wyciągając swe wychudzone ciało na ławie, aż zatrzeszczały kości.
– O czym?
– O twoim tak zwanym adiutancie.
Corfitz Beck zmarszczył brwi. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie. Na wspomnienie przykrego epizodu z Marią zaczęły palić go policzki. Przeklęty drań!
– A co z nim?
Kolega ruchem dłoni wskazał w kierunku szczekających psów. Pozostali z uwagą przyglądali się Beckowi.
Jego umysł pracował ciężko, myśli napływały powoli, nie układały się w logiczną całość.
– Co chcesz powiedzieć?
Ktoś inny zapytał:
– Naprawdę o niczym nie słyszałeś?
Corfitz patrzył wyczekująco.
– Młody Grip zniknął!
Kapitanem Beckiem wstrząsnął dreszcz.
– Zniknął?
– Wczoraj wieczorem.
Kapitan nie był w stanie wykrztusić słowa. Wstał i wyjrzał przez wąskie okienko, przesłonięte napiętą błoną. Nic, oczywiście, nie zobaczył, a już z pewnością nie to, czego szukał jego wzrok. Przed oczami miał tylko dachy domów.
Z tyłu dobiegły go głosy towarzyszy.
– Chłopak nie ma nawet cienia szansy. Złapią go i na miejscu zabiją. Albo ześlą jeszcze dalej na wschód.
– A stamtąd nigdy już się nie wyrwie. Już go więcej nie zobaczymy.
– Skąd wiecie, że uciekł? – Carfitz zdumiał się słysząc, jak obco i bezdźwięcznie brzmi jego głos. – Może się po prostu ukrył.
– Zniknęły wszystkie jego rzeczy. Skóry, nad którymi pracował, także. I hojnie poczęstował się zapasami, jakie trzymali w chacie.
– I ja dowiaduję się o tym dopiero teraz? – Corfitz Beck zapłonął nagłym gniewem.
– Sądziliśmy, że już wiesz.
Kopniakiem otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Minął strażnika, stojącego tu zawsze, i szedł, póki nie znalazł się między domami w miejscu, z którego można było zobaczyć nieco więcej – nawet skrawek stepu rozciągającego się na południu. Przystanął. Zdawał sobie sprawę, że gwałtowna złość nie była skierowana ku towarzyszom.
Po chwili wzburzenie nieco ustąpiło i Corfitz zaczął rozmyślać.
Chłopięca miłość… Nieśmiałe, ostrożne zakochanie, może pierwsze w życiu… Podarunek, owoc wielu dni i godzin pracy, czułości i troski. A ja…! Jak ja go nazwałem? Synem mojej służącej? Młodego Vendela, który był przecież kimś o wiele więcej niż tylko moim pucybutem?! Przez osiem lat był mi towarzyszem, uratował mi życie, i to nie raz… Och, mój Boże!
Owszem, miałem rację, że powiedziałem mu prawdę, Ale nie w taki sposób, nie tak obcesowo i brutalnie! On przecież nie mógł wiedzieć, że Maria jest moja. To prawda, byłem oburzony, zazdrosny i chciałem bronić czci kobiety, myślałem tylko o dobru Marii i swoim własnym. Ale to wcale nie usprawiedliwia takiego zachowania. Boże, co teraz począć?
Szukanie go jest nie do pomyślenia, nie wydostanę się nawet z miasta. Jeśli nie wytropią go psy, to w jaki sposób ja mógłbym go znaleźć?
Jego matka, której solennie przyrzekłem dbać i pilnować syna… Niedużego trzynastolatka o rozpromienionych szczęściem oczach. Tak się cieszył, kiedy wyruszył wraz ze mną…
Nie, nie mogę o tym myśleć!
Nagle jego gniew zwrócił się przeciwko Marii. Czyż nie mogła po prostu przyjąć ofiarowanej sobie sakiewki? Dlaczego za wszelką cenę pragnęła ją zwrócić i jeszcze bardziej zranić chłopca?
Zarzut był jednak niesłuszny. Maria była tak samo młoda i dziecinna jak Vendel. Nie potrafiła wybrnąć z trudnej sytuacji. To on, Corfitz, powinien wykazać się dojrzałością
I właśnie on zniszczył wszystko, tak jak gniecie się papier, na którym namalowano delikatną akwarelę.
A wystarczyło przyjść do Vendela, życzliwie i spokojnie wyjaśnić mu, jak się sprawy mają, zapewnić o nadal trwającej przyjaźni jego własnej i Marii. Mogliby wtedy obrócić całą sprawę w żart, nie raniąc się wzajemnie. Choć z pewnością zabolałoby to chłopaka… Zwykle tak bywa, gdy miłość legnie w gruzach. To normalne, ale jego, Corfitza, obowiązkiem byłoby wówczas ukoić ból chłopca.
