129529.fb2 Wiatr Od Wschodu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Wiatr Od Wschodu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

ROZDZIAŁ VIII

Vendel poświęcił dzień na zapoznanie się z terenem. Wciąż szukał możliwości ucieczki. Nawet wyjazd stąd, od tych życzliwych ludzi, nazywał ucieczką. Niezłomna wola Tun-sij krępowała go niczym żelazna obręcz. Młoda Sinsiew patrzyła na niego równie niechętnie jak on na nią, więc konsekwentnie unikali się nawzajem. Jej brat Ngut był bardziej otwarty, nie mówił jednak po rosyjsku, a w dodatku odziedziczył po matce przerażająco przenikliwe oczy, więc Vendel nie nawiązał z nim bliższego kontaktu. Jasne było, że Vendel nie może uciekać łodzią; od zachodu lód ciągle jeszcze pokrywał morze. A czy był w stanie przedrzeć się przez północne bastiony Uralu i straszliwe urwiste wierzchołki nad morzem? Na to także nie było żadnych szans. Jedyne, co pozostawało, to ruszyć ku płaskowyżowi tundry, ale tam, jak powiadano, władało wszechogarniające zło, cokolwiek się za tym kryło.

A gdyby tak zdobył broń?

W ciągu dnia lodowata mgła spowiła poszarpane, ostre szczyty na zachodzie. Vendel pomagał Irovarowi naprawiać sprzęt rybacki. Wykorzystał to jako okazję zdobycia interesujących go informacji.

– Czy tam, daleko, naprawdę mogą mieszkać ludzie?

Irovar odparł niespiesznie:

– Nie nazwałbym ich ludźmi, ale to prawda, że tam mieszkają.

– Ale wziąłeś sobie stamtąd żonę?

– Tak. – Irovar nagle zachichotał. – Ustrzeliłem ją harpunem.

– Co takiego?

– Straciła łódź i dostała się na dryfujący kawałek kry. Była ranna. Wziąłem ją za fokę i strzeliłem do niej. Później się nią zaopiekowałem. Ale wśród tych tam są straszliwe istoty. Kiedyś, dawno, dawno temu, coś się u nich wydarzyło, ale nie wiem co. W każdym razie są i zawsze byli naszymi wrogami. Jedyna pociecha, że jest ich teraz tak niewielu. Nie mają odwagi zaatakować.

– A Tun-sij? Czy ona nigdy nie tęskni?

Irovar popatrzył ku spowitym w mgłę górom.

– Nigdy o tym nie wspomina, ale nie wiem… Sądzę, iż boli ją, że zerwała więzy ze swym plemieniem.

– To całkiem naturalne.

Vendel znów zwrócił uwagę, że choć słońce nie oświetla śniegu, wydaje się, iż nad wielkimi lodowcami unosi się różowa poświata. Wspomniał o tym Irovarowi.

– Masz rację – przyznał Nieniec. – Te góry zwą się Taran-gai. Kraina Szkarłatnego Śniegu. Usiłowałem to zbadać już dawniej, ale tak po prostu jest: śnieg ma tam lekko czerwonawą barwę. Tun-sij wierzy, że na śniegu rosną kwiaty.

Vendel uśmiechnął się. Nie mógł wiedzieć, że Tun-sij nie była daleka od prawdy. Istnieje bowiem pewien gatunek alg, które potrafią zagnieździć się na wiecznym śniegu.

Znów posłał niechętne spojrzenie w tamtym kierunku. Nie pojmował, jak ludzie mogą mieszkać w tych górach, stromych i dzikich. Nagle poczuł, jak coś ściska mu serce. Współczucie przyprawiające niemal o łzy. Czy może to było coś innego? Żal albo po prostu tęsknota?

Nie, nie potrafił tego określić.

W ciągu dnia, gdy krążył po wiosce, usłyszał nagle cichutkie „pst!”

Zza odchylonej zasłony, służącej jako drzwi jednej z jun, wyjrzało pięć wesołych, uśmiechniętych twarzyczek. Kiedy się zbliżył, zaraz został wciągnięty do środka.

– Tu mieszkacie? – zapytał i musiał powtórzyć pytanie gestem.

