129529.fb2
W ciągu tego wieczoru jeden jedyny raz wrócił myślą do Marii Skogh.
Ale ona pozostała tak daleko, nie należała do niego i wcale nie tęsknił już ani za nią, ani tym bardziej za Tobolskiem. Z westchnieniem ulgi stwierdził, że młodzieńcze zadurzenie minęło. Było zbyt uduchowione, za bardzo wysublimowane, pozostawało bez żadnego związku z rzeczywistością.
Nie oznaczało to wcale, że miał zamiar od razu baraszkować w łóżku z pięcioma szalonymi dziewczętami z nieznanego plemienia! Nawet jeśli miałyby okazać się niepohamowane i nade wszystko spragnione miłości.
Vendel niewiele wiedział o ludach Północy. Zwano je prymitywnymi, ale on wcale nie był pewien, czy tak należy uważać. Ci ludzie byli przyjaźni i ufni, a to mu wystarczało. Myślał, że i tak nie pozostanie u nich dłużej niż kilka dni. Potem pojedzie dalej, dopóki jeszcze jest względnie ciepło. Musi dotrzeć do domu przed końcem lata, takie było jego mocne postanowienie.
I najważniejsze: odejdzie, zanim te istoty odbiorą mu niewinność. Vendel zawsze pielęgnował w duszy wzniosłe ideały. Kobieta, którą poślubi, miała być jego pierwszą.
Zadrżał na myśl o letnim obozie Samojedów. Ile samotnych kobiet mogło się tam znajdować?
Dziewczęta nie wiedziały, jak mu dogodzić. Podczas gdy trzy zaplatały sobie nawzajem warkocze i smarowały je tłuszczem, by się dla niego upiększyć, dwie pozostałe troskliwie zajęły się nim samym. Przygotowały ogromne łoże i znów go nakarmiły. Tym razem dostał wędzone i suszone mięso renifera, prawdziwy rarytas. Popił je wodą, przyniesioną ze źródełka w tundrze. Teraz już miał się na baczności przed ich sfermentowanym napojem. Nadal czuł jego działanie – niezwykłą lekkość w głowie i nieprzyjemne ściskanie w żołądku, który tak długo był pusty.
Po pewnym czasie dał dziewczętom znak, że pragnie iść spać. Zrobiło się na tyle późno, że było to w pełni zrozumiałe życzenie.
Natychmiast wstąpiła w nie nowa energia. Zaczęły go okrywać, dziesięć rąk mościło mu posłanie i otulało skórami. Jego jasne włosy nadal budziły rozmarzenie.
Potem wprowadziły renifery i psy do zagrody i starannie je zamknęły. A więc temu służył płot! Odgradzał od wilków i innych drapieżników. Dziewczęta kawałkiem skóry zasłoniły też otwór wejściowy.
Wszystkie ułożyły się razem z nim.
Oby tylko wzięły sobie do serca moje zmęczenie, modlił się w duchu.
Wzruszył się, gdy zrozumiał, że jego obecność daje im poczucie bezpieczeństwa. Był dużym i silnym mężczyzną, pięć samotnych dziewcząt z tajgi mogło szukać u niego ochrony. Odkrycie to tak poruszyło Vendela, że przed udaniem się na spoczynek pogłaskał każdą z nich po policzku.
Spoczynek, spokój? Jeszcze nigdy w życiu Vendel nie słyszał tylu szeptów i chichotów. Jego gest najwidoczniej trafił prosto do ich serc, były podniecone jak pszczoły, gdy znajdą miód, Mimo to zapadł w głęboki sen, choć letnia noc przeświecała przez otwór w dachu.
Dręczyły go niespokojne sny. Miękkie dłonie jak tchnienie wiatru pieściły jego twarz i szyję, wodziły po liniach twarzy tak delikatnie, że się nie przebudził. Nagle chłodniejszy powiew owionął jego pierś, jakby ktoś odsunął ciepłe przykrycie. A potem znów poczuł roztańczone ręce, słyszał zdumiony szept, gdy palce dotykały jasnych włosów na piersi.
Spierające się głosy, przepychanie.