A on zadał mu cios, który nawet dojrzałego mężczyznę mógł popchnąć do nie przemyślanych działań.
Corfitz Beck uniósł głowę i spojrzał w jasne wieczorne niebo zawieszone nad bezkresną syberyjską równiną.
– Boże – szepnął. – Święty Ojcze, nie opuszczaj chłopca! Pozwól, bym kiedyś mógł błagać go o wybaczenie!
Trzeciego dnia podróży rzeką Vendel napotkał wiele łodzi dużych i małych. Nikt jednak nie zdawał się żywić wobec niego jakichkolwiek podejrzeń. Ludzie nastawieni byli przyjaźnie, pozdrawiali go wesoło, tak jak wita się dobrego kompana. Bezustannie coś do niego wołali. Vendel na ogół nie rozumiał z tego ani słowa, ale zawsze starał się odpowiadać równie beztrosko.
Coraz gęściej pojawiały się osady. Większość z nich rozłożyła się na wschodnim brzegu, nimi nie był więc zainteresowany. I nie miał też ochoty schodzić na ląd, w łódce czuł się najlepiej, choć teraz często musiał wylewać z niej wodę.
Słysząc rosyjski język dochodzący z przepływającej w pobliżu łodzi, zapytał, czy wkrótce dotrze do Samarowej. Pokiwali głowami twierdząco i powiedzieli; „tak, niedługo”, lecz niestety nie uzyskał żadnych bardziej precyzyjnych informacji.
Vendel liczył, że z Samarowej jest jakaś droga prowadząca na zachód przez Ural. Przekonany był, że należy trzymać się szlaków. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zapuściłby się samotny i nie uzbrojony w tajgę, w której w ciągu paru godzin można się całkiem zgubić.
Na ile mógł, starał się oszczędzać jedzenie. Nie wiedział, kiedy będzie miał możliwość uzupełnienia zapasów. Droga zdawała się nie mieć końca. By zaspokoić najgorszy głód, pił wodę z Irtyszu.
Choć słońce paliło, czuł, że w cieniu zrobiło się o wiele chłodniej. Bez wątpienia kierował się na północ. Noc z pewnością będzie zimna.
Błogosławione skóry! Jak dobrze, że zabrał je ze sobą.
Późnym wieczorem zorientował się, że dopływa do większej miejscowości. Na wodzie coraz więcej było rybaków i zastawionych wzdłuż brzegów sieci, wśród drzew coraz gęściej stały stożkowate domostwa Wogułów.
Najpierw ujrzał kościelną wieżę, a później daleko, daleko przed sobą miasto – Samarową.
Z piersi wyrwało mu się westchnienie zawodu. Samarowa leżała na wschodnim brzegu, a żadnego mostu nie było.
No cóż, na zachodnim brzegu rzeki także musiały być jakieś osiedla, nawet jeśli widok na nie przesłaniał mu gęsty las.
Ale według tego, co zapamiętał, żeglowny Irtysz kończył się właśnie tutaj. Wszystko jedno więc, jak będzie, i tak musi rozstać się z łodzią.
Zrezygnował z wygodnej pozycji, jaką zajmował przez większość czasu. Przeważnie siedział ze stopami zwieszonymi po obu stronach dziobu, by móc odpychać się nogami od wysepek, mielizn i przedmiotów dryfujących z prądem. Usiadł do wioseł, gotów sterować ku zachodniemu brzegowi.
Cóż właściwie wiedział o Samarowej? Niewiele, musiał przyznać. Wiedział, że miasto ciągnie się wzdłuż rzeki, jest punktem zbornym Wogułów i blisko spokrewnionych z nimi Ostiaków. Ochrzczone zostało przez Tatarów, którzy kiedyś podbili je i utrzymali, dopóki nie pojawili się Rosjanie. Vendel pamiętał, że władze nie są zadowolone z nazwy miasta i mają zamiar ją zmienić, ale na razie nie znaleziono jeszcze odpowiedniejszego miana.
Ostiacy także byli koczownikami i przybywali do Samarowej, by handlować skórami. Zarówno oni, jak i Wogułowie mówili językami z grupy ugrofińskiej, mogli się więc jakoś porozumieć. Ostiacy zamieszkiwali tajgę na wschodzie, Wogułowie na zachodzie.
Ostiakom przewodzili wodzowie, każdy klan miał swój totem; były to osobliwe pale z poprzecznymi belkami na górze, z których zwisały relikwie i trofea.