Odpowiedział mu chichot. Nie, nie, tylko dwie z nich tu mieszkały z rodziną. Ale rodzina była teraz daleko, więc…

Pociągnęły Vendela na posłanie ze skór, ale on nie miał ochoty zostać zaskoczony przez krewniaków. Uściskał je tylko wszystkie po kolei i dał znak, że musi iść dalej. Rozradowane buzie natychmiast posmutniały.

Biedne dziewczęta, myślał, gdy udało mu się wyjść, tym razem zachowując cnotę. Co mogę dla nich zrobić? Jestem za nie odpowiedzialny, ale czy jestem w stanie coś uczynić, by ich życie stało się jaśniejsze, nabrało sensu?

Kiedy Irovar przedstawił mu najbliższych sąsiadów i krewniaków, Vendel uświadomił sobie, że ludzie z wioski nie mówili wcale o tym, co zajmowało Irovara i jego żonę. Co prawda Vendel nie rozumiał wiele, ale Irovar chętnie podjął się roli tłumacza i okazało się, że tematy ich rozmów ograniczają się wyłącznie do polowań i ewentualnie łowienia ryb. Liczyli na palcach jednej ręki, w razie potrzeby korzystając jeszcze ze stóp. Ich myśli nieodmiennie krążyły wokół codziennej pracy, rodzin i sąsiadów; dalej ich horyzonty nie sięgały. I trudno się temu dziwić. Powodzenie na polowaniu, dzieci, choroby, słońce, gwiazdy i księżyc… lub czy pogoda nazajutrz będzie dostatecznie dobra, by ustawić nowy szałas. To było najważniejsze. Irovar i Tun-sij bywali w świecie, poznali sposób myślenia innych ludów. Teraz Vendel lepiej rozumiał poważanie, jakim cieszyli się w wiosce.

Wkrótce miał zrozumieć jeszcze więcej. Kiedy późnym popołudniem – tu nad brzegiem Oceanu Lodowatego trudno było zorientować się w porach dnia i nocy – powrócił do domu Irovara z kolejnej wyprawy, zastał nieoczekiwany widok.

Na środku stała Tun-sij z ramionami wyciągniętymi na boki, a jej mąż ubierał ją w przedziwny strój.

– Wejdź, Vendelu – powiedział Irovar. – Przygotowuję Tun-sij na wieczór. Jej samej nie wolno dotknąć żadnej z części ubioru.

Vendel wpatrywał się w nich zdumiony. Spostrzegł jeszcze coś innego. Zasłona, oddzielająca ukrytą część pomieszczenia, została odsunięta, a to, co za nią ujrzał, przyprawiło go o dreszcze.

Wizerunki bogów, symbole wyrzezane w drewnie i kłach morsa, ogromny płaski bęben, ozdobiony najprzeróżniejszymi znakami, grzechotki z kości, czaszki zwierzęce i ludzkie i cała mnogość przedmiotów niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia.

– Tun-sij jest naszą szamanką – oznajmił Irovar z dumą. – Dziś wieczorem odprawi rytuał. Będzie prosić o dobre lato i o wiele innych rzeczy. Niedługo przybędą tu ludzie.

To prawda, Vendel widział już kilku mężczyzn siedzących przed chatą.

Szamanka?

– Ale przecież ona jest kobietą! I w dodatku innej wiary!

– Szamanizm jest religią całej Syberii – wyjaśnił Irovar. – I wcale nie jest rzeczą niezwykłą, że kobiety zostają szamankami. Tun-sij została do tego zrodzona. Ale wielu zostaje szamanami dopiero po poważnej chorobie, chorobie umysłu. Po matce rolę przejmie Ngut, on również ma wrodzony dar. A Tun-sij wyuczyła go praktyk szamanów. Jesteśmy więc ważną rodziną.

Szeroka, dobroduszna twarz Irovara promieniała szczęściem.

– Tak, to już zrozumiałem. A ty sam jesteś wodzem, prawda?

– Wodzem naszego klanu. Ale cały obóz podzielony jest na trzy wielkie klany, jest więc jeszcze dwóch równie silnych przywódców. Mamy swoje oddzielne pastwiska w pobliżu i musimy pilnować, by nie powstawały o nie spory. Nie możemy sobie teraz pozwolić na najmniejsze nawet nieporozumienie.

Vendel podniósł głowę.

