129529.fb2
Już z daleka spostrzegli, że są oczekiwani. Wydawało się, że niemal wszyscy obecni w obozie wyszli im na spotkanie. Na polu przed główną jurtą stała cała gromada Jurat-Samojedów.
Kiedy podjechali bliżej, Vendel rozpoznał na czele zgromadzenia Irovara wraz z dwoma znajomymi mężczyznami. A za nimi…
Dobry Boże, pomyślał. Cały rój kobiet! A mężczyzn zdołał naliczyć zaledwie dwudziestu!
Nic dziwnego, że jego małe przyjaciółki były tak zdesperowane.
Teraz dziewczęta, przejęte i podekscytowane, zostawiły sanie i pobiegły prosto do grupy kobiet. Opowiadały jedna przez drugą… Gestami dłoni kreśliły coś w powietrzu. Zrozumiał aż za dobrze, co chciały w ten sposób przekazać.
Jęknął, włos zjeżył mu się na głowie i wprost odjęło mu mowę. Odwrócił się więc, przeklinając w duchu. Kiedy jednak po chwili ośmielił się obejrzeć, napotkał tylko życzliwe, spokojne uśmiechy; kobiety, wyraźnie zaintrygowane, mierzyły go wzrokiem od stóp do głów.
Głęboko zawstydzony, choć jednocześnie rozbawiony, przywitał się z Irovarem i jego dwoma przyjaciółmi.
– Dziękujemy ci – rzekł po prostu Irovat. – Dziewczęta były naszym wielkim zmartwieniem. Są za blisko spokrewnione ze wszystkimi mężczyznami w naszym plemieniu, nie możemy się więc z nimi zadawać. To wbrew naszym regułom.
– Rozumiem. Macie rację. Szkoda tylko tych, które niezasłużenie cierpią.
– To prawda. Ale nie czuj się teraz związany. Nie musisz pojąć ich za żony, o ile nie spłodziłeś z żadną dziecka.
– Nie, chyba nie. Pod tym względem muszę bardzo uważać.
Irovar popatrzył na niego pytająco, ale nie było czasu na wyjaśnienia, wszyscy bowiem pragnęli przywitać się z przybyszem. Vendel już w pierwszej chwili zwrócił uwagę na jedną z kobiet. Stała z dala na niewielkim wzniesieniu, nie należała do najmłodszych i miała w sobie coś szczególnego. Nieco wyższa od przeciętnych kobiet Jurat-Samojedów, trzymała się prosto, dostojnie. Dłonie wsunęła w szerokie rękawy, jej oblicze było zatrważająco blade. Rysy twarzy różniły ją od pozostałych, kości policzkowe nie były rozstawione tak szeroko, linie rysowały się jakby delikatniej. Uważnie przyglądała się Vendelowi, za każdym razem, gdy krzyżowały się ich spojrzenia, odczuwał dziwny niepokój. Przez moment stali, zespoleni niezwykłym nastrojem, którego on zupełnie nie pojmował. Czuł, że płacz ściska mu gardło, a jednocześnie ogania go bezbrzeżny spokój. Skinęła głową ledwie dostrzegalnie, a jej usta zadrgały, jakby pojawił się na nich cień pełnego zrozumienia uśmiechu.
Vendel witał się i witał, wszyscy podziwiali jego wzrost, chcieli go dotknąć, pogładzić po jasnych włosach.
W końcu Irovarowi udało się dojść do słowa.
– Moja żona pragnie cię poznać.
– Oczywiście. – Vendel był na to przygotowany.
Irovar poprowadził go w stronę kobiety stojącej na wzniesieniu. W tej samej chwili tłum ucichł, zamierając w bezruchu.
Kobieta lekko skinęła głową; Vendel odpowiedział uroczystym ukłonem.
Przemówiła głębokim, ciepłym głosem:
– Chcę z tobą pomówić. Mieszkasz w naszym domu!
– Dziękuję – powiedział tylko. Jej rosyjski był nieudolny, wywnioskował, że nauczyła się go od Irovara.
– Moja żona jest bardzo chora – wyjaśnił Irovac. – Większość czasu spędza leżąc. Obowiązki wysysają z niej wszystkie siły. Ale dzisiaj chciała wyjść, żeby cię zobaczyć i powitać.
Vendel kiwnął głową. Znów napotkał uważny wzrok kobiety i odpowiedział jej równie długim spojrzeniem.
A potem usłyszał od niej osobliwe słowa:
– Jesteś jednym z nas.
Odwróciła się i odeszła.
Godzinę później Vendel na dobre już rozgościł się u Irovara. Jego żona leżała na posłaniu w wielkim domu, zbudowanym mniej więcej tak jak jurty, które widział wcześniej. Ich domostwa była jednak większe i solidniejsze. Wszystkie inne budowle miały formę stożka, ten otoczony był zewnętrznym wieńcem pali, tworzącym spory dziedziniec.
Vendel posilił się, musiał też jeszcze raz posmakować kobylego mleka. Tym razem jednak był bardziej ostrożny, upił jedynie niewielki łyk.
Żona Irovara wpatrywała się w niego gorącymi oczyma. Dowiedział się, że ma na imię Tun-sij, co oznaczało rozżarzony węgiel i jego zdaniem doskonale do niej pasowało.
Rozmowa odbywała się głównie za pośrednictwem Irovara, który był ich tłumaczem, ale i sama Tun-sij potrafiła sporo powiedzieć.
– Wybacz, że leżę – zwróciła się do Vendela. – Jutro wieczorem mam da spełnienia zadanie, muszę więc zebrać siły.
Skinął głową, choć nie rozumiał. Jeden z kątów domostwa przesłaniała skóra renifera, dzieląc pomieszczenie na dwie części. Wyglądało to niezwykle tajemniczo i Vendel zastanawiał się, co też mogło być tak świętego, że wymagało ukrycia przed wzrokiem odwiedzających. Spostrzegł, że Irovar też się tam nie zbliżał.
– Moja żona nie pochodzi z tego samego ludu co my – wyjaśnił Irovar, posyłając Tun-sij pełne miłości spojrzenie.
– Tak, zrozumiałem to – pospieszył z odpowiedzią Vendel. – Nie jesteście podobna do innych, łaskawa pani.
Odruchowo zwracał się do niej w sposób wyrażający najgłębszy szacunek.
Uśmiechnęła się z goryczą. Znów wyczuł niezwykłą więź, jaka zadzierzgnęła się między nimi.
– Dobrze, że nie spłodziłeś dziecka z żadną z dziewcząt – powiedziała. – Mam wobec ciebie inne plany.
Vendel zmarszczył czoło.
– Obawiam się, że jeśli chodzi o mnie, nie będzie dość czasu, by wprowadzić w życie jakiekolwiek plany – stwierdził. – Muszę jechać dalej. Jak najszybciej. Nie mogę dłużej wykorzystywać waszej gościnności, zostając tutaj. Od ośmiu lat nie byłem w domu, matka i ojciec z pewnością uważają mnie za zmarłego. Nie chcę, by nadal trwali pogrążeni w żalu. Jestem ich jedynym synem.
Tyle zdań wypowiedzianych jednym tchem w obcej mowie okazało się zbyt trudne dla Tun-sij. Irovar musiał więc przetłumaczyć.
Patrzyła na Vendela długo, zamyślona. W końcu rzekła:
– Mylisz się, chłopcze. Nie możesz odejść stąd dalej na zachód. Nie teraz.
– Dlaczego?
Głos zabrał Irovar.
– Na pewno dotrzesz do Kara. To główny obóz Nieńców, prawie małe miasto. Ale potem jest obszar między Kara a Naryan Mar, nie zamieszkane pustkowie pełne wilków. Samotny człowiek nigdy tam sobie nie poradzi.
Irovar mówiąc o swym plemieniu posługiwał się ich własnym określeniem, Nieńcy. Vendel zrozumiał z jego wypowiedzi, że Jurat-Samojedzi to o wiele większy lud, niż początkowo sądził. Wspomniał o tym Irovarovi.
– Oczywiście – odparł Irovar. – Jesteśmy największym ludem Północy.
– Gdzieś więc muszą znaleźć się mężczyźni dla moich pięciu dziewcząt? – z nadzieją zapytał Vendel.
Irovar podrapał się za uchem.
– To nie jest takie proste. My, Nieńcy, rozsądzamy na ogół spory poprzez krwawe walki. A teraz skłóceni jesteśmy ze wszystkimi najbliższymi sąsiadami, nie możemy więc nawiązać żadnych rozmów i zaproponować naszych dziewcząt na dobre żony. Sam widziałeś Salechard…
– Co takiego?
– Wielki obóz przed plażą, na którą trafiłeś i gdzie cię znaleźliśmy. Nazywamy Salechard miastem, choć nikt inny pewnie by tak go nie określił.
Vendel był niczym żywy znak zapytania.
– Chcesz powiedzieć, że mijałem jakieś miasto? Nad rzeką?
– Tak! Pół dnia drogi od miejsca, z którego cię zabraliśmy.
O, rozpaczy! Musiałem spać lub być nieprzytomny! Przez ostatnie dni na wodzie nie miałem już na nic siły, pomyślał.
– Nic nie widziałem – powiedział z żalem. – A co z tym miastem?
– Mieszkający tam lud to nasi najbliżsi sąsiedzi. Nie możemy jednak z nimi rozmawiać. Skończyłoby się to krwawą jatką, a na to nie wolno nam sobie teraz pozwolić. Tak mało mamy mężczyzn. Spory zawsze dotyczą pastwisk i ich granic…
– Oni nie są naszymi najbliższymi sąsiadami – sucho wtrąciła Tun-sij.
Po twarzy Irovara przemknął mroczny cień.
– To prawda, nie oni są naszymi najbliższymi sąsiadami.
Vendel zapytał ostrożnie:
– Czy najbliżej was mieszkają ci, których twoi ludzie nazwali „wowa”? Zło?
– Bystry jesteś – pochwalił Vendela Irovar. – Tak, masz rację.
Kiedy żadne z nich nie powiedziało nic więcej, Vendel zakończył:
– No cóż, ja jednak muszę iść dalej. Mogę chyba spróbować na południowy zachód?
– To bym ci odradzał. Wowa, czyli ci źli, zajmują tereny właśnie na zachodzie. A na południowym zachodzie? Jeśli uda ci się przebyć góry, po drugiej stronie czeka cię Workuta. A tam cię złapią, zanim zdążysz zliczyć do trzech. Natychmiast zorientują się, że jesteś zbiegiem. W Workucie aż roi się od straży, które węszą jak tropiące psy.
– Czy nie mogę popłynąć na zachód morzem?
– Przez napierające lody? Poczekaj przynajmniej, aż lato będzie miało się ku końcowi, wtedy morze jest najbardziej otwarte. A mimo to nie sądzę, byś dotarł daleko w tak małej lodzi.
– Zapomnij o tym – rzekła krótko Tun-sij. – Zostaniesz tutaj. Bo ożenisz się z naszą córką.
Vendel zrobił wielkie oczy. W głębi duszy poczuł narastający bunt. Widać jednak było, że Irovar myśli tak samo jak żona.
– Nasza córka Sinsiew jest także jedną z owych nieszczęśliwych kobiet zbyt blisko spokrewnionych ze wszystkimi mężczyznami z plemienia – powiedział.
– To nie ma żadnego znaczenia – wtrąciła Tun-sij. – Wszystkie znaki wskazują, że Vendel powinien poślubić Sinsiew. Jest tym, na którego czekaliśmy.
– Kiedy moja żona mówi „my”, nie ma na myśli Nieńców, lecz swe własne plemię.
– Ale ja nie mogę się ożenić – zaprotestował Vendel. – Noszę w sobie złe dziedzictwo, nie chcę przekazywać go waszemu ludowi.
Tun-sij usiadła. Jej oczy żarzyły się, ale nic więcej już nie powiedziała.
Zaraz też opadła na posłanie i utkwiła wzrok gdzieś w górze. Na jej twarzy odmalował się wyraz… no właśnie, czego? Uniesienia? Bolesnego, pełnego zrozumienia uniesienia.
Irovar powiedział cicho:
– Ona wywodzi się z wymierającego plemienia. Została ich ledwie garstka.
– Skąd pochodzą?
– Tego nie wiem. Ale od zarania dziejów tędy wiodły ich szlaki. I czworo z nich zostało, osiedlili się w górach na zachodzie. Widziałeś dzisiaj góry, prawda? To ich tak bardzo obawiają się moi ludzie. Od stuleci tamtejsze plemię jest udręką mojego ludu.
A mimo to pojąłeś kobietę stamtąd za żonę, pomyślał Vendel.
Nie zdążyli powiedzieć nic więcej, bowiem w tej samej chwili nadeszło dwoje młodych. Chłopak miał oczy swej matki, dziewczyna wyglądała na obrażoną, wręcz rozgniewaną. Była wysoka i mocno zbudowana, o wyraźnie mongolskich rysach.
Irovar wstał.
– Oto i nasze dzieci. To Sinsiew, co znaczy „mały ptaszek”, a to Ngut, nasz syn. Pójdzie kiedyś w ślady matki. „Ngut oznacza myśliwską ścieżkę. Dzieci, to jest Vendel.
Tun-sij powiedziała coś do córki, a dziewczyna wykrzywiła się, okazując obojętność graniczącą z niechęcią.
Odeszła od nich, siadła w kącie i tam już została.
Najwyraźniej nie tylko ja nie mam ochoty na to małżeństwo, pomyślał Vendel. Ukradkiem przyglądał się dziewczynie i był coraz bardziej przeświadczony, że jej nie chce.
Zakładając, że młodzi nie znają rosyjskiego, zwrócił się do Irovara:
– A pięć dziewcząt? Uważam, że jestem za nie odpowiedzialny.
Irovar uśmiechnął się.
– Chcesz powiedzieć, że powinieneś poślubić wszystkie pięć?
– To chyba trochę za dużo – odparł Vendel. – Ale przynajmniej jedną z nich…
– Sądzisz, że tak byłoby lepiej? – odezwała się Tun-sij. – Dobrze się stało, że znalazły się w twych objęciach podczas tej podróży, ale teraz o nich zapomnij! Jeśli zbliżysz się do którejś z nich lub nawet do kilku, inne będą zazdrosne albo poczują się urażone.
Vendel zadumał się. Rozumiał, że sytuacja jest trudna, ale po tym, co zaszło, mimo wszystko czuł się odpowiedzialny za dziewczęta.
– A jeśli poślubię waszą córkę? Czy wówczas nie będą dotknięte?
– Nie, bo wtedy ożenisz się z kimś obcym, a nie jedną z nich. A poza tym nie ośmielą się sprzeciwiać mojej woli.
Tun-sij wypowiedziała te słowa tonem osoby świadomej swej władzy. Vendela coraz bardziej intrygowało, kim była i dlaczego plemię darzyło ją, przecież obcą, takim szacunkiem.
Irovar powiedział uspokajająco:
– Jeśli nasza córka wydaje ci się niechętna, jest tak dlatego, iż oddała swe serce młodemu łowcy fok z naszego plemienia. On jest jednak jej kuzynem, a poza tym zaręczono go już z trzema innymi dziewczętami. Sinsiew jest więc dla ciebie, Vendelu. Musisz tylko dowieść, że jesteś jej wart.
– W jaki sposób?
– Mężczyzna nie może wziąć sobie żony nie udowodniwszy, że jest dobrym myśliwym lub że posiada określoną liczbę reniferów. I powinien zwyciężyć przynajmniej pięciu innych mężczyzn w walce.
Vendel z ulgą spojrzał na małżonków.
– A więc nie mam szans. Nigdy nie zabiję zwierzęcia. Nie mam też ani jednego renifera i jestem tak słaby, że nie dałbym rady nawet pięcioletniemu chłopcu. Ucieczka pozbawiła mnie wszelkich sił.
– Wkrótce je odzyskasz. Teraz jednak chodźmy spać, warunki możemy omówić jutro.
Wskazano Vendelowi kilka skór w pobliżu Irovara i jego syna. Kobiety leżały w drugiej części pomieszczenia. W ciągu całego wieczora nikt jednak nie zbliżył się do zasłony.
Jutro ucieknę, myślał Vendel. A może jeszcze dziś w nocy? Nie, nie mogę. Ale jutro, nocą? Tak, tak zrobię. Będę miał więcej czasu, by zaplanować ucieczkę.
Powietrze w chacie było gęste od ciepłego dymu. Wszechobecne komary krążyły nad głową, ale Vendel jeszcze w Tobolsku nauczył się, jak sobie z nimi radzić.
Odganiał je skutecznie, nacierając skórę pewnym zielem. Pomogło mu to bardzo podczas długiej podróży Irtyszem i Obem, gdzie czasami chmary komarów nad brzegiem wyglądały jak ściana lub raczej kolumny ruszającej się mgły.
W domostwie Irovara kryło się jeszcze coś innego, atmosfera była aż gęsta od tajemnicy. Nie miało to nic wspólnego z obecnością młodej dziewczyny, którą przeznaczono mu na żonę. (Oby niebiosa go przed tym uchroniły!) Nie, owa tajemnica niechybnie łączyła się z Tun-sij i tym, co znajdowało się w zasłoniętym kącie.
Mnie to jednak nie dotyczy, pomyślał. Przecież zostanę tu jeszcze tylko jedną dobę. Już wkrótce będę daleko.
Nie mógł zasnąć. Ogarnęły go niezwykłe i sprzeczne uczucia. Za zasłoną znajdowało się coś nieznanego, miał złudzenie, że się porusza. I to wrażenie, że znalazł bezpieczną przystań… Nie pojmował tego, przecież nie chciał zostać.
„Jesteś jednym z nas! To na ciebie czekaliśmy!”
Dziwne słowa, których sensu nie rozumiał.
Być może spał przez kilka godzin. Obudził się jednak niemożliwie wcześnie, na długo przed wszystkimi innymi w obozie. Przeciągnął się ostrożnie i wymknął na zewnątrz.
Słońce przez cały czas tkwiło na niebie i ogrzewało teraz arktyczną krainę, tak jak jest to w stanie uczynić wcześnie rano. Świeciło ostrym, chłodnym blaskiem. Obóz spowijała cisza. Pies leżący przed szałasem – czy jak zwać takie pokryte korą domostwo – uniósł lekko głowę i przyglądał mu się obojętnie. Nie interesował go obcy. Ani nie zabierze go na polowanie, ani nie nakarmi.
Idąc Vendel mijał wiele jurt. Przed jedną z nich leżały dwa długie kawałki kości. Poprzedniego wieczoru widział, jak mężczyzna z plemienia cierpliwie pocierał je o siebie tak długo, aż w końcu błysnął ogień. Był to jeden z nowo przybyłych, przygotowujący się do spędzenia lata w tej pokrytej lodem krainie.
Vendel musiał jednak przyznać, że jest tu pięknie. Jakby nagle ujrzał przebłysk wieczności!
Zapatrzył się na południe. Widoczne tam szczyty musiały być północnym krańcem Uralu. Workuta… Słyszał tę nazwę w Tobolsku. Obawiano się jej, nienawidzono. To miejsce, w którym nie znano litości.
Na zachód?
Tam także rozciągały się góry!
Widział ostre, poszarpane wierzchołki, czarne, fragmentami pokryte błękitną zielenią lodowców i bielą wiecznego śniegu. O dziwo, w niektórych miejscach wydawały się różowe, a z pewnością nie było to odbicie promieni słonecznych. Gdzieniegdzie po prostu tkwiły na nich różowe plamy.
Góry zła! Cóż za bzdura!
A mimo wszystko odczuwał wewnętrzny sprzeciw, gdy myślał o przeprawie przez nie i dalszej wędrówce w stronę domu.
Ruszył naprzód. Według normalnego czasu musiała być jeszcze noc, ale tutaj o tej porze roku słońce nigdy nie zachodziło.
Tkwić tu do końca lata? Za nic w świecie! Chciał wyruszyć zaraz, natychmiast. Uważał, że rodzice i tak czekali już nazbyt długo. Pragnął pospieszyć do domu, by ujrzeć ich jeszcze raz, zanim będzie za późno. Nie wiadomo, jak długo będą żyli. A jeśli matka… Nie!
Minął wiele uśpionych domostw, tysiące reniferów w zagrodach, psy i suki ze śpiącymi szczeniętami. Nagle stanął przed czymś niezwykłym.
To miejsce było ogrodzone. Leżało dość wysoko, pod skalną ścianą. Przeszedł przez bramę. Od wejścia w obie strony i do wewnątrz ciągnęły się dziwne, wydłużone stosy kamieni. Ozdobiono je małymi figurkami i rzeźbami z kości i drewna.
Vendel szedł dalej, kierując się w głąb ogrodzonego terenu, tam gdzie ku niebu wznosiły się totemy w kształcie słupów. Z poprzecznych belek, umieszczonych w ich górnej części, zwisały rozmaite przedmioty. W samym środku placu znajdował się swego rodzaju ołtarz lub może miejsce składania ofiar. Vendel zadrżał. Należał do tych z Ludzi Lodu, którzy wierzyli w Boga i Jezusa. Rytualne ofiary były mu całkiem obce, bo niechrześcijańskie. Ale wiedział, że nie ma prawa osądzać.
Odwrócił się i drgnął.
Przy bramie ujrzał strzelistą, ubraną na czarno postać. Minęła chwila, zanim zrozumiał, że zbliża się do niego Tun-sij. Odziana była w najlepsze sobole skóry, a jej czarne, przybrane wstążką włosy zaplecione były w warkocze. Znów uderzyło go, jak piękną jest kobietą pomimo swej przeraźliwej bladości.
Wyszedł jej naprzeciw.
– Wybacz mi – powiedział. – Chyba wtargnąłem do świętego miejsca.
Uśmiechnęła się trochę krzywo.
– To nie jest nic dla ciebie ani dla mnie. To bogowie Nieńców.
– Jest ich chyba wielu?
– Nieńcy mają bogów wszędzie. Góra ma swojego boga i rzeka, i śnieg… Ale największy ich bóg nazywa się Num. To jego wizerunek znajduje się nad ołtarzem.
– Ale wy macie innych bogów, pani Tun-sij?
– Mamy siedmiu bogów. I pięć duchów. Wystarczy.
Vendel także uważał, że to dosyć.
– My mamy tylko trzech. Bóg Ojciec, jego syn Jezus Chrystus i Duch Święty.
– I ty w nich wierzysz?
– Tak. Tak mnie nauczono.
– To dlatego, że nic nie wiesz – stwierdziła z wyższością.
Jej rosyjski był na tyle słaby, że właściwie musiał odgadywać sens jej wypowiedzi.
– A te stosy kamieni? – zapytał, gdy oddalili się od miejsca składania ofiar.
– Nie widzisz? To przecież groby! Mogiły wielkich myśliwych. Nie możemy grzebać naszych zmarłych z powodu wiecznej zmarzliny. Tu spoczywają tylko niektórzy Nieńcy, najwięksi łowcy, którzy mogą mieć wpływ na powodzenie w polowaniach. Wszystkich innych chowa się w zwykły sposób.
Vendel chwilę się nad tym zastanawiał. Jeśli nie mogą grzebać zmarłych w ziemi, co może oznaczać „zwykły sposób”?
– Kim jesteś, Vendelu?
Pytanie padło tak cicho i nieoczekiwanie, że wyrwany z zamyślenia drgnął.
– Kim jestem? Szwedzkim żołnierzem.
Tę odpowiedź puściła mimo uszu.
– Doskonale rozumiem, że przywiodły cię tu trzy z naszych duchów, ale…
Vendel uznał, że nadszedł czas, by zwracać się do niej wprost. Byli już teraz przyjaciółmi.
– Kiedy mówisz o „naszych duchach”, masz na myśli duchy twojego ludu, prawda? Nie Nieńców?
– Tak, masz rację. Jak już mówiłam, mamy pięć duchów. To duchy ziemi, powietrza i wody przywiodły cię tą długą drogą z twego kraju do mego, byś mógł pojąć moją córkę za żonę. Ale kim jesteś? Skąd twój ród?
– Mój ród? – powtórzył Vendel zdumiony. – Cóż, nosi nazwisko Grip. Ojciec pochodzi z solidnego chłopskiego rodu ze Skanii w Szwecji.
Te nazwy nic jej nie mówiły. Machnęła ręką, jakby odpędzała zbędne informacje, i utkwiła w nim swe wyraziste oczy.
– Nie, o tym nie myśl. Musisz mieć w sobie jeszcze inną krew.
Wreszcie Vendel przypomniał sobie o swym osobliwym pochodzeniu.
– Tak – zaczął z wahaniem. – Moja matka pochodzi z niezwykłego rodu…
– Opowiedz o swojej matce – poprosiła.
– Dobrze, ale to takie skomplikowane. To matka mojej matki, babka Lena, która…
– Mów dalej!
Vendel odwrócił się nagle ku Tun-sij.
– Skąd wiesz, że noszę w sobie złe dziedzictwo?
– Powiedziałeś wczoraj, że z tego powodu nie możesz spłodzić dziecka.
Oczywiście, jakież to proste! A czegóż się spodziewał?
– No dobrze, opowiem ci, jeśli rzeczywiście pragniesz o tym usłyszeć.
– Tak. Przecież masz poślubić naszą córkę…
– Nie powinienem – stanowczo powiedział Vendel. – Ale spróbuję opowiedzieć. Sama będziesz mogła zdecydować, czy zechcesz narażać życie twej córki.
Czekała.
– Nie wiem, od czego zacząć – westchnął Vendel zrezygnowany. – Nad naszym rodem ciąży przekleństwo.
– Nad rodem, z którego wywodzi się twoja matka?
– Tak. Ród ten pochodzi z Norwegii i wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale w każdym pokoleniu przychodzi na świat przynajmniej jedno dziecko dotknięte przekleństwem. Matka zwykle wtedy umiera, bo jeśli dziecko narodzi się poważnie obciążone, jest to potwór. Ale używam chyba zbyt trudnych słów.
– Nie, nie. Może sama źle mówię po rosyjsku, ale rozumiem wszystko. Musisz wiedzieć, że byłam z Irovarem w Workucie.
– Ty?
– Tak. Właśnie przeze mnie nas złapano. Wydarzyło się to w naszym zimowym obozie w tajdze. Nasi wrogowie rzucili na mnie urok.
Pokazała mu nadgarstki, na których widniały takie same straszliwe blizny po kajdanach jak u Irovara.
– Tam złamali moje zdrowie. Choroba legła mi na piersiach i niewiele zostało mi sił. Zdołałam jednak wyprowadzić nas z niewoli.
Patrzyła przed siebie nic nie widzącym wzrokiem, zatopiona we wspomnieniach. W bladej twarzy płonęły czarne oczy.
– Mów dalej – poprosiła po chwili. – Bardzo mnie zainteresowała twoja opowieść. Od jak dawna przekleństwo ciąży nad rodem?
– Powiadają, że od trzynastego wieku. To znaczy od pięciuset lat – wyjaśnił dokładniej. – Żył wtedy zły człowiek, który… Ale to takie niemądre. To tylko legenda.
– Chcę ją usłyszeć.
Wiatr dął głucho między kamieniami na grobach. Usiedli koło bramy na stosie brzozowych pni, z pewnością przywiezionych tu w jakimś specjalnym celu, może do budowy domu. Vendel usiłował zajrzeć do środka jednego z grobowców przez szpary między kamieniami, chcąc dojrzeć zmarłego, ale to mu się nie udało.
Tun-sij nie mówiła płynnie po rosyjsku, długo szukała słów, a kiedy je znalazła, były albo niewłaściwe, albo też tak uproszczone, że Vendel najczęściej musiał domyślać się ich znaczenia.
Ciągnął dalej opowieść.
– Mniej więcej dwieście lat temu żył jeden z moich przodków, noszący takie samo imię jak ów zły. I on zdołał nieco złagodzić przekleństwo. Dlatego nazwano go Dobrym.
– Zbyt wiele pomijasz w swej opowieści. Chcę usłyszeć o złym!
– Uff – westchnął Vendel. – Muszę więc zacząć wszystko od początku.
– Tak powinieneś uczynić.
Chociaż siedziała nieruchomo, skulona, z rękami wsuniętymi w rękawy futra, wyczuwał płynące od niej napięcie. Silną koncentrację.
– Mówią, że Ludzie Lodu, tak zwie się ów dziwny ród, a krewniacy matki mej matki nadal się tak nazywają, więc mówią, że Ludzie Lodu przybyli ze wschodu.
– Skąd to wiadomo?
– Cóż, tak głosi opowieść. I dwie kobiety, potomkinie tego Dobrego, obdarzone nadnaturalnymi zdolnościami, miały wizje, podczas których ukazali się im przodkowie opuszczający krainę zimna i lodu. Wygnani z rodzinnego kraju, wędrowali na zachód, aż w końcu kilkoro z nich znalazło się w Norwegii. Norwegia to kraj sąsiadujący z moją Szwecją.
W obozie zaczęło popiskiwać kilka szczeniąt. Vendel usłyszał krótkie, gniewne szczeknięcie suki i małe umilkły. Od strony stad reniferów przez cały czas dochodziły ciche odgłosy wydobywające się z ich gardeł i stukot kopyt, gdy stado się przemieszczało.
– Jak już wspomniałem, pięćset lat temu jeden z Ludzi Lodu wyruszył w góry w Norwegii. To był niedobry człowiek, a stał się jeszcze gorszy, bowiem w górskim pustkowiu zetknął się z Szatanem.
– Kto to jest?
– Zła istota naszej religii.
– Aha! Ktoś taki, jak Nga w wierze Nieńców. Jest synem Numa i jest bardzo zły.
– Tak. Można właściwie powiedzieć, że Szatan był synem naszego Boga, ale został strącony z jego tronu i wpadł w przepaść. Są więc pewne podobieństwa. A w twojej religii, Tun-sij? Jak zwie się bóstwo zła?
– Nie mamy żadnego złego boga. Jest tylko Shama, duch kamienia a jednocześnie śmierci. Ale on nie jest duchem zła. Raczej duchem straconej nadziei.
Vendel pokiwał głową.
– To także niszcząca siła. W każdym razie to Tengel Zły zawarł pakt z Szatanem, z samym złem, by osiągnąć korzyści.
Tu-sij uniosła głowę.
– Nazywał się Tengel?
– Tak. Nie jest jasne, w jaki sposób nawiązał kontakt z Księciem Ciemności, ale legenda mówi, że doskonale znał się na czarach. Zebrał zioła i inne niezbędne środki do kociołka i uwarzył z nich wywar, który wypił. W ten sposób zmusił Szatana, by mu się objawił. Musiał jednak obiecać, że przynajmniej jeden potomek w każdym pokoleniu będzie przeklęty i wstąpi na służbę zła. I tak jest aż do tej pory. Sprzedał więc swe dzieci i ich potomków, by jemu było dobrze.
– Ach, tak – cicho rzekła Tun-sij. – A więc tak to było!
– Opowieść głosi, że później zakopał kociołek. Dopóki ktoś nie odnajdzie garnka i nie odkopie go, na rodzie ciążyć będzie przekleństwo.
– Nie – szepnęła Tun-sij, powoli kręcąc głową. – Wydaje mi się, że czegoś brakuje w twej historii.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nie brzmi tak, jak powinna. Więcej nie mogę powiedzieć.
Vendel odczekał chwilę, ale ponieważ kobieta wciąż milczała, mówił dalej:
– Rozumiesz więc mój lęk przed spłodzeniem dziecka?
Chwyciła go za ramię.
– Ale przecież powiedziałeś, że ktoś złagodził przekleństwo?
– Owszem, ale niedostatecznie. Dzięki Tengelowi Dobremu u dotkniętych pojawiły się i ludzkie cechy. Żyją jeszcze trzy osoby, które w młodości stoczyły wygraną walkę z prawdziwym złem. I oni mieli żółte oczy, właściwe dotkniętym.
Tun-sij zatopiła się w myślach.
– Są wśród nas także znający się na leczeniu – ciągnął Vendel. – Wiedzą wszystko o ziołach i lekach. Samymi dłońmi potrafią leczyć najcięższe choroby.
– Ale nie ty? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Nie, nie ja. A w każdym razie nie bardzo.
Westchnęła z rezygnacją.
– Dlatego proszę cię, Tun-sij, nie wystawiaj swej córki na tak niepewny los.
Wstała, ujrzała bowiem Irovara zbliżającego się szybkim krokiem. Vendel także się podniósł.
– Ty nie rozumiesz – zaczęła szeptem. – Ty niczego nie rozumiesz!
Jej oczy błagały go tak gorąco. Nie zdążyli już jednak powiedzieć sobie nic więcej, gdyż podszedł Irovar.
– A więc tu jesteście? Tun-sij, moja droga, wiesz przecież, że nie powinnaś narażać się na nocny chłód.
– Noc się już skończyła, a ja jestem ciepło ubrana – odparła i zaczęła schodzić w dół. – Chodź, Vendelu, w wiosce nastał już dzień.