Jakieś ciało znalazło się tuż obok niego. Inne z drugiej strony. We śnie Vendel nie potrafił zidentyfikować istot, które dotykały go tak cudownie, tam bowiem, gdzie się znalazł, panowała ciemność. Łagodna, ciepła ciemność. Czy był w Szwecji? Nie, w domu nie spotkał takich istot. I na pewno też nie w Tobolsku. Znalazł się chyba w jakimś raju. Tak, teraz już wiedział, gdzie jest. Na dnie morza, u syren! Że też nie zorientował się do razu! Wszystko wokół było błękitnozielone, ulotne, kołysało się i unosiło w rozkosznej ciepłej wodzie. I, o dziwo, mógł w niej swobodnie oddychać.
Dłonie syren łaskotały go, odchylił się więc bardziej do tyłu, dając tym samym przyzwolenie. Ogarnęło go obezwładniające uczucie rozkoszy, w głowie szumiało mu przyjemnie, uśmiechał się uszczęśliwiony. Próbował objąć jedną z nich ramionami, ale ręce miał ciężkie jak z ołowiu, nie był w stanie unieść ich ani trochę.
Teraz lekkie dłonie dotykały jego uda. gadały, prześlizgując się po napiętej skórze spodni. Och, jakież to przyjemne, poczuł, że jego męskość rośnie, i powoli odwrócił się, by ułatwić dłoniom dostęp.
Jak można kochać się z syreną?
Pożądanie, jakie się w nim obudziło, nie miało nic wspólnego z cnotliwym Vendelem Gripem. To był ten Vendel, który zerkał na rosyjskie dziewczęta stojące przy drodze i snuł o nich nieprzystojne marzenia. Oszałamiający napój działał nadal, napełniał go niewypowiedzianą lekkością.
Syreny dotarły do najintymniejszej części jego ciała. Dotykały tajemnicy przez skórę spodni, delikatnie gładziły. Usłyszał wyrażające zachwyt stłumione okrzyki.
Przez chwilę panowała cisza.
Szepty.
A potem, przy wtórze niepohamowanego chichotu, małe dłonie poczęły się wsuwać pod spodnie, usiłowały rozluźnić pasek…
Chichotanie? Szczebiotanie i szepty?
W jednej chwili Vendel oprzytomniał. Podskoczył do góry niczym ukąszony przez osę.
– Nie! – krzyknął po szwedzku, rozgniewany. – Nie, zostawcie mnie w spokoju, przeklęte wiedźmy!
Jego gniew i wzburzenie były tak szczere, że dziewczęta rozpierzchły się na wszystkie strony niczym wystraszone kurczęta. Usiadły z dala od niego, wtulając się w ścianę.
Sprawiały wrażenie tak śmiertelnie przerażonych, że gniew Vendela minął jak ręką odjął. Uśmiechnął się do nich uspokajająco.
Natychmiast znalazły się przy nim, przepraszając, na nowo zabiegając o łaski. Vendel zdecydowanym ruchem starannie zapiął pas i wyjaśnił głosem, który miał zabrzmieć surowo, że jest zmęczony i chce spać. Był wycieńczony, osłabiony i czuł się okropnie.
Nie było końca dzikim protestom. O nie, przecież wcale nie jest taki słaby! Był w pełni sił, by zrobić to, co do niego należało, dobrze to widziały!
Wszystko wyjaśniały w języku, którego nie rozumiał. Nie musiał jednak znać ich mowy, by wiedzieć, co chcą mu przekazać.
Choć obudziły w nim uczucia, które z wielkim trudem dały się stłumić – jakże dziwne wydały mu się nagle te nieduże stworzenia – udało mu się mimo wszystko zdecydowanie nakazać: Spać! I nic poza tym! A jeśli nie zostawią go w spokoju, to on…
No tak, co zrobi? Pójdzie sobie? I tak nikt by w to nie uwierzył, tylko tu mógł przeżyć. Zakłuje je nożem? Nie śmiał się zdobyć na taką groźbę wobec tych miłych, dobrych istot. Skończyło się więc na ogólnym postraszeniu. Przerażone dziewczęta w poczuciu winy ze łzami w oczach obiecały, że zostawią go w spokoju.