– A więc Ngut posiada wrodzony dar… Powinienem się był tego domyślić. Te oczy…

– Tak. Moja żona twierdzi, że jest bardzo zdolny. Uczy go każdego dnia.

– Trzeba się spieszyć – mruknęła Tun-sij.

– Nie wolno ci tak mówić – powiedział Irovar zasmucony.

Vendel podejrzewał jednak, że Tun-sij ma rację. Wyglądała na bardzo chorą i słabą. Przez całą noc jej kaszel niemal rozsadzał chatę.

Nie mógł się skupić na obserwacji niecodziennego wszak wydarzenia. Dręczył go niepokój. Znów prosiła, by został, a on się wymawiał, mówiąc, że w domu czekają na niego.

Ponieważ utrzymywała się ładna pogoda, a wiatr nie był szczególnie dokuczliwy, obrzędy miały zostać odprawione pod gołym niebem. Vendel słyszał narastający szum, który dobiegał z zewnątrz. Przyglądał się, jak Tun-sij ubierana jest w kolejne rytualne szaty i ozdoby. Sznury korali ze zwierzęcych zębów, z łap i pazurów niedźwiedzia, dźwięczące dzwoneczki i kolorowe taśmy opasywały ją od stóp do głów.

Jak mu wyjaśnili, właściwie nikomu poza Irovarem nie wolno było obserwować ceremonii ubierania, ale Tun-sin stwierdziła, że Vendel jest szczególną osobą. Powiedziała też, że dziś wieczorem dotrze do jego duszy. Vendel uznał, że nie brzmi to zachęcająco.

Na koniec Irovar umocował nakrycie głowy Tun-sij, w którym z tyłu tkwiły orle pióra, a z przodu opadały grube, czarne frędzle, przesłaniając twarz. Wyglądała teraz naprawdę tajemniczo i przerażająco zarazem. Owinęła się peleryną pokrytą skórzanymi rzemieniami, ozdobionymi delikatnym wzorem. Irovar podał jej wielki bęben i Vendel zdołał dojrzeć, że na spodzie umieszczono wyrzeźbioną figurkę przedstawiającą bożka, za którą Tun-sij mogła trzymać instrument. Zauważył teraz, że symbole umieszczone na przedniej stronie przedstawiają niedźwiedzia i renifera, święte zwierzęta Juratów. W drugą rękę ujęła grubą pałkę czy też grzechotkę z kości, jak sądził, wieloryba.

– Chodźmy teraz, Vendelu – cicho rzekł Irovar. – Tun-sij potrzebuje czasu na skupienie.

Wyszli. Na zewnątrz zebrali się w półkolu niemal wszyscy mieszkańcy wioski. Przed jurtą pozostawiono nieco wolnego miejsca. Jak okiem sięgnąć, siedzieli Jurat-Samojedzi ze wzrokiem wbitym w otwór wejściowy domostwa szamanki.

– Tun-sij życzy sobie, byś usiadł niedaleko – szepnął Irovar. – Zostań przy mnie, będę jej asystować.

Vendel przycupnął pod ścianą jurty. W pobliżu dostrzegł Nguta i Sinsiew; dziewczyna napotkawszy wzrok Vendela odwróciła się demonstracyjnie. Rób tak dalej, złośnico, pomyślał. Mniej tobą zainteresowany już i tak nie mógłbym chyba być! Ngut w skupieniu czekał na pojawienie się matki.

Ktoś pomachał Vendelowi. W ciżbie rozpoznał pięć wesołych twarzy. Krótkim, ostrożnym ruchem dłoni odpowiedział na powitanie dziewcząt i uśmiechnął się nieśmiało. Znały wszystkie jego tajemnice, tak jak i on znał ich sekrety.

Na zachodzie wznosiły się niebosiężne szczyty gór. Kraina Szkarłatnego Śniegu, Taran-gai… Musiała to być nazwa w języku Tun-sij, ponieważ to jej lud tam mieszkał. Wyjaśniła mu, że imię Tun-sij nadali jej Juraci, Nieńcy. Jako dziecko nazywała się inaczej, ale i wówczas jej imię znaczyło tyle co „rozżarzony węgiel”.

Dlaczego te poszarpane wierchy tak go przerażały, kusząc jednocześnie? Dlaczego coś dławiło w piersi, gdy tylko na nie spojrzał? Pragnął stąd odejść, już ich więcej nie oglądać. Bał się, że góry przyciągną go do siebie, zaczarują i zmuszą, by rzucił się w dół, w wypełnione magią zła przepaście.

Cóż za opętańcza myśl, skąd się wzięła?

Opuścił wzrok na zgromadzonych ludzi, odrywając oczy od budzących lęk wierzchołków.

W ciągu dnia poznał wielu mieszkańców wioski.

Wszyscy okazali się przyjaźnie nastawieni mimo kłopotów wynikających z nieznajomości języka. Chętnie pokazywali mu to, co mieli najcenniejszego: dzieci i pięknie wykonane przedmioty codziennego użytku. Rozumieli bowiem, że on nie zna ich obyczajów. Okazywali mu podziw połączony z szacunkiem. Był tak od nich inny, taki wysoki i przystojny, jasnowłosy. Jego rysy różniły go od nich, ale tak samo jak Juraci spodobali się jemu, tak i oni potrafili dostrzec urok w jego twarzy i dobrych, błękitnych jak niebo oczach. Vendel uśmiechał się, okazując zainteresowanie, choć przez cały czas zachowywał rezerwę. Za kilka godzin miał ich opuścić i za nic nie chciał przywiązywać się do tego wspaniałego ludu. Kiedy wszyscy zasną, on po cichu weźmie swój węzełek i ruszy przez tundrę. Do domu, na zachód.

Do domu!

Cóż za cudowne słowa! Wspomniał gospodarstwo w Szwecji, zadbane pola. Dąb za domem. Jezioro, na którym wiosną i jesienią zbierają się łabędzie i gęsi przed wyruszeniem w dalszą drogę. Matka ze swym dobrym, nieco smutnym uśmiechem na ustach. Nigdy chyba nie osiągnęła pełni szczęścia w małżeństwie, zrozumiał to dopiero teraz, gdy dorósł. Chyba jeszcze żyje? Musi mieć szansę zapewnienia jej bezpiecznego, szczęśliwego życia.

Łzy matki, gdy opuszczał dom na całą wieczność… Miał wówczas trzynaście lat! Och, Boże, jakże to już dawno!

Stary dobry właściciel majątku, Lave Beck, ojciec Corfitza… czy jeszcze żyje? Chyba nie. A ojciec? Vendel nigdy nie mógł porozumieć się z ojcem, teraz jednak pragnął go ujrzeć, spróbować ugody. Był teraz starszy, lepiej znał ludzi i stać go było na więcej tolerancji.

Babcia Lena i dziadek Orjan? Pewnie odeszli już z tego świata. Najdroższa babcia, wiążąca go z niezwykłymi Ludźmi Lodu. W Danii nie pozostał już nikt z rodu po tym, jak brat babki, Tristan, przeniósł się na Elistrand w Norwegii. Tam mieszkała teraz większa część Ludzi Lodu, wszyscy oprócz jego własnej rodziny w Skanii i ciotki Villemo w Morby pod Sztokholmem.

A on był tutaj. Czy można znaleźć się jeszcze dalej od domu? Dlaczego więc nie czuł się tu obco? Przecież nie powinien, nie wolno mu było inaczej!

Oderwał się od nurtujących go myśli. Wielka skóra w otworze wejściowym została odsłonięta i ukazała się Tun-sij.

Rozszeptane zgromadzenie ucichło.

Szamanka, spowita w czarne szaty, z przesłoniętą twarzą, omiotła wzrokiem zebranych. Trudno było rozpoznać, że to kobieta. Zbliżyła się do starca, siedzącego niedaleko, i dotknęła go pałką z kości. Zrobiła jeszcze parę kroków i znowu dotknęła kilka osób, które najwyraźniej specjalnie usiadły z przodu: kobietę wyglądającą na chorą, słabe dziecko w ramionach matki i jeszcze kilkoro. Obeszła w ten sposób całe półkole i zbliżyła się do Vendela. Jego także musnęła pałką. Ale przecież ja nie jestem chory, zaprotestował w duchu. W odpowiedzi ujrzał rozżarzone oczy Tun-sij, błyszczące za frędzlami przesłaniającymi jej twarz.

Stanęła na środku i poczęła uderzać w bęben. Na początku dźwięki były jakby lekko przytłumione, jednostajne, rytmiczne. Tun-sij monotonnie zawodziła rytualną pieśń. Z coraz większą siłą uderzała w bęben, nie zmieniając jednak tempa. Pieśń stawała się coraz bardziej wyrazista. Czas płynął, wszyscy siedzieli nieruchomo, utkwiwszy w niej wzrok.

– Co ona robi? – niemal bezgłośnie szepnął Vendel do Irovara.

– Usiłuje odszukać zbłąkane dusze – odparł Irovar równie cicho. – Musi odnaleźć dobre duchy, które jej pomogą. Może to być duch niedźwiedzia lub innego zwierzęcia. Duchy przodków lub szamanów. Może nawet uda jej się odnaleźć twoją duszę. Tun-sij twierdzi, że jest dobra. Duchy ją poprowadzą, dopomogą w uzyskaniu odpowiedzi na pytania zadane przez plemię. Prośby dotyczą różnych spraw: powodzenia na polowaniach, odegnania złych duchów. Są tacy, którzy pragną, by dowiedziała się, jaka będzie przyszłość naszego ludu.

Dudnienie bębna było teraz tak ogłuszające, że Vendel musiał odczytywać słowa z ust Irovara.

– A ci chorzy, których dotykała?

– Będzie szukać sił do ich uzdrowienia, do wypędzenia z ich ciał złych duchów choroby. Teraz prosi ducha rzeki, by zesłał nam dobre połowy łososia.

Vendel nie pytał więcej. Nie chciał wiedzieć, dlaczego dotknęła i jego.

Wydawało się, że Tun-sij wyczerpała już wszystkie swoje siły. Poważnie się o nią zaniepokoił. Jej oddech stał się nierówny, z trudem chwytała powietrze, chwiała się na nogach. Wyglądało na to, że stopniowo wpada w trans. Na Vendelu wywarło to wielkie wrażenie, ale dla pozostałych, jak się zdawało, sytuacja była zwyczajna. Bęben dudnił, Tun-sij zachowywała się niby opętana, rzucała się i podskakiwała, tańczyła i kręciła w kółko. I nagle wydarzyło się coś niepojętego, co Vendel mógł wytłumaczyć tylko niezwykłym nastrojem, w jaki i on dał się wprowadzić.

– Nawiązała kontakt z duchami – szepnął Irovar. – Wzięły ją w posiadanie.

Szamanka krzyknęła, wypowiadając jakieś słowa, które zabrzmiały niemal jak rozkazy. I – Vendel mógłby przysiąc, że to prawda – w odpowiedzi rozległo się wołanie. Nadeszło z daleka, od zachodu, straszne, ochrypłe, nieludzkie.

– Teraz przenosi się do innego świata – szepnął Irovar. – Nie, nie ruszaj się, zostaw ją!

Tun-sij upadła na ziemię, chwyciły ją silne drgawki. Po chwili ciało się uspokoiło, leżała nieruchomo.

Umarła, pomyślał przerażony Vendel. Nikt jednak nie reagował.

Całe zgromadzenie czekało.

– Jej dusza znajduje się teraz w świecie duchów – mruknął Irovar. – Tam otrzyma odpowiedź na wszystkie nasze pytania i modlitwy.

Tun-sij leżała na ziemi, zdawało się, całą wieczność, nikt jednak nie przerywał jej transu. Wszyscy z napięciem czekali, aż powróci i opowie o rezultatach swej podróży w zaświaty. Bęben nadal przymocowany był do jej nadgarstka, ale pałka wypadła z dłoni i potoczyła się aż do stóp jednego z mężczyzn. Wpatrywał się w nią, choć nie wydawało się, by traktował to jako zły omen.

Wiatr wył i szeleścił skórami pokrywającymi stożkowate juny. Gdzieś daleko psy walczyły o strawę. Słychać było huk pękających na rzece lodów. Poza tym na pustkowiu panowała cisza. Nikt by nie pomyślał, że zebrało się tu tyle ludzi.

Nareszcie czarne ramię szamanki poruszyło się. Dłoń bezradnie miotała się po ziemi, Vendel spojrzał na Irovara, ale ten nawet nie drgnął, by jej pomóc. Prawdopodobnie było za wcześnie.