Nic więcej Vendel nie wiedział. Ale to i tak było sporo jak na Szweda mieszkającego w Tobolsku. Vendel miał umysł chłonny i dociekliwy, co sprawiło, że zdobył ogólną orientację na temat życia i obyczajów tubylców. Zaznajomił się także z kilkoma mówiącymi po rosyjsku wogulskimi myśliwymi, którzy przebywali w Tobolsku, zanim nie zesłano ich gdzieś dalej. Dokąd i dlaczego, nie wiedział.
Skąd ta nagła pustka wokół niego? Nic nie rozumiejąc, Vendel rozejrzał się dokoła. Wzdłuż wschodniego brzegu powoli sunął statek z żaglami. Odniósł wrażenie, że ciągnięty z brzegu porusza się pod prąd. Tam gdzie nurt był silniejszy, na wodzie ani śladu małych łodzi rybackich…
Dlaczego tak nagle zniknęły?
Mocował się z wiosłami, chcąc dotrzeć do zachodniego brzegu, ale w wodzie coś stawiało zaciekły opór. Wysiłki okazały się bezowocne; łódź i tak trzymała się samego środka koryta rzeki, coraz szybciej przesuwając się w kierunku rosnącego w oczach miasta.
I nagle od dołu eksplodowała jakaś potężna siła. Szarpnęła łódeczką, popychając ją naprzód w zawrotnym tempie. Przerażony Vendel usiłował ją powstrzymać, czuł jednak żelazny uchwyt ogromnej dłoni, która trzymała dno łodzi i popychała ją do przodu. Drewniana łupina pędziła jakby wsysana w ogromną gardziel i choć Vendel z całych sił starał się ją powstrzymać, na nic się to nie zdało.
Irtysz jest żeglowny do Samarowej…
Wodospad, tutaj? To niemożliwe, pomyślał, kiedy łódź odwróciła się bokiem, a potem dziobem w stronę brzegu. Udało mu się wreszcie ustawić ją we właściwym kierunku i wówczas szybko zerknął przez ramię.
Przecież tutaj okolica jest płaska jak naleśnik!
I wtedy zobaczył.
Woda, ogromna, szeroka niczym morze, łączyła się od wschodu z Irtyszem. Była to największa rzeka, jaką Vendel kiedykolwiek widział, a widział niemało po drodze z Prus Zachodnich na Syberię.
Przyglądał się okolicy z rosnącym przerażeniem, podczas gdy jego łódeczka, tańcząc po powierzchni niby skorupka orzecha, pożegnała Irtysz i wypłynęła na wody majestatycznego olbrzyma, nieubłaganie kierując się ku północy.
A więc to tak, Irtysz kończył swój bieg koło Sarnarowej. Ale jak nazywa się rzeka, z którą się zlewał?
Tego Vendel nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, że znalazł się na wodach jednej z największych rzek świata, Obu, która wypływa z gór Ałtaj i po drodze przez Syberię zbiera w sobie wody wielu innych rzek, a największą z nich jest właśnie Irtysz. Można sobie wyobrazić, jak wielki jest Ob, jeśli Irtysz wydaje się przy nim ledwie strumykiem.
Ze ściśniętym gardłem patrzył Vendel, jak Samarowa niknie za jego plecami, a on w swej łupince nie ma żadnych szans, by przybić do brzegu.
Spostrzegł, że po zachodniej stronie wzdłuż brzegu suną ciężkie barki. Zrozpaczony wołał a pomoc, ale jego głos rozpłynął się wśród huku zlewających się wód dwóch gigantów.
Być może ich zetknięcie nie zawsze jest tak gwałtowne, ale było wczesne lato, właściwie syberyjska wiosna, i wszystkie rzeki płynęły bystrzej niż zazwyczaj.
Bezradny patrzył na znów rozpościerające się wokół pustkowie.
Obem łódka płynęła żwawiej, coraz więc bardziej oddalał się Vendel od Samarowej i wszelkich zamieszkanych przez człowieka okolic.
Wydawało się, że słońce nie ma ochoty zachodzić. Obydwu brzegów rzeki strzegła milcząca tajga. Vendel opatulił się w skóry i ułożył do snu.
Oczy jednak zapatrzyły się w jasną noc, a chociaż pozostawały suche, odbijała się w nich samotność. Teraz o przyszłości nie wiedział absolutnie nic. Samarowa była nadzieją, której tak bezpodstawnie się trzymał. Nie wiedział, dokąd zmierza, ani w jaki sposób kiedykolwiek zdoła zejść na brzeg owej szerokiej na mile rzeki, której wody nieubłaganie niosły go coraz dalej i dalej.
Mijał czas. Pierwszego dnia na Obie Vendel siedział czujny, z napięciem wypatrując drogi wiodącej na zachód. Musiał ją przecież odnaleźć! Coraz częściej jednak nawiedzała go myśl, że tak daleko nie dotarł żaden człowiek.
Drugiego dnia podjął desperacką decyzję.
Noc była bardzo zimna, a to zła wróżba. Musiał przyznać, że płynie stanowczo za daleko ku północy. Tajga występowała już teraz rzadziej, rozdzielały ją długie mokradła. Na spokojniejszym odcinku rzeki, wiosłując ze wszystkich sił, skierował się ku zachodniemu brzegowi. Las nie był tu taki gęsty, postanowił zaryzykować. Musi przedostać się ku Uralowi, zanim będzie za późno!
Znów zebrał wszystko, co posiadał, w węzełek, przyjrzał się bardzo już uszczuplonym zapasom jedzenia i pożegnał z łodzią, która niosła go tak wiernie. Prawdziwym smutkiem napełnił go widok opuszczonej na brzegu rzeki drewnianej łupinki.
Tak rozpoczęła się jego daleka wyprawa w nieznane.
I jeszcze prędzej się skończyła…
Nie posunął się dalej niż pół godziny drogi w głąb iglasto-liściastego lasu, gdy nagle stanął, czując bicie serca, które omal nie wyskoczyło mu z piersi.
Przed sobą usłyszał coś, czego nie dało się pomylić z niczym innym: warczenie dużego drapieżnego zwierzęcia.
Vendel nie wahał się dłużej niż sekundę. Poganiany cichymi krokami, biegiem rzucił się na powrót ku rzece, przedzierając się przez zarośla i z trudem chwytając oddech.
Nie miał zamiaru zatrzymywać się, by sprawdzić, czy rzeczywiście jest ścigany.
Boże, kręci się chyba w kółko? Rzeka, gdzie rzeka? A jeśli nawet do niej dotrze, to jak odnajdzie łódź?
Gotów już był rzucić się w wodę i płynąć, jeśli okaże się, że wyjdzie na brzeg w niewłaściwym miejscu.
Świszczało mu w płucach. Zdawał sobie sprawę, że już zbyt długo źle się odżywiał. Kolana uginały się pod nim, potykał się, przewracał, chwilami czołgał na czworakach, ale co tchu w piersiach parł do przodu.
Las przerzedzał się, pokazało się otwarte niebo. Rzeka?
Tak, tam była rzeka! I nie musiał wcale daleko iść wzdłuż brzegu, nie opodal zobaczył łódź, czekającą na niego na piasku.
Jakże mógł opuścić tak drogiego przyjaciela? A gdyby nie wrócił? Łódka stałaby tak, porzucona, póki by nie zgniła. Czuł się wstrętnie, jak zdrajca.
Ostatni odcinek przebył na kolanach, przekonany, że w każdej chwili może zostać zaatakowany od tyłu. Z trudem pchnął łódź, wrzucił do środka swój węzełek, niezgrabnie wskoczył w ślad za nim i odbił od brzegu.
Był uratowany! Odważył się nawet obejrzeć, by sprawdzić, jakie to zwierzę go goniło.
Brzeg jednak był pusty. Najpewniej też nic nie próbowało go schwytać.
Ale nigdy w życiu już nie ośmieli się zapuścić w tajgę.
Vendel oszczędzał pożywienie. Miał zamiar zejść na ląd, gdy tylko dostrzeże ludzkie osady, i wymienić skóry na jedzenie. Nigdzie jednak nie zauważał śladów życia.
W nocy marzł coraz bardziej, za to w dzień musiał chronić spaloną słońcem skórę. Smarował ją cieniutkim kawałeczkiem tłuszczu, który uprzednio odciął od suszonego mięsa. Tłuszcz moczył w wodzie, by o zmiękczyć.
Z upływem dni znikała tajga. Wokół Vendela roztaczał się teraz przerażająco piękny, choć jakby chory równinny krajobraz. Ziemia była odrobinę pofałdowana, pokryta niskim, delikatnym mchem. Kamienisty, jałowy i niegościnny teren.