Dotrzymały słowa, ale przed zaśnięciem słyszał w nocnej ciszy cichutkie łkanie.
Powiedziało mu to więcej niż wszystko inne o ich rozpaczliwej sytuacji – o przygniatającej świadomości, że nie ma dla nich męża. I nigdy nie będzie.
Wstali wcześnie. Vendel usiłował ukryć fakt, że wciąż odczuwa skutki wczorajszego upojenia. Co prawda nie były one bardzo silne, po prostu od czasu do czasu przenikał go nieprzyjemny dreszcz.
Starał się okazywać życzliwość i chętnie pomagał dziewczętom tam, gdzie potrzebne było męskie ramię. One okazały się jednak niebywale zręczne, miały mocne dłonie, więc pomoc Vendela była raczej symboliczna. Zachwycały się jednak jego siłą, a on z przyjemnością słuchał okrzyków uwielbienia na swoją cześć. Bezustannie dotykały mięśni na jego ramionach, oczy im wtedy błyszczały, a usta rozciągały się w uśmiechu. Vendel cieszył się teraz, że ciężka praca w Tobolsku sprawiła, iż miał tak wyćwiczone i prężne ciało. W towarzystwie tych istot stał się jak dziecko. Pochlebiał mu zachwyt, jaki dostrzegał w ich oczach.
Szałas i otaczające go ogrodzenie zostało, ale wszystkie skóry zwinięto i załadowano na lekkie sanie; tam też znalazły się rzeczy Vendela. Sposób pakowania, jaki zaprezentowały dziewczęta, świadczył o ich sprawności i biegłości, tak więc główną część owego poranka zajęło przygotowanie posiłku. Vendel zauważył, że spożywają wyłącznie zimne jedzenie, nigdzie też nie dostrzegł śladów dawnych palenisk. Czyżby nie znali ognia? To niemożliwe, bo jak zdołaliby przeżyć zimę w tej krainie lodu?
Rozdzielili ładunek na dwie pary sań, które zostawiono im do dyspozycji. Jedne z nich miały ciągnąć renifery, drugie psy. Dziewczęta nakazały Vendelowi zająć miejsce w większych saniach, tych z zaprzęgiem reniferów. On jednak nie chciał zgodzić się na rolę pasażera, podczas gdy saniami miała powozić mała, słaba kobieta. Rozpoczęła się przerywana śmiechem dyskusja. W końcu pannom udało się wytłumaczyć Vendelowi, że siedząc w saniach będzie im najmniej przeszkadzał. Na pewno nie umie powozić reniferami, są zupełnie inne niż konie.
Przekonał się o tym dość szybko i zaakceptował swą mało męską rolę. Jedna z dziewcząt powoziła psim zaprzęgiem, dwie kierowały reniferami, ciągnącymi sanie, w których siedział Vendel, obejmując ramionami najmłodsze dziewczyny.
W jakim mogły być wieku? Dokładnie nie był w stanie tego określić. Oceniał, że mogą mieć od szesnastu do dwudziestu siedmiu lat. I to jeszcze z marginesem w obie strony.
Po mistrzowsku wyszukiwały najłatwiejszą drogę. Przez cały czas starały się jechać pasmami lodu, a kiedy tylko pokazywała się goła ziemia, zsiadały z sań, starając się nadążyć za pojazdem mknącym w dzikim pędzie po kamieniach i mchu tundry.
To była bardzo wesoła jazda. Każde najdrobniejsze wydarzenie stanowiło okazję do śmiechu. Vendel bawił się tak jak one, zaraził się ich beztroskim stylem bycia.
Czy beztroskim…? Śmiech raczej był sposobem na przetrwanie, przeżycie.
Zauważył, że teren zaczyna się wznosić. Coraz więcej było śniegu i lodu, wiatr stawał się dokuczliwszy. Zwierzętom szło się jednak teraz łatwiej, bo ziemia nie była już goła.
W ciągu tego dnia Vendel zaprzyjaźnił się z piątką dziewcząt. Nauczyły go wielu słów ze swego zawiłego języka. Doprawdy, skomplikowana to była mowa! Vendel, który jak na owe czasy był niezwykle oczytanym człowiekiem, zrozumiał, że jej gramatyka to gąszcz, w który nie powinien się zapuszczać. Czasowniki, rzeczowniki i przymiotniki odmieniały się za każdym razem inaczej i bez względu na to, jak długo uczył się nowych słów, kiedy chciał ułożyć z nich zdanie, nic się nie składało. Dziewczęta wybuchały wtedy niepohamowanym śmiechem.
Doskonalił się jednak coraz bardziej. Nauka zawsze przychodziła mu z łatwością i gdy postępował tak, jak Irovar z rosyjskim – to znaczy zapominał o gramatyce – szło mu wyśmienicie. Najgorsze jednak było, że przede wszystkim chciały nauczyć go nieprzyzwoitych słów, a gdy powtarzał je w dobrej wierze, omal nie spadały z sań, dusząc się ze śmiechu.
Przytrafił się im także wypadek. Sanie najechały na kamień i wywróciły się, a noga najmłodszej dziewczyny znalazła się w potrzasku.
Wylały potoki łez i krzyczały wniebogłosy, nie bez racji obawiając się zranień w tak surowym klimacie. Vendel ściągnął z nogi dziewczyny but z reniferowej skóry, wypchany trawą turzycą, i zbadał ranę. Dziewczyna załkała, przestraszona, zaraz jednak płacz ucichł. Paplanie pozostałych dziewcząt także wyjątkowo na chwilę zamarło. Wszystkie pochyliły się nad chorą nogą i Vendel widział już tylko wysmarowane tłuszczem głowy. Łagodnie, ale stanowczo rozsunął je na boki.
Trzymał w dłoni najmniejszą i najbrudniejszą stopę, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Płoza sań przejechała po kostce, pozostawiając po sobie ślad w postaci długiej, sinej opuchlizny i nikłego pasma krwi. Vendel poprosił o przyniesienie jego rzeczy i, o dziwo, wszystkie cztery zrozumiały i rzuciły się do drugich sań. Mała ranna patrzyła mu prosto w oczy z najgłębszym oddaniem.
Dziewczęta powróciły, wszystkie naraz usiłowały podać mu węzełek. Niemal wstrzymały oddech, gdy Vendel wyciągnął środki opatrunkowe, które zabrał ze sobą z Tobolska. Nie były to szczególnie imponujące zasoby, ale one z zapartym tchem obserwowały, jak Vendel delikatnie czyści ranę dziewczyny śniegiem i obwiązuje ją.
Potem własnoręcznie naciągnął but na chorą nogę. Vendel miał wrodzony talent Ludzi Lodu do leczenia ran i chorób. Nikt go tego nie uczył, instynktownie wiedział, jak należy postąpić.
Dziewczyna promieniała jak słońce. Była ranną bohaterką, a Vendel jej wybawicielem.
Późnym popołudniem, kiedy Vendel był już tak głodny, iż wydawało mu się, że zaraz zacznie łykać kamienie, znaleźli się nagle na zapomnianej przez Boga wyżynie. Przeprawili się przez nią nawet dość szybko i po drugiej stronie, w miejscu osłoniętym od wiatru, znaleźli szałas, identyczny jak ten, który opuścili rano. Tam nareszcie się zatrzymali. Pod nimi, spowity w lodową mgłę, roztaczał się nieznany świat. Zwierzęta wpuszczono luzem do zagrody i nakarmiono, tu bowiem nie było nic poza twardo ubitym śniegiem.
Dziewczęta zabrały się do przygotowywania posiłku, a Vendel zajął się reperacją uszkodzonych ścian i wejścia. Dziewczęta tak były uszczęśliwione jego obecnością, iż zrozumiał, jak bezgranicznie musiały być samotne.
Jakie miejsce zajmowały w społeczeństwie, do którego należały? Zbędne kobiety. Czy niepotrzebnych nie odrzucano, pozostawiając na śmierć? Nie, nie podejrzewał o taki brak uczuć ludu o tak gorących sercach. Ale ludzie często muszą ugiąć się przed biedą i podczas głodu może trzeba poświęcić najsłabszych? Nic o tym nie wiedział i nie miał ochoty zastanawiać się nad tym. Kochał te drobne stworzenia miłością platoniczną… Choć być może słowa „platoniczna” nie należałoby tutaj używać. Musiał przyznać przed samym sobą, że na niego także podziałała ich bliskość i niedwuznaczne poczynania. Były takie ładne i kobiece, takie łagodne, spontaniczne i oddane. A on przecież wiódł życie nad wyraz wstrzemięźliwe.
Żadną sztuką było uwielbiać Marię w sposób tak nieziemski, w jaki on to czynił. Była kruchą, eteryczną istotą, której nie chciał bezcześcić nawet myślą o fizycznej miłości i małżeńskich nocach.
One natomiast…
Vendel podniósł z ziemi garść śniegu i natarł nim rozpalone policzki.
Zanim się posilili i uporali ze wszystkim, skończył się dzień. Vendel zastanawiał się, jak długa podróż jeszcze ich czeka, ale sądząc po zapasach, miała się już ku końcowi. Z rozdzielonych porcji wynikało, że jedzenia zostało jeszcze tylko na poranny posiłek.
Znów siedli w zacisznym szałasie. Vendel zdecydowanie podziękował za ponowny poczęstunek owym fatalnym w skutkach oszałamiającym napitkiem. Uśmiechnęły się, ale zrozumiały.
Tego wieczoru panował inny nastrój. Dziewczęta były bardziej milczące, przyglądały mu się ukradkiem, choć w ciągu dnia przecież się zaprzyjaźnili. Najwyraźniej usiłowały się zorientować, czy nie zmienił zdania.
Jedna z dziewcząt postanowiła działać bardziej konkretnie. Uklękła przed nim i szybko na próbę pogłaskała go po policzku, tak jak on uczynił to poprzedniego wieczoru. Widocznie spodobał im się ten gest.
Vendel spoważniał, w jego oczach pojawiła się czułość, choć na ustach igrał uśmiech. Znał je już teraz lepiej, wiedział, że dobroć i ufność miały we krwi od urodzenia. Spokojnie wyciągnął dłoń i odwzajemnił pieszczotę.
Rozległo się westchnienie ulgi i cichy śmiech, napięcie wyraźnie się rozładowało. Cztery dłonie jedna przez drugą starały się dosięgnąć jego policzka.
Przyciągał je do siebie po kolei. Delikatnie palcami pieścił złotoróżową skórę, czule szepcząc po szwedzku: jesteś taka słodka, że mógłbym cię zjeść. I na ciebie też miałbym ochotę, ale się o tym nie dowiesz. Ty masz najpiękniejsze oczy pod słońcem. A ty jesteś prawdziwą, pociągającą kobietą. Kocham was wszystkie. Boże, dopomóż biednemu mnichowi, który znalazł się w niewoli u pięciu jakże zmysłowych stworzeń!
Dostrzegał ich pragnienia, pożądanie, nadzieję. Odtrącone, niepotrzebne, skazane na życie bez mężczyzny. Nigdy nie wezmą w ramiona męża, nie poprowadzą dalej żadnego rodu, nikomu nie dadzą rozkoszy, nie zaleją oddaniem i miłością.
W pomieszczeniu panował cudownie ciemny półmrok. Okrycia były miękkie niczym z puchu. Vendel odzyskał już siły, był mocnym mężczyzną, a w jego ciele krążyły soki wiosny.
Poczuł, że drży.
To było niby sen. I we śnie wyciągnął rękę ku najstarszej dziewczynie, przyciągnął ją bliżej. Ze zdumieniem zajrzała mu w oczy. Ona także drżała. Vendel otoczył ją ramionami i ostrożnie pocałował w usta na szwedzki sposób. Nie wiedział, czy w ich kulturze pocałunki były czymś zwyczajnym, ale oceniając po okrzykach zdumienia raczej tak nie było. Dziewczyna, którą trzymał w objęciach, jęknęła, oczy zaszły jej mgłą. Miał nadzieję, że swym uczynkiem nie popełnia żadnego wykroczenia wobec ich religii. Nic jednak na to nie wskazywało, dziewczyna bowiem z całych sił starała się przytrzymać jego usta, a kiedy wreszcie ją puścił, włożyła dłonie między uda, cicho wzdychając.
