129688.fb2 Wyzwolenie Ziemi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Wyzwolenie Ziemi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Posłuchajcie wiec opowieści o naszym wyzwoleniu, o próżni powietrznej i pożywieniu z chwastów. Posłuchajcie, jak wyglądały te dzieje.

Zaczęło się w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Słowa te dzisiaj nic już nie znaczą, gdyż poszliśmy tak daleko naprzód. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umysłów, które jednak znane były naszym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praojcom, i były przez nich dyskutowane. Wiec dzieje muszą być opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarygodnych nazw, miejsc i szczegółów.

Trzeba je opowiedzieć już choćby dlatego, że nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobyliśmy wodę i łodygi chwastów, a teraz wylegujemy się w dolinie wiatrów. Więc najlepszą rzeczą będzie odpoczywać i słuchać. No i wsysać powietrze.

Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazał się na niebie ponad Francją, w części świata zwanej wówczas Europą. Statek był na pięć mil długi i wyglądał podobno jak ogromne srebrne cygaro.

Opowieść mówi o panice i przerażeniu, jakie wybuchły wśród naszych praojców, gdy statek ukazał się nagle w błękitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli wskazując na niebo!

Z wielkim przejęciem zawiadomili Organizację Narodów Zjednoczonych, jedną z najważniejszych swoich instytucji, że dziwny metalowy statek powietrzny niebywałych rozmiarów zjawił się nad ich ziemią. Wysłali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pełnym uzbrojeniu otoczyły statek, udzielili instrukcji na prędce zwołanym grupom uczonych z aparatami sygnałowymi, aby nadali przyjazne znaki. Robili zdjęcia statku, pisali o nim niesłychane; historie, a nawet sprzedawali modele.

Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy.

Wtem w samym środku statku odskoczyła olbrzymia sprężyna i w otworze ukazał się pierwszy z nieznanych przybyszów, krocząc tym zawiłym trójnogim krokiem, który wszyscy ludzie niebawem tak umiłowali Miał na sobie metalowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych właściwości powietrznych, pancerz luźnego, nieprzezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili później przez cały czas swego pobytu na Ziemi.

Posługując się językiem, którego nikt nie rozumiał, i wydając ogłuszający ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w połowie ośmiocalowego ciała, obcy przemawiał dokładnie godzinę. Po ukończeniu mowy czekał uprzejmie na odpowiedź, a nie otrzymawszy żadnej, powrócił do statku.

Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia!

A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwolenia! Wyobraźcie sobie tylko naszych przodków przy ich prymitywnych zajęciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomów, kłótniach politycznych, urządzaniu przedstawień i składaniu przysiąg — słowem przy tych wszystkich niezliczonych szczegółach, które w dawnych czasach czyniły życie tak skomplikowanym w porównaniu z zapierającą dech, wspaniałą prostotą teraźniejszości.

Wielkie pytanie, jakim się zajęli było oczywiście: „Co powiedział obcy? Czy zażądał, by rasa ludzka się poddała? Czy obwieścił, że przybywa w pokojowej misji handlowej, i po złożeniu rozsądnej, jego zdaniem, oferty na… powiedzmy zakup bieguna pomocnego, uprzejmie wycofał się, abyśmy mogli przedyskutować spokojnie wysunięte przez niego warunki? A może oświadczył po prostu, że jest nowo mianowanym na Ziemi ambasadorem przyjaznej i inteligentnej rasy, i prosił o wskazanie mu, jakim władzom ma złożyć swe listy uwierzytelniające?”

Nikt nie wiedział i to doprowadziło wszystkich do szału.

Ponieważ decyzja należała do dyplomatów, późną nocą uznano ostatnią z wymienionych możliwości za najbardziej prawdopodobną. Toteż nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodów Zjednoczonych stawiła się, by czekać pod kadłubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delegacja miała zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolności lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarów ludzkości nakazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolującym powietrze w pobliżu wielkiego statku, aby w swym uzbrojeniu nie miały więcej niż po jednej bombie atomowej i aby każdy samolot wywiesił małą białą flagę obok sztandaru Narodów Zjednoczonych i emblematów własnego kraju. W ten sposób powitali nasi przodkowie ostateczne, najpotężniejsze wyzwanie dziejów.

Kiedy po kilku godzinach znowu ukazał się obcy, delegacja zbliżyła się do niego, złożyła ukłon i w trzech urzędowych językach ONZ — angielskim, francuskim i rosyjskim — prosiła, by czuł się na tej planecie jak u siebie w domu. Wysłuchał delegatów z powagą, po czym powtórzył swą mowę wczorajszą, najoczywiściej równie pełną uczuć i znaczenia dla niego, co nie zrozumiałą dla przedstawicieli rządu światowego.

Szczęśliwym trafem pewien wykształcony młody Hindus z sekretariatu ONZ wykrył znamienne podobieństwo między mową obcego a pewnym dziwacznym narzeczem, którego osobliwości już kiedyś go zdumiewały. Przyczyną, jak o tym dziś wszyscy wiemy, był fakt, ze kiedy Ziemię nawiedzili po raz ostatni obcy tego właśnie typu, najwyżej rozwinięta cywilizacja ludzkości znajdowała się w wilgotnej dolinie Bengalu. Istniały opracowane swojego czasu obszerne słowniki owego narzecza, tak by w przyszłości grupy badawcze bez trudu mogły się porozumieć z mieszkańcami Ziemi.

Tu jednak wybiegam naprzód w mej opowieści jak ktoś, kto zatapia zęby w soczystych korzeniach przed zjedzeniem suchszej od nich łodygi. Pozwólcie mi więc odpocząć i przez chwilę wsysać powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodził podówczas niebywałą próbę.

Ty zaś, młodzieńcze, siedź spokojnie i słuchaj. Nie jesteś jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejów. Pamiętam, dobrze pamiętam, jak je opowiadał ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz się swej kolejki jak ja; a słuchać będziesz aż do chwili, gdy usypisko ziemi między otworami wodnymi odetnie mnie od życia.

Wówczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczystszym pastwisku i, spoczywając wygodnie między młodymi pędami, opiewać będziesz wielką epopeję naszego wyzwolenia harcującej beztrosko młodzieży.

W myśl sugestii młodego Hindusa wezwano jedynego na świecie profesora lingwistyki porównawczej, zdolnego do porozumiewania się w tej dziwacznej wersji zmarłego narzecza. Profesor przebywał w Nowym Jorku, gdzie na zjeździe uczonych odczytywał rozprawę, nad którą pracował osiemnaście lat: Badanie wstępne pozornej współzależności niektórych imiesłowów czasu przeszłego w starożytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczowników we współczesnym języku seczuańskim.

Tak jest, naprawdę, różne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyślili w swej ignorancji nasi przodkowie. Czyż nasze swobody nie muszą w tych warunkach budzić podziwu?

Ów naukowiec — rozzłoszczony już choćby przez to, że wbrew swoim naleganiom nie mógł zabrać nader, jego zdaniem, istotnych zestawień słownictwa — został przewieziony najszybszym odrzutowcem do okrętu na południe od Nancy, leżącego za owych odległych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych.

Tak zapoznała go z jego zadaniem organizacja ONZ, której niepokój wzmógł się na skutek nowego a kłopotliwego zadania. Z wnętrza statku wyłoniło się kilku obcych, dźwigając w ogromnej liczbie kolosalne, błyszczące części metalowe, które zaczęli łączyć w coś, co niewątpliwie stanowiło maszynę, jakkolwiek górowało nad najwyższymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i dawało się gadać samo do siebie niczym istota mówiąca i czująca. Pierwszy obcy nadal stał uprzejmie w pobliżu pocących się dyplomatów. I raz po raz powtarzał swoją mówkę w języku zapomnianym już wtedy, gdy kładziono kamień węgielny pod Bibliotekę Aleksandryjską. Przedstawiciele ONZ wygłaszali wciąż odpowiedzi, a każdy miał nadzieję, że nieznajomość jego języka będzie obcemu wyrównana czynieniem przyjaznych gestów i min. Później dopiero komisja antropologów i psychologów świetnie określiła trudność takiego porozumienia się z istotami posiadającymi, jak obcy, po pięć przednich odnóż i po jednym, nie zamykającym się oku złożonego typu, właściwego owadom.

Trudności i cierpienia profesora wleczonego po świecie w ślad za obcymi, a usiłującego zestawić użytkowe słownictwo w języku, którego osobliwości mógł tylko odgadywać z ograniczonych próbek dostarczonych mu przez kogoś, kto siłą rzeczy mówił tym językiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem — wszystkie te troski były niczym w porównaniu z lękiem odczuwanym przez przedstawicieli rządu światowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goście przenosili się co dzień na inne miejsce planety i zostawiali swą gigantyczną budowlę z lśniącego metalu, która tęsknie pomrukiwała do siebie, jak gdyby chcąc zachować wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszła na świat.

Co prawda mięli wciąż obok siebie obcego, który co pewien czas przerywał swe niewątpliwie nadzorcze zadania, aby wygłosić wspomnianą już mówkę. Lecz nawet jego świetne wychowanie, okazywane tym, że wysłuchiwał za każdym razem co najmniej pięćdziesięciu sześciu odpowiedzi w tyluż językach, nie mogło rozproszyć paniki, wywołanej faktem, że ilekroć któryś uczony ludzki dotknął z ciekawości, choćby tylko leciutko, błyszczących maszyn, natychmiast kurczył się do rozmiarów szybko znikającej kropli. Nie było to zjawisko stałe, zdarzało się jednak wystarczająco często, by powodować chronioną niestrawność i bezsenność wśród rządów ludzkich.

Wreszcie, zużywszy na to większą część swego ustroju nerwowego, profesor zdawał na tyle opanować język, by rozmowa stała się możliwa. Dowiedział się wówczas — a wraz z nim cały świat — rzeczy następującej:

Obcy należą do cywilizacji wysoko rozwiniętej, która rozszerzyła swoją kulturę na całą galaktykę. Świadomi ograniczeń niedorozwiniętych dotąd zwierząt, które ostatnio opanowały Ziemię, zastosowali do nas pewnego rodzaju życzliwy ostracyzm: dopóki my czy też nasze instrukcje nie osiągniemy poziomu, umożliwiającego częściowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekuńczym mandatem, przez pierwsze tysiąclecie, jednak ze starszych, liczniejszych i ważniejszych ras tej federacji) — do tego czasu wszelkie inwazje na nas i naszą ciemnotę zostały, drogą powszechnego porozumienia, wzbronione — z wyjątkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w warunkach ściśle tajnych.

Jednostki, które pogwałciły ten układ — kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i ogromnym zyskiem dla naszych panujących religii — ukarano doraźnie i tak surowo, że przez dłuższy czas nie było żadnych naruszeń. Krzywa naszego wzrostu wykazywała ostatnio pomyślne wyniki i istniała nadzieja, że wystarczy już tylko trzydzieści czy czterdzieści stuleci, aby zrobić z nas kandydatów do federacji.

Niestety, wspólna gwiazda ogarnia mnóstwo ludów, bardzo różnych w swoich poglądach etycznych i układzie biologicznym. Niektóre gatunki pozostawały daleko w tyle za rasą Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goście. Jeden z tych gatunków — straszliwe organizmy podobne do robaków, a znane jako Troxxt — równie wysoko stojący technologicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym — przejawił nagle chęć objęcia roli wyłącznego i absolutnego władcy galaktyki. Podbili oni szeregi kluczowych słońc razem z towarzyszami tym słońcom systemami planetarnymi i po świadomym zdziesiątkowaniu podbitych ras ogłosili swój zamiar bezlitosnego wytępienia wszystkich gatunków, które na przykładzie tych pokazanych lekcji nie nauczą się cenić bezwarunkowego poddania.

Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwróciła się do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresownych, a przy tym najpotężniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiązała ich, by jako zbrojne ramię federacji podjęli ściganie Troxxtów, pokonali ich i zniszczyli na zawsze ich zdolność do prowadzenia wojny.

Zobowiązanie podjęto bardzo późno, niemal za późno. Troxxtowie, dzięki atakowi, zdobyli wszędzie taką przewagę, że Dendiowie tylko za cenę najwyższych poświęceń zdołali pohamować ich rozpęd. Od wielu stuleci toczy się ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechświata. W trakcie walk zostały zniszczone gęsto zaludnione planety, wysadzone niejedno słońce, zamieniając je na Novą i całe zespoły gwiazd sproszkowano na pył kosmiczny.

Niedawno uzyskano chwilową równowagę sił, które obie strony — wyczerpane i ledwo żywe — wykorzystują dla umocnienia słabych punktów w swoim rejonie.

Tak więc Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego okrętu kosmicznego, zawierającego między innymi i nasz system słoneczny. Nie interesowała ich nasza drobna planeta i jej nikłe zasoby. Mało ich obchodzili nasi sąsiedzi niebiańscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoją główną kwaterę na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri — gwiazdy najbliższej naszego słońca — i przystąpili do umocnienia swoich zaczepno-odpornych baz między gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreślili Dendiowie w swym wyjaśnieniu, wymogi międzygwiezdnej strategii stają się coraz bardziej skomplikowane, tak iż trzeba się posługiwać mapami trójwymiarowymi. Nie wdając się też w szczegóły, oświadczyli nam, że konieczne jest podjęcie natychmiastowego ataku, aby nie dopuścić do umocnienia się Troxxtów na Proxima Centauri. W tym zaś celu niezbędne jest ustanowienie bazy wewnątrz ich linii komunikacyjnych.

Najodpowiedniejszym miejscem na taką bazę okazała się Ziemia.

Dendiowie wyrazili głęboki żal, że zakłócają nasz rozwój i to zakłócają w sposób, który może nas drogo kosztować w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wyjaśnili w nieskazitelnym języku prebengalskim, przed ich zjawieniem się byliśmy właściwie (choć nieświadomie) satrapią ohydnych Troxxtów. Obecnie możemy więc uważać się za wyzwolonych. Złożyliśmy im za to serdeczne podziękowania.

— Ponadto — zaznaczył z dumą przywódca obcych — Dendiowie prowadzą wojnę w obronie cywilizacji, a wróg ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekający się do tak nikczemnych praktyk, że nie jest właściwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walczą nie tylko w obronie własnej, lecz w obronie wszystkich lojalnych członków galaktycznej federacji; w obronie wszystkich małych i słabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych siły, by same mogły stawić czoło podłemu zdobywcy. Czy ludzkość może pozostać obojętna wobec takiego konfliktu?

Na to oświadczenie zawahaliśmy się krótką zaledwie chwilę. Po czym ludzkość ryknęła głośno „Nie!” poprzez wszystkie środki informacji masowej, przez prasę i telewizję, a także przy pomocy bębnów w dżungli i staroświeckich posłańców na osłach.

— Nie, nie możemy pozostać obojętni! Dopomożemy wam w zniszczeniu tej groźby zawisłej nad samym rdzeniem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynić, a uczynimy!

Obcy odparli z pewnym zakłopotaniem, że właściwie nic szczególnego. Może niebawem wyłoni się potrzeba, jakaś drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jeśli im nie będziemy przeszkadzać w obsłudze armatogór, za co będą naprawdę wdzięczni.

Odpowiedź ta wywołała stan niepewności pośród dwu miliardów mieszkańców Ziemi. Przez dłuższy czas, jak głosi legenda, na całej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy.

Potem jednak człowiek wyleczył się z tego ciosu zadanego jego dumie. Będzie użyteczny, choćby w tak prosty i pokorny sposób, rasie, która go wyzwoliła od możliwości podboju, grożącego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtów. Już choćby za to powinniśmy życzliwie wspominać naszych przodków! Wspominać życzliwie ich szczere wysiłki mimo ich ciemnoty!

Wszystkie istniejące armie, floty powietrzne i morskie przekształcono w oddziały strażnicze patrolujące jednostki wojskowe Dendiów. Żaden człowiek nie mógł się zbliżyć na odległość dwóch mil do mruczących machin bez przepustki z kontrasygnatą Dendiów. Ponieważ jednak przez cały czas pobytu na naszej planecie nie podpisali oni żadnej takiej przepustki, klauzula nigdy nie została wykorzystana w praktyce. Odtąd też istoty dwunogie nie pojawiały się nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie pozaziemskiej broni.

Współpraca z naszymi wyzwolicielami miała pierwszeństwo przed wszelką inną działalnością ludzką. Nakazem dnia stało się hasło rzucone przez jednego z przedstawicieli rządu, profesora w Harvardzie, podczas ognistej debaty na temat „Miejsce człowieka w nieco przecywilizowanym wszechświecie”.

— Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! — wykrzykiwał profesor. — Podporządkujmy wszystko celowi, którym jest zachowanie wolności układu słonecznego w ogóle, a Ziemi w szczególności!

Choć może nie bardzo pomysłowe, hasło to powtarzano wszędzie. Jednakże trudno było czasem odgadnąć, czego właściwie życzyli sobie Dendiowie. Częściowo ze względu na ograniczoną liczbę tłumaczy, przydzielonych głowom poszczególnych suwerennych państw, a częściowo dlatego, że wódz Dendiów miał zwyczaj znikać w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazów, jak na przykład: „Ewakuować Waszyngton!”

W tym ostatnim wypadku zarówno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili się strasznie przez pięć godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne kołnierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzyński obyczaj przeszłości nakazywał przywdziewać dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i męczyli się pod olbrzymim statkiem, dokąd nigdy nie zaproszono żadnego człowieka mimo bezustannych tęsknych napominań konstruktorów samolotowych i profesorów wyższych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie się wodza Dendiów, by im wyjaśnił, czy ma na myśli stan Waszyngton, czy stolicę Waszyngton.

Opowieść nasza w tym miejscu przekształca się w dzieje chwały. Gmach Kapitolu rozebrano w ciągu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnóży Gór Skalistych. Usunięto archiwa, które potem znalazły się w sali dziecięcej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wodę z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyście do okrągłego betonowego basenu, zbudowanego wokół rezydencji prezydenta (gdzie niestety wyparowała w ciągu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotności terenu). Wszystko to były słuszne tytuły do chwały w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony później, że Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawić baterii ani nawet urządzić składu amunicji, lecz tylko salę rozrywkową dla swoich wojsk, nie umniejsza w niczym wspaniałości naszej zdecydowanej współpracy i gotowości do ofiar.

Trudno w prawdzie zaprzeczyć, że duma naszej rasy mocno ucierpiała na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iż liczba obcych nie przekracza plutonu i że ich wódz nie jest wielkim uczonym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego — naszym zdaniem — federacja powinna wysłać dla ochrony Ziemi, ale ma rangę stanowiącą międzygwiezdny odpowiednik zwyczajnego kaprala. Ciężko nam było przełknąć fakt, że prezydent Stanów Zjednoczonych oraz naczelny dowódca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwykłego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzające okazało się to, że nadciągająca Bitwa o Ziemię w perspektywie historycznej nie przedstawiała większego znaczenia niż potyczka patrolu.

Do tego wszystkiego przyłączyła się sprawa lendi.