Słońce przestało już zachodzić, ale mimo to zimno stawało się coraz bardziej dotkliwe. Nocą dokuczał Vendelowi lodowaty powiew. Wody Obu płynęły teraz tak powoli, że chłopak przez cały czas musiał wiosłować. Wiele było wysepek i podwodnych prądów, czasami z trudem udawało się określić, którędy płynie główny nurt. Nie spotykał już łodzi, nie widział też żadnych osad ludzkich. Pewnego dnia dostrzegł na brzegu opuszczone sanie, zrobione z brzozowych pni. Podpłynął, pełen nadziei, ale widać było wyraźnie, że musiały leżeć tam już od lat. Rozczarowanie było tak wielkie, że wybuchnął płaczem.
Zastanawiał się, czy starczy mu odwagi, by zagłębić się w tę osobliwą krainę, budzącą tak wielkie przerażenie. Tu przecież nie mogło zaskoczyć go żadne zwierzę!
Tak mu się wydawało.
Nocą nagle się przebudził. Z pustkowia równiny dobiegło go przeciągłe wycie, dobywające się najpierw z jednego, a potem z wielu głodnych gardeł.
Wilki.
Vendel stłumił płacz i odmówił modlitwę. Uważał, że nikt nie może być bardziej opuszczony niż on.
Nazajutrz znów oglądał bezkresną krainę pokrytych mchem i porostami kamieni. Vendel nie znał nazwy tego świata zimna i pustki. Nie wiedział, że patrzy na tundrę.
Myślał tylko o jednym: jak najprędzej musi zejść na ląd, skończyło się bowiem jedzenie. Raz udało mu się złowić rybę na haczyk, zmusił się, by zjeść ją na surowo. Następnego dnia jednak haczyk zaplątał się w rzeczne wodorosty.
Któregoś ranka w oddali ujrzał coś białego. Z początku nie mógł pojąć, co to jest, w środku łata. Wkrótce jednak musiał spojrzeć prawdzie w oczy – to śnieg albo lód. Z czasem przyzwyczaił się do śniegu…
O samej wodzie człowiek długo nie wyżyje. Przyszedł dzień, kiedy Vendel nie miał już sił wiosłować.
Muszę zejść na ląd, pomyślał oszołomiony. Odwrócił głowę i zobaczył wielki kawał lodu, niemal lodową górę, dryfującą po wodzie.
Ostatkiem sił udało mu się skierować dziób ku brzegowi. Zachodniemu, na tyle był w stanie jeszcze myśleć. Zesztywniałymi od zimna wczesnego poranka dłońmi poruszał wiosłami, kierując się ku brzegowi. Zaraz za niewielkim wzniesieniem kryła się mała zatoczka. Nie wiedział, czy wzniesienie to ziemia, czy lód, było mu wszystko jedno. Jednostajnie, z wysiłkiem posuwał się do przodu.
Mogę zastawić sieci, myślał na wpół przytomnie. Zapomniał, że próbował już to robić na Irtyszu i stracił sieć. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem?
Pomysł ten dał mu jednak nową nadzieję, a co za tym idzie, więcej sił. Udało mu się wpłynąć do zatoczki i z mozołem wyciągnąć łódź na ląd.
Osłabiony i skostniały z zimna wstąpił na wiecznie zmarzniętą ziemię tundry. Natężył wzrok. Wydawało mu się, że widzi na ziemi trawę, niewielkie kępki o krótkich źdźbłach, z maleńkimi koszyczkami białych kwiatów. Odwrócił swój obolały kark i omiótł spojrzeniem rozciągającą się przed nim przestrzeń. Tam w głębi zatoki, między kamieniami… czy to nie bawełna błotna?
I… i… tam dalej, w cieniu wielkich głazów? Czy to nie brzozowy pień, odarty z gałęzi, ścięty?
Nie śmiał podejść bliżej, by to sprawdzić, zbyt dobrze miał w pamięci sanie, które widział niedawno. Ile mogły mieć lat? Może jakiś nieszczęśnik, tak jak on sam, zszedł tu na ląd dawno, dawno temu i zrąbał tę brzozę? Chociaż nie, musiał przywieźć pień ze sobą, tutaj nie rosły już brzozy.
Słońce grzało mocniej, poczuł jego zdradliwe ciepło, przeciągnął się. Nagły ruch sprawił, że zakręciło mu się w głowie, wszystko dokoła zawirowało. Myśli zaczęły się kłębić. Muszę znaleźć sieć. Nałapać ryb! Jaka cudna, jaka miękka jest ta trawa. Tylko trochę na niej odpocznę. Cały zesztywniałem od siedzenia w łodzi.
Odpocznę tylko przez chwilę…
W tej opuszczonej przez Boga krainie wola Vendela przestała już mieć jakiekolwiek znaczenie. Decydowało jego wycieńczone ciało. Osunął się na trawę i miłosierne omdlenie zdławiło dojmujący głód.