Pozostałe dziewczęta przysunęły się jeszcze bliżej, Vendel wybrał tę, która wydała mu się kolejna wiekiem, i postąpił z nią podobnie. Była więcej niż chętna, jak omdlała osunęła się w jego objęcia.
Zrozumiały porządek i następna czekała już gotowa. Rzuciła mu się w ramiona tak szybko, że niemal się zderzyli. Chichotała zawstydzona, oczekując na swój pocałunek. Dostała go, długi i staranny, i z wyrazem rozmarzenia na twarzy ustąpiła miejsca kolejnej.
Vendel był teraz już tak podniecony, że gdy prawie najmłodsza wiekiem dziewczyna usiłowała rozpiąć mu pas, nie protestował, a nawet przyjął taką pozycję, by ułatwić jej dostęp do klamry. Ale wszystko musiało odbywać się sprawiedliwie, została przecież jeszcze jedna. Ta przedsiębiorcza musiała więc zadowolić się rozpięciem tylko klamry.
Ostatnia kontynuowała dzieło rozpoczęte przez poprzedniczkę. Przełożyła nogę przez jego biodra i Vendel zdołał się opanować z największym trudem. Przed oczami miał czerwone chmury. Nie mógł pojąć, dlaczego powinien się powstrzymywać, a kiedy ostrożnymi dłońmi odsunął najmłodszą, by w żaden sposób nie okazać się stronniczym, spostrzegł, że dwie najstarsze zdążyły się już rozebrać, a młodsze zdejmowały kurtki przez głowę.
Najstarsza uklękła przed nim i ściągnęła zeń koszulę. Vendel pomógł jej, cóż bowiem go teraz powstrzymywało? Nic, dziewczęta potrzebowały jego, on potrzebował ich, czy można z tym było mieszać szwedzkie pojęcie moralności?
Nie zawstydzało ich wcale, że jest ich tak dużo. Nikogo przecież nie można było wypędzić na nocny mróz. Vendel był może początkowo nieco zażenowany, ale otwartość dziewcząt uciszyła jego niepokój. Czuł się bezpieczny z tymi niezwykłymi istotami, byli jak sześcioro przyjaciół miło spędzających wspólnie czas.
Zdjął spodnie. Dziewczyna nie chciała czekać, od razu usiadła na nim i obejmując go odnalazła właściwą pozycję. Sięgnęła ręką i usłyszał jej westchnienie, jakby nie spodziewała się tego, czego dotknęła. Vendel uniósł się i ułożył ją na plecach. Krew dudniła pożądaniem, nie był już w stanie myśleć.
Dziewczyna prawie natychmiast osiągnęła spełnienie, zrozumiał, że powinien to wykorzystać. Choć zamroczony, niemal jak pijany, zdołał opamiętać się na tyle, że pocałował ją, dziękując, i zostawił. Odsunęła się natychmiast i w uniesieniu tłumaczyła coś innym.
Dopiero wówczas uświadomił sobie, że w pierwszym momencie jej twarz ściągnęła się bólem. Mój Boże, przecież ona była dziewicą! pomyślał wstrząśnięty. Co ja zrobiłem?
Ale jak brzmiały słowa Irovara? „Zrób dla naszych dziewcząt to, co będziesz w stanie, a wyświadczysz tym nam wszystkim wielką przysługę.”
A więc pozostawiono mu swobodę.
Druga leżała już gotowa, bez odrobiny zażenowania, z radosnym wyczekiwaniem w oczach. Vendel, który poznał już rozkosz zbliżenia z kobietą, nie wahał się ani przez moment. Nie mógł też dłużej czekać, podniecenie osiągnęło punkt wrzenia, miał wrażenie, że jego oczy są jak ze szkła, w udach czuł pulsowanie.
Druga była trudniejsza. Z przykrością dostrzegał, że sprawia jej ból, ale wydawało się, że ona sama tego chce. Jakby musiała przejść tę odrobinę cierpienia, by znaleźć się w raju. Trzy pozostałe leżały blisko, przytulone do niego. Głaskały jego skórę, przez cały czas żałośnie wzdychając.
W końcu udało mu się pokonać jej dziewictwo, ale w tym momencie stracił panowanie nad sobą. Mój Boże, myślał zmartwiony. Zostały mi jeszcze trzy, nie wolno mi ich zawieść! Nic jednak nie mógł zaradzić, musiał poddać się ogromnej fali, która go zagarnęła i niosła teraz ku niewysłowionej rozkoszy.
W ostatniej chwili ostra myśl przeszyła mu mózg: Jestem z Ludzi Lodu, nie mogę zsyłać przekleństwa na te wspaniałe istoty! Zdołał wycofać się w porę.
Wycieńczony leżał na posłaniu. Dziewczęta wiedziały dostatecznie dużo, by nie żądać od niego więcej w tej chwili. Słyszał ich przytłumione westchnienia, ale go nie dotykały. Czekały.
Po pewnym czasie mógł już oddychać normalnie. Leżąc na boku przyciągnął trzecią dziewczynę do siebie i zaczął czule pieścić. Gestami starał się wyjaśnić, że musi okazać mu cierpliwość. Przycisnęła się mocno do niego, podczas gdy jedna z najmłodszych sięgnęła po jego dłoń, a druga przytuliła się do jego pleców.
Zajęło to całą noc – noc wypełnioną radością, wzajemną ufnością i namiętnością. A kiedy nastał świt, dziewczęta nie były już niepotrzebnymi plemieniu dziewicami. Były kobietami Vendela!
Jeśli przyszłość całej szóstki miała okazać się gorzka, pozostanie im przynajmniej wspomnienie owej urokliwej nocy.
Wycieńczeni, zaspokojeni, bogaci w nowe doświadczenia, usnęli nad ranem. Vendel w samym środku gromadki pieszczących go dziewcząt. Po głowie błądziła mu tylko jedna myśl: czy komuś na świecie może być lepiej niż jemu?
Z głębokiego snu obudziły ich psy. Dzień wstał już na dobre, a zwierzęta nie dostały nic do jedzenia.
Nareszcie mogli opuścić miejsce noclegu i ruszyć dalej przez wyżynę. Lodowa mgła rozpierzchła się. Vendel stał wraz z małymi przyjaciółkami, zapatrzony w widoczne w oddali masy lodu Morza Karskiego. Morze wdzierało się w głąb lądu tworząc dużą, głęboką zatokę, wokół której, i jeszcze dalej, widać było wiele małych stożków. To były domostwa Jurat-Samojedów. Przed oczyma miał ich letni obóz.
Juny rozstawione były w grupkach. Vendel przypomniał sobie słowa Irovara. Każdy ród tworzy odrębny klan. Zdawało się, że trzymają się osobno, w sporej odległości od sąsiadów. Choć niektóre z domostw stały z dala od innych, istniało wyraźne centrum w głębi zatoki. Tworzyło je największe skupisko stożkowatych jurt.
Dało się zauważyć, że do letniego obozu przybyli niedawno. Pojawiały się coraz to nowe rodziny, na niskich zboczach od południowej strony dojrzał stado co najmniej tysiąca reniferów, kierowane ku wybrzeżu. Wiele stad dotarło już na miejsce, największe było tak ogromne, iż wątpił, by należało do jednego tylko właściciela.
W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszeli nawet ujadanie psów uganiających się wokół namiotów. Vendel odetchnął głęboko, by stłumić uczucie wzruszenia, jakie ogarnęło go na widok tego niezwykłego obrazu. Wiatr wiał zimny, nie był jednak nieznośny. Niebo nad morzem zawisło czyste, jasne, ale od południa nadciągały ciężkie, najpewniej śniegowe chmury.
To wcale go nie ucieszyło. Dość już napatrzył się na śnieg w Tobolsku.
Dziewczęta dały mu znak, że są gotowe, by jechać dalej.
Uśmiechnął się do nich. W uśmiechach, jakimi mu odpowiedziały, krył się spokój i czułość.
Bez słowa pocałował je wszystkie po kolei. Ruszyli w dół.