129688.fb2 Wyzwolenie Ziemi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Wyzwolenie Ziemi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Obcy, instalując czy też obsługując swoje bazy na naszej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakieś niepotrzebne widocznie kawałki mówiącego metalu. Oddzielna od machin, której była częścią, substancja ta zdawała się tracić swe zgubne dla ludzkości cechy, a zachowywać takie, które okazywały się całkiem pożyteczne. Jeśli na przykład jakąś ilość tej dziwnej substancji połączono z metalem ziemskim — i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami — w ciągu paru godzin przekształcała się ona dokładnie w ten sam metal, jakiego dotykała, czy był to cynk, złoto, czy czysty uran.

Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stała się wkrótce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w gospodarce, zakłóconej przez ciągłe ewakuacje najważniejszych ośrodków przemysłowych.

Gdziekolwiek więc pojawili się obcy poza obrębem swoich baterii, otaczały ich tłumy obszarpańców ludzkich wykrzykujących:„Trochę lendi, Dendi?” Wszelkie próby ze strony czynników sądowych i policyjnych planety, by położyć kres tej haniebnej powszechnej żebraninie, okazały się płonne. Zwłaszcza że sami Dendiowie znajdowali jakąś niewytłumaczalną przyjemność w rozrzucaniu małych kawałków lendi wrzeszczącemu tłumowi. Kiedy wreszcie żołnierze i policjanci zaczęli coraz liczniej brać udział w bójkach o kawałki lendi, rządy musiały dać za wygraną.

Ludzkość niemal z niecierpliwością czekała teraz na atak, aby uwolnił ją z tego przykrego poczucia jej oczywistej niższości Niektórzy zaś bardziej fanatyczni konserwatyści spośród naszych przodków zaczęli, jak się zdaje, nawet żałować swego wyzwolenia.

Żałowali go, dzieci, żałowali! Możemy tylko wierzyć, że ci troglodyci zostali jako jedni z pierwszych stopieni i wyparowani przez czerwone kule ogniste. Nie można przecież cofać koła historii!

Na dwa dni przed końcem września obcy ogłosili, że wykryli jakieś działania na jednym z księżyców Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usiłowali przedostać się podstępem do wnętrza układu słonecznego. Dendiowie ostrzegli, że zważywszy zdradzieckie i oszukańcze skłonności Troxxtów, każdej chwili spodziewać się można ataku ze strony owych robakokształtnych potworów.

Mało kto z ludzi położył się spać, gdy zapadła noc. Wszystkie oczy były skierowane na niebo, dokładnie oczyszczone z chmur przez czujnych Dendiów. W niektórych punktach planety handlowano na gwałt tanimi lunetami i kawałkami zadymionego szkła. W innych zaś ogromnie poszły w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety.

Troxxtowie zaatakowali jednocześnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego kształtu: jednym na półkuli południowej, zaś dwoma na północnej. Z ich niewielkich statków buchały ogromne jęzory zielonych płomieni, a wszystko, czego dotknęły, zmieniało się w szklisty, przezroczysty piasek. Żaden Dendi jednak nie ucierpiał, a z każdej dymiącej obecnie armatogóry dobywały się smugi szkarłatnych chmur, zaciekle prześladujących Troxxtów, póki nie utraciły szybkości i z powrotem nie opadły na Ziemię.

Tu wywołały smutne następstwa. Każdy zaludniony obszar, na który opadły bladoróżowe chmurki, przemieniał się gwałtownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, żeby powiedzieć prawdę, zalatujące bardziej odorami kuchni niż grobu. Mieszkańcy tych nieszczęsnych miejscowości padli ofiarą szalonego wzrostu temperatury. Skóra ich czerwieniała, a potem czerniała; włosy i paznokcie kurczyły się, a ciało, zmieniane w płyn, odgotowywało się od kości. Wszystko to razem spowodowało przykrą śmierć jednej dziesiątej rasy ludzkiej.

Jedyną pociechą było ujęcie czarnego cylindra przez którąś z czerwonych chmur. Gdy w skutek tego rozżarzył się do białości, opadając w dół w postaci metalicznego gradu, statki atakujące półkulę pomocną wycofały się na asteroidy, dokąd Dendiowie — ze względu na szczupłą swą liczbę — stanowczo nie chcieli ich ścigać.

W ciągu następnej doby obcy — powiedzmy: na stałe zamieszkali obcy — odbyli konferencję, a nam wyrazili współczucie. Ludzkość grzebała swych zmarłych. Ten ostatni zwyczaj był jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawać, iż nie utrzymał się w czasach nowoczesnych.

Gdy powrócili Troxxtowie, człowiek był gotów na ich spotkanie. Nie mógł niestety, wbrew swym najgorętszym pragnieniom, stawić im czoła; mógł jednak stanąć i stawać przed szkłami instrumentów optycznych i trybunami mówców.

I znów czerwone chmury buchnęły wesoło do górnych warstw stratosfery. Znów zawyły zielone jęzory, wyrywając kawały mruczących wież lendi. Znów ludzie ginęli dziesiątkami tysięcy, rozgotowani przez wojnę. Ale tym razem była pewna różnica: zielone płomienie Troxxtów po trzech godzinach walk nagle zmieniły barwę: pociemniały, nabrały szafirowego odcienia. A kiedy to się stało, jeden z Dendi po drugim padał przy baterii i umierał w konwulsjach.

Nadszedł wyraźny znak do odwrotu. Ci, co ocaleli, przebili się do olbrzymiego statku, który ich tu przywiózł. Z lufy rozległy się wybuchy rakiet, których ogień wypalił rozżarzoną bruzdę w poprzek całej Francji i zepchnął Marsylię do Morza Śródziemnego, a statek runął w przestrzeń i bezwstydnie uciekł.

Ludzkość przygotowywała się na oczekujące ją cięgi ze strony straszliwych Troxxtów.

Byli istotnie robakokształtni. Gdy tylko wylądowały dwa czarne cylindry, wyszli ze swych statków, a ich drobne, segmentowane ciała przytrzymywały długie metalowe i smukłe metalowe podpory z nader skomplikowanym sprzętem. Wokół każdego statku wybudowali kopułowate formy — jeden w Australii, drugi na Ukrainie — pochwycili kilku śmiałków, którzy zapędzili się w pobliżu miejsca lądowania i unosząc z sobą wrzeszczące łupy, znikli wewnątrz swych ciemnych jak noc statków.

Niektórzy ludzie przystąpili gorączkowo do starożytnych ćwiczeń wojskowych, inni zaś studiowali zapamiętale naukowe teksty i dane dotyczące gościnności Dendiów, w rozpaczliwej nadziei znalezienia sposobu ochrony niezależności ziemskiej przed niszczycielskim zdobywcą gwiaździstej galaktyki.

A przez cały ten czas, wbrew obawom, wewnątrz zaciemnionych sztucznie statków kosmicznych (bo Troxxtowie, nie mając oczu, wcale nie korzystali ze światła, a jeśli chodzi o osobników starszych, promienie świetlne raziły ich wrażliwą bezpigmentową skórę) jeńców ludzkich nie torturowano dla wydobycia z nich wiadomości ani też nie poddawano wiwisekcji dla zdobycia dodatkowych zasobów wiedzy, ale — kształcono.

Kształcono, rzecz jasna w języku Troxxtów.

Co prawda, znaczna ich liczba okazała się całkowicie niezdolna do wykonywania zadań stawianych im przez Troxxtów i chwilowo zajęto się obsługiwaniem bardziej pojętnych uczniów. Inna znów, niewielka właściwie grupa, uległa różnym odmianom historii frustracyjnej — sięgającej depresji — z powodu trudności poznania języka, w którym każdy czasownik był nieprawidłowy i w którym miliardy przyimków tworzone były z kombinacji rzeczownikowo-przymiotnikowych, wyprowadzonych z podmiotu poprzedniego zdania. W końcu jednak odzyskało wolność jedenastu ludzi i w charakterze przysięgłych tłumaczy Troxxtów obłąkańczo mrugało w promieniach słońca.

Nowi wyzwoliciele nigdy, jak się zdaje, nie przebywali w Bengalu za młodych dni jego dawno minionej cywilizacji.

Tak jest, wyzwoliciele. Troxxtowie bowiem wylądowali szóstego dnia starożytnego mitycznego już dzisiaj miesiąca października. A 6 października jest oczywiście świętem Drugiego Wyzwolenia. Pamiętajmy o tym i uczcijmy tę datę (byle tylko można ją odnaleźć w naszym kalendarzu!).

Opowieść, jaką nam powtórzyli tłumacze, spowodowała, że ludzie zwiesili ze wstydu głowy i zgrzytali zębami z przyczyny oszustwa, jakiego dopuścili się Dendiowie.

Prawdą jest, że Federacja Galaktyczna zobowiązała Dendiów do ścigania i wytępienia Troxxtów. Ale to tylko dlatego, że Federacja Galaktyczna sprowadziła się właściwie do Dendi. Jako jedni z pierwszych inteligentniejszych przybyszów na międzynarodową scenę olbrzymie te stwory zorganizowały rozległą policję dla ochrony siebie i swojej władzy przed możliwością wszelkiego buntu w przyszłości. Policja ta była pozornie zgromadzeniem wszystkich myślących form życiowych Galaktyki; w rzeczywistości stanowiła skuteczny środek utrzymywania ich pod ścisłą kontrolą.

Większość gatunków dotąd odkrytych była potulna i łatwa do prowadzenia. Rasy te uważały, że skoro Dendiowie rządzili od niepamiętnych czasów, niech więc rządzą i nadal. Jaka to wreszcie różnica?

Z biegiem stuleci powstał jednakże sprzeciw wobec rządów dendyjskich, ośrodkiem zaś sprzeciwu były istoty o budowie opartej na protoplazmie. Z czasem doszło do utworzenia znanej Ligi Protoplazmowej.

Istoty, których cykle życiowe kształtowały się na podstawie chemicznych i fizycznych właściwości protoplazmy, choć nieliczne, różniły się jednak wybitnie rozmiarami, budową i specjalizacją. Wspólnota galaktyczna, czerpiąca swą potęgę z ich sił, byłaby obszarem dynamicznym. Podróże poza obręb Galaktyki wspierano by, zamiast hamować, jak to się działo ze względu na lęk Dendiów przed spotkaniem wyższej cywilizacji. Byłaby to prawdziwa demokracja gatunków — prawdziwie biologiczna republika — w której wszystkie istoty o różnej inteligencji i kulturalnym rozwoju kierowałyby same swoimi losami, zależnymi obecnie wyłącznie od krzemordzennych Dendiów.

W tym celu jeden z pomniejszych członków Ligi Protoplazmowej ubłagał Troxxtów — jedyną wybitną rasę, która odmawiała stale oddania broni, nakazanego wszystkim członkom Federacji — aby ocalili skromną rasę od zniszczenia, jakim grozili jej Dendiowie tytułem kary za nielegalne wyprawy badawcze poza granice Galaktyki.

W obliczu zdecydowania Troxxtów, by bronić swych pobratymców w chemii organicznej, i wobec nagle wybuchłej wrogości co najmniej dwóch trzecich ludów międzygwiezdnych, Dendiowie zwołali kadłubowe zebranie do spawania swych rozpadających się rządów przez rozsadzanie sił żywotnych całej setki światów. Troxxtowie, beznadziejnie ustępujący im liczbą i sprzętem, zdołali jednak toczyć walkę tylko dzięki wielkiej bezinteresowności i pomysłowości pozostałych członków Ligi Protoplazmowej, którzy ryzykowali zniszczenie, by zaopatrzyć ich w nowo wynalezioną a tajną broń.

Dlaczegośmy nie odgadli prawdziwej natury tych bestii, Dendiów, już choćby z ogromnych starań, by żadnej części z ich ciał nie wystawić na bardzo korozyjne działanie powietrza ziemskiego? Już same nieprzezroczyste, lecz pozbawione szwów pancerze, noszone przez naszych niedawnych gości w czasie ich pobytu na Ziemi, powinny nam były nasunąć podejrzenie, że chodzi o organizmy powstałe ze związku krzemu, nie zaś węgla!

Ludzkość zwiesiła głowę i przyznała, że takie podejrzenie nigdy nie przyszło jej na myśl.

Cóż — przyznali wielkodusznie Troxxtowie — byliśmy pozbawieni wszelkiego doświadczenia, a może trochę zbyt ufni. Temu należy to przypisać. Naiwność nasza, jakkolwiek wiele kosztowała naszych wyzwolicieli, nie pozbawi nas pełnych praw obywatelskich, jakich Troxxtowie domagali się zawsze dla wszystkich.

Jedynie nasi przywódcy, zapewne sprzedajni, a na pewno nieodpowiedni…

Pierwsze egzekucje funkcjonariuszy ONZ, głów państw i tłumaczy języka prebengalskiego, jako „zdrajców protoplazmy” — w wyniku jednego z najdłuższych i naj-sprawiedliwszych procesów w historii Ziemi — odbyły się już w tydzień po Święcie Wyzwolenia i stanowiły wspaniałą okazję, by ludzkość — pośród pysznych uroczystości — została zaproszona do przystąpienia najpierw do Ligi Protoplazmowej, a następnie do Nowej Demokratycznej Federacji Galaktycznej Wszystkich Gatunków i Ras.

Lecz to nie wszystko. Podczas gdy Dendiowie wzgardliwie odsuwali nas na bok, sami zajęci przekształceniem naszej planety w przybytek tyranii, i podczas gdy najprawdopodobniej budowali specjalne urządzenia sprawiające, że samo dotknięcie ich broni było dla nas zabójcze — Troxxtowie, pełni szczerej przyjaźni, która uczyniła ich imię synonimem uczciwości i demokracji wśród wszystkich gwiezdnych istnień, ci nasi Drudzy Wyzwoliciele, jak nazwaliśmy ich z miłością, woleli, abyśmy im pomagali w przyspieszeniu forsownych prac nad obroną planety.

Tak więc wnętrzności ludzkie rozpuszczały się pod wpływem niewidocznego żaru sił użytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie chorowali i ginęli tłocząc się tłumnie w kopalniach, które Troxxtowie pogłębiali bardziej, niż nam się kiedykolwiek udało. Ciała ludzkie otwierały się i rozrywały na części przy podmorskich wierceniach nafty, które Troxxtowie uznali za konieczne.

Dzieci szkolne na żądanie wzięły udział w rozmaitych zbiórkach, jak na przykład: „złom platyny dla gwiazdy Procjon” czy „promieniotwórcze odpadki dla gwiazdy Deneb”. Gospodyniom kazano w miarę możności oszczędzać soli, gdyż Troxxtowie używali jej na różne niepojęte sposoby; toteż barwne plakaty głosiły: „Nie solić — cukrzyć”.

A nad tym wszystkim — pełni życzliwej troski niczym światły rodzic — czuwali nasi opiekunowie, stawiając kroki olbrzymów na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich blade ciałka leżały zwinięte w hamakach zwisających między parami błyszczących odnóży.

Doprawdy, nawet wśród zupełnego gospodarczego zastoju, wywołanego przeznaczeniem wszelkich podstawowych środków produkcji na cele pozaziemskich zbrojeń, i mimo rozpaczliwych jęków cierpiących na dziwaczne choroby przemysłowe, z którymi nasi lekarze nie umieli sobie poradzić, pośród tej niszczącej umysł dezorganizacji pokrzepiająca była świadomość, że zajęliśmy należne nam miejsce w przyszłym rządzie Galaktyki i nawet już teraz pomagamy w ocaleniu wszechświata dla dobra demokracji.

Dendiowie jednak wrócili, by zniszczyć tę sielankę. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kosmicznych, a Troxxtowie, ostrzeżeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali siły, by odeprzeć cios. Jednakże mimo tych wysiłków statek Troxxtów, znajdujący się na Ukrainie, musiał natychmiast uchodzić do swej bazy w głębinach kosmosu. Po trzech dniach została z Troxxtów tylko nieliczna straż pilnująca statku w Australii. W ciągu następnych trzech czy więcej miesięcy dowiedli oni, że równie trudno usunąć ich z oblicza naszej planety, jak znieść sam australijski kontynent. Ponieważ zaś panował wrogi stan oblężenia — z Dendiami na jednej półkuli, a Troxxtami na drugiej — bitwa przybrała straszliwe rozmiary.

Wrzały morza. Płonęły stepy. Nawet klimat uległ całkowitej zmianie pod straszliwym działaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdołali rozwiązać ów problem, planeta Wenus została strącona z niebios w czasie skomplikowanego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraźnie się zmieniła.

Rozwiązanie okazało się proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali się małego kontynentu, Dendiowie, korzystając z przewagi liczebnej, aby ich stamtąd wyprzeć, zgromadzili tak wielką siłę ognia, że całą Australię przemienili w popioły, które zniszczyły Pacyfik. Stało się to 24 czerwca, w dniu święta Pierwszego Powtórnego Wyzwolenia. Był to zarazem dzień sądu dla resztek rasy ludzkiej.

Jak mogliśmy — zapytywali Dendiowie — okazać się tak naiwni, by przyjść na lep szowinistycznej propagandy pro-protoplazmowej? Przecież jeśli cechy fizyczne mają stanowić kryteria naszych powinowactw rasowych, nie powinniśmy kierować się tylko ciasną podstawą chemiczną! To prawda, że plazma organiczna Dendiów ma za podstawę krzem zamiast węgla, ale czyż kręgowce — w dodatku kręgowce obdarzone ślepymi kiszkami, jak my i Dendiowie — nie mają nieskończenie więcej wspólnego z sobą, mimo paru drobnych różnic biochemicznych, niż z beznogimi i bezrękimi, nurzającymi się w szlamie istotami, które przypadkiem, zupełnie przypadkiem, mają taką samą substancję organiczną!

Co zaś do fantastycznego obrazu stosunków w Galaktyce… Cóż, Dendiowie wzruszali tylko swymi pięciorakimi ramionami, przystępując do skomplikowanej pracy ustawienia swej mruczącej broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzieliśmy choćby jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, których Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakiś gatunek — zwierząt, roślin i minerałów — rozwinął się dostatecznie, by stanowić choćby potencjalne niebezpieczeństwo dla podstępnych najeźdźców, jego cywilizację czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju była tak jeszcze pierwotna, że nie widzieli żadnego ryzyka w dopuszczeniu nas do pozorów pełnego uczestnictwa.

Czy możemy powiedzieć, żeśmy pozyskali choćby jedną pożyteczną wiadomość o technologii Troxxtów — za cenę pracy wykonanej przy ich maszynach, za cenę istnień straconych przy tej pracy? Oczywiście, że nie! Przyczyniliśmy się tylko w takim małym stopniu, na jaki nas było stać, do ujarzmienia odległych ras, które żadnej nie wyrządziły nam krzywdy.

Było wiele powodów, abyśmy czuli się winni — pouczali nas powagą sędziowie, gdy nieliczni spośród ocalałych tłumaczy języka prebengali wypełzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina była niczym w porównaniu z tą, jaką ponosili „robako-kolaboracjoniści”, zdrajcy, którzy zajęli miejsce naszych umęczonych dawnych przywódców. Byli jeszcze poza tym ci przeraźliwi tłumacze ludzcy, którzy się wdali w językowe kontakty z istotami niszczącymi galaktyczny pokój, trwający od dwóch milionów lat. „Ach, śmierć była dla nich aż za łagodną karą” — pomrukiwali zabijając ich Dendiowie.

Kiedy w osiemnaście miesięcy później Troxxtowie przebili się znowu i owładnęli Ziemią, przynosząc nam słodkie owoce Drugiego Powtórnego Wyzwolenia, jak również zupełne i ostateczne wyparcie Dendiów — niewielu już było ludzi, którzy by ze szczerym entuzjazmem przyjęli ofiarowane im wysoko płatne stanowiska w rządzie, nauce i w charakterze tłumaczy.

Przede wszystkim w ogóle trudno było o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wysadzić w powietrze olbrzymi kawał pomocnej półkuli…

Ale nawet pośród tych nielicznych wielu wybrało samobójstwo, zamiast przyjąć tytuł Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, kiedy wkrótce zjawili się Dendiowie dla dokonania chwalebnego dzieła Nowego Wyzwolenia. Było to, nawiasem mówiąc, owo wyzwolenie, przy którym znaczna część lądu zleciała z naszej planety, co nadało jej kształt nazwany przez naszych praojców gruszkowatym.

Bodaj w tym właśnie czasie — a może o jedno czy dwa wyzwolenia później — Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, że Ziemia zanadto wychyla się ze swej orbity, aby mieć minimalne warunki bezpieczeństwa niezbędne dla sfery bojowej. Wobec tego walka wspaniałym a zabójczym zygzakiem przesunęła się w kierunku Aldebarana.