Upłynęło jeszcze kilka minut, Tun-sij wstała. Wtedy podniósł się także Irovar i wręczył jej kilka małych przedmiotów, których Vendel z daleka nie mógł rozpoznać. Wzięła je do ręki, a Irovar uwolnił ją od ciężaru bębna.

Stała chwiejąc się. W zamyśleniu przyglądała się podanym przedmiotom, po czym ułożyła je w określony wzór przed kobietą z dzieckiem na ręku. Vendel zorientował się teraz, że były to różnokolorowe kamienie i długi kieł jakiegoś drapieżnika.

Tun-sij pochyliła się nad dzieckiem, ale ponieważ stała zwrócona plecami do Vendela, zasłoniła mu widok i nie wiedział, co robiła. Stała tak długo, mamrocząc monotonnie jakieś słowa, aż nagle się wyprostowała. Zobaczył, że matka dziecka wsuwa coś za pazuchę, najwidoczniej lek.

Starcowi nakazano wysunąć się bardziej na środek. Przemieścił się z trudem. Szamanka usiadła mu na plecach i masując kark i barki mruczała coś jednostajnie. Vendelowi wydawało się jednak, że widzi jakby obojętność w jej poczynaniach. Czyżby uznała, że ten człowiek jest już stracony?

Kobieta wyglądająca na chorą musiała położyć się na plecach. Tun-sij usiadła nad nią i odmawiając rytualne zaklęcia masowała jej klatkę piersiową. Później wręczyła jej środek leczniczy wyciągnięty gdzieś z zakamarków obszernych szat.

Szamanka szybko przechodziła od jednego chorego do drugiego. Jeden z mężczyzn musiał położyć się na wznak, a ona nakazała mu rozpiąć spodnie. Tym razem usiadła tak, by zgromadzeni nie widzieli chorego, odsłaniając tym samym widok Irovarovi i Vendelowi.

Ku bezbrzeżnemu zdumieniu Szweda odmówiła kilka magicznych formuł nad najintymniejszą częścią ciała mężczyzny, która natychmiast urosła do swych maksymalnych rozmiarów.

Irovar szepnął:

– On ma sześć żon, ale ani jednego dziecka. Prosił bogów o płodność.

Tun-sij mocno chwyciła wznoszący się ku niebu członek mężczyzny i dyskretnie na niego napluła. Potem podała mężczyźnie jakąś miksturę. Podniósł się oszołomiony.

Vendel był wstrząśnięty. Jeśli ona ze mną zrobi coś podobnego, to natychmiast stąd uciekam. Bez słowa! pomyślał.

W końcu został tylko on.

Ucieknę, myślał. Ale spod woli Tun-sij niełatwo było się wyrwać. Podeszła do niego, dając mu znak, by pochylił się do przodu.

No, dzięki Bogu, na to mogę się zgodzić. Oparł czoło o kolana z niecierpliwością czekając, co też ona z nim zrobi. Szamanka usiadła mu na plecach, podobnie jak czyniła to z innymi, i wbiła palce w kark i tył głowy. Ale ja nie jestem chory! pomyślał. Przestań!

Ona jednak najwidoczniej miała wobec niego inne plany niż uzdrawianie ciała. Jej dłonie miękko poruszały się wokół czoła Vendela, nie dotykając go. Pozostawały w niewielkiej odległości od skóry, ale czuł płynące od nich intensywne ciepło, które przez skórę i czaszkę przenikało wprost do jego mózgu. Było to przerażające, a zarazem cudowne. Zmysłowe, palące, wszechogarniające. Vendel miał wrażenie, że to niezwykła erotyczna moc, nie pochodząca wszakże od Tun-sij, lecz dzięki jej pośrednictwu docierająca do najgłębszych zakamarków jego duszy i ciała. Pomimo że się opierał, poczuł, że podziałało to na niego tak jak na poprzedniego mężczyznę. Na szczęście siedział skulony, nikt nie mógł tego zobaczyć. Miał jednak nieprzyjemną pewność, że Tun-sij zdaje sobie sprawę z jego kłopotliwego stanu.

Puściła go. Przez cały czas szeptała mu zaklęcia prosto do ucha. Teraz w głowie nadal rozbrzmiewało ich echo, choć nie rozumiał ani słowa.

Szamanka usiadła między nim a Irovarem. Czuli, jak bardzo jest wyczerpana. Obydwaj oparli dłonie na ziemi za jej plecami, by mogła się oprzeć o ich ramiona. Zaczęła opowiadać, co przeżyła w świecie duchów.

Jej głos był zadziwiająco mocny, jakby zebrała wszystkie swe siły po to tylko, by jej słowa dotarły do całego zgromadzenia.

– Tun-sij mówiła długo, Vendel obserwował, jak w miarę jej opowiadania twarze zgromadzonych jaśniały. Przepowiednie mówiły najwyraźniej, że widoki na przyszłość są pomyślne.

Tun-sij była tak wycieńczona, że trzeba było ją zanieść do domu i położyć.

– Ona jest wspaniała – rzekł Vendel.

– Najlepsza w okolicy – potwierdził Irovar uroczystym tonem. – Wielu szamanów musi pomagać sobie tymi czerwonymi, biało nakrapianymi grzybami, które rosną w lasach. Dzięki nim mają wizje. Tun-sij niczego takiego nie potrzebuje. W zimowym obozie zdarza się, że ludzie z innych plemion, Khanti i Mansi, zwracają się do niej o radę. A to nie jest zwykła rzecz!

Vendel wiedział, że Khanti i Mansi to nazwy Ostiaków i Wogułów używane przez nich samych. Obydwa słowa znaczyły „człowiek”.

Irovar przetłumaczył żonie pochwały Vendela. Wyczerpana pokiwała głową.

– Słyszałam – odparła krótko, ale Vendel dostrzegł na jej zmęczonej twarzy cień radości.

Irovar wraz z dziećmi wyszedł spuścić łódź na wodę.

Vendel ofiarował się zaopiekować przez ten czas Tun-sij i nagle pojął, że tego właśnie wszyscy pragnęli, najbardziej chyba ona sama.

Może i był tchórzem, ale nie ośmielił się zapytać, co z nim zrobiła. W milczeniu usiadł niedaleko jej posłania, gotów czuwać nad nią w czasie snu. Węzełek miał już przygotowany do podróży.

Tun-sij jednak wcale nie miała zamiaru spać. Była teraz tak blada, że sprawiała wrażenie, iż ma się do czynienia z żywym trupem. Chociaż polarny wiatr osmagał jej skórę, nadając brązową barwę, pod lekko błyszczącymi oczami widniały cienie. Już wcześniej Irovar zajął się jej szamańskim strojem i powiesił go na miejscu, za zasłoną ze skóry renifera. Pomieszczenie znowu wyglądało całkiem zwyczajnie.

– Nie zakończyliśmy naszej porannej rozmowy – powiedziała Tun-sij.

– Tak, wiem. Miałem do ciebie wiele pytań.

– To, co opowiadałeś o Ludziach Lodu, rozbudziło moją ciekawość. A czy ty chcesz usłyszeć moją historię?

– Czekam na nią.

Pokiwała głową. Przez chwilę leżała nieruchomo na plecach, wpatrzona w sufit.

– Wygnano nas – Tun-sij rozpoczęła opowieść. – Nasz biedny, nieszczęśliwy lud został wypędzony ze starego kraju z powodu swych umiejętności.

– Jaki to był kraj?

– Nie wiem, Vendelu. Leżał daleko na wschodzie. Kiedy moi przodkowie tu przybyli, ich wędrówka trwała już od niepamiętnych czasów.

Mongołowie? zastanawiał się. Istniały pewne cechy, które by na to wskazywały. A mimo wszystko chyba nie. Jakim językiem przemawiał w transie Ulvhedin? Ugryjskim?

– Twój lud… czy ktoś pozostał na wschodzie?

– Nie, to była tylko mała grupa, szczątkowa część plemienia, które od tysięcy lat prześladowano z powodu czarodziejskich sił i magicznych mocy.

Vendelowi przebiegł po plecach dreszcz.

– Ale nie wszyscy tu zostali? Irovar wspomniał, że po prostu przemieszczali się tędy. W górach Taran-gai zostało tylko czworo.

– Tak. Cztery kobiety. Z dziećmi. Właściwie więc było ich więcej niż czworo.

– A reszta?

– Skierowała się na zachód. Nikt nie znał ich losu.

Vendelowi z trudem przychodziło mówienie.

– Irovar… a może ty? Nie, raczej Irovar wspominał, że pośród was były jakieś potworne istoty.

– Nie było tak od początku, ale kiedy przybyli do Taran-gai, zaczęły dziać się straszliwe rzeczy. Zostali tu dość długo.

– Jakie straszliwe rzeczy?

– Zaraz usłyszysz. W podróż, która ciągnęła się wiele lat, wyruszył z nimi pewien mały chłopczyk, stworzenie na wskroś złe. Powiadają, że obce mu były takie uczucia, jak życzliwość czy litość. Kiedy miał około piętnastu lat, uczynił jedną z kobiet ciężarną. W naszym plemieniu było to niewybaczalne przestępstwo. Dziewczyna została odrzucona przez swoją społeczność. Tu właśnie musiała rozstać się ze współplemieńcami, a wraz z nią zostały jeszcze trzy kobiety po to, by jej pomóc, a tak naprawdę dlatego, że nie miały już sił na dalszą wędrówkę. Dwie z nich także spodziewały się dziecka, a wszystkie trzy były wdowami, ich mężowie zginęli niedługo przedtem. Te cztery kobiety stały się zalążkiem plemienia w Taran-gai. Z czasem ich dzieci pożeniły się między sobą i znów spłodziły dzieci. Znali się na czarach, ale byli zdolnymi, pracowitymi ludźmi. A potem dotknęła ich przekleństwo.

– Jakie przekleństwo?

Tun-sij odetchnęła głęboko.

– Okazało się, że ten, który był synem złego chłopca, nosił w sobie złe dziedzictwo. On sam był zwykłym człowiekiem, ale i on miał syna. A ten okazał się potworem!

Vendel wahał się dłuższą chwilę. W końcu jednak zapytał cicho:

– Czy miał żółte oczy?

– Tak, powiadają, że miał wilcze oczy. A po nim przychodziły na świat, nie w każdym pokoleniu jak u was, lecz od czasu do czasu, złe istoty. Nieludzie, potwory!

Vendelowi wydawało się, że w jurcie nagle zrobiło się niezwykle duszno, tak trudno było mu oddychać. Kilkakrotnie przełknął ślinę, czując, że Tun-sij czeka, by zadał jej pytanie.

W końcu wydusił je z siebie:

– Ten młody chłopiec, piętnastolatek, który wędrował wraz z twoim ludem… który wraz z nimi wyruszył na zachód… czy znasz jego imię?

– Tak.

Vendel jeszcze raz odetchnął głęboko i zapytał:

– Jak się nazywał?

– Zwał się Tan-ghil.

Tan-ghil! Tengel?

– Tengel Zły – szepnął.

– Tak, ale mylisz się, mówiąc, że nawiązał kontakt z waszą złą siłą, Szatanem, tam u was. Nie było tak. Tego, co naprawdę straszne, dokonał już tutaj, w Taran-gai,

– Ale kociołek, który zakopał? Czy to także wymyślono?

– Nie. Zakopał w ziemi naczynie: jakie, nie wiem. I musicie zrobić, co w waszej mocy, by je odnaleźć. Ale nieprawdą jest, że w środku są zioła i resztki wywaru. To jest zupełnie co innego.

– Co takiego?

– Nie ma czasu, by teraz to wyjaśniać. Oni niedługo wrócą, a i ja jestem już bardzo zmęczona.

– Rozumiem. Powiedz mi tylko, dlaczego tak ważne jest, byśmy odnaleźli owo naczynie? Czy dzięki temu uwolnimy twój i mój ród od przekleństwa?

Tun-sij przymknęła oczy i odpowiedziała skinieniem. Była już teraz tak słaba, że trzymała dłoń Vendela w swojej, jakby chcąc czerpać siłę od niego.

– I to także. Musimy być wolni. Ale najważniejsze jest, by… zniszczyć Tengela Złego.

– Teraz cię nie rozumiem.

Jej palce wpiły się w jego dłoń.

– Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Nikt z was tego nie pojął? Tengel Zły, nasz Tan-ghil, wcale nie sprzedał SWOJEJ duszy waszemu Szatanowi. On sprzedał swoich potomków, by w zamian otrzymać wieczne życie.

– Chcesz powiedzieć, że…

– Tengel Zły nadal żyje.