129708.fb2 Z?a kuracja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Z?a kuracja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

„Wiesz co, to jest cholerna sprawa — powiedział Caswell — ale wydaje mi się, że ja pamiętam swoją gorykę”.

Jo hn Rath za pomocą telewideofonu skontaktował się z Nowojorskim Towarzystwem Szybkiego Transportu. Został natychmiast połączony z panem Bemisem, pulchnym, opalonym mężczyzną o czujnym spojrzeniu.

— Alkoholizm? — powtórzył pan Bemis po wysłuchaniu całej sprawy. Zwrócił się jakby od niechcenia w stronę swojej aparatury. — Pomiędzy naszymi pracownikami?

Przyciskając znajdujący się pod jego stopą guzik, zaalarmował Służbę Bezpieczeństwa, Departament Transportu, Reklamę, Wydział Współpracy Mędzyzakładowej oraz Departament Transportu Psychoanalitycznego. Zrobiwszy to, popatrzył szczerze na Ratha.

— Nie ma o tym mowy, drogi panie. A tak, między nami, co właściwie General Motors chce wiedzieć?

Rath uśmiechnął się gorzko. Powinien był przewidzieć. NYST i GM dzieliły niegdyś pewne różnice zdań. Oficjalnie oba potężne Towarzystwa współpracowały ze sobą. Ale w praktyce…

— Sprawa dotyczy dobra publicznego — powiedział Rath.

— Och, nie wątpię — odparł z przebiegłym uśmiechem pan Bemis. Spojrzawszy na tarczę telewideofonu stwierdził, że kilku członków zarządu Towarzystwa włączyło się na jego linię. Jeśli odpowiednio rzecz potraktować, może to oznaczać awans.

— Dobro publiczne z punktu widzenia GM — dodał pan Bemis ze zgryźliwą uprzejmością. — Insynuuje pan, jak przypuszczam, że nasze odrzutowe oraz heliautobusy są prowadzone przez pijanych kierowców?

— Skądże znowu. Poszukuję pojedynczego przypadku skłonności alkoholowych, indywidualnej utajonej osoby. — To jest wykluczone. My nie zatrudniamy w Szybkim

Transporcie ludzi o najmniejszej nawet inklinacji w tym kierunku. I pozwolę sobie poradzić, abyście wyczyścili własne podwórko, nim zaczniecie mieszać się w cudze sprawy.

Z tymi słowami pan Bemis przerwał połączenie. r

Nikt nie będzie z niego kpił.

— Koniec — orzekł ponuro Rath. Odwrócił się i zawołał: — Smith, znalazł pan jakieś odciski palców?! Porucznik Smith, bez kurtki i z zawiniętymi rękawami koszuli, odpowiedział:

— Nic, co mogłoby mieć znaczenie.

Rath zacisnął wąskie wargi. Upłynęło już prawie siedem godzin, odkąd klient wyniósł marsjańską maszynę. Trudno przewidzieć, ile zła mogło się w tym czasie wydarzyć. Gdyby klient wszczął proces poszlakowy Towarzystwu, byłby niewątpliwie usprawiedliwiony. Nie chodzi tu nawet o pieniądze, ale złej reklamy za wszelką cenę należy unikać. — Przepraszam, sir — powiedział Haskins.

Rath zignorował go. Co dalej? Na Szybki Transport nie ma co liczyć.

Może wojsko udostępni swoje archiwa, rejestry sklasyfikowane pod kątem typu somatycznego i kolorytu?

— Sir — powtórzył Haskins.

— O co chodzi?

— Właśnie sobie przypomniałem nazwisko przyjaciela klienta — Magnessen.

— Czy jest pan pewien?

— Najzupełniej — powiedział Haskins, po raz pierwszy od kilku godzin okazując śmiałość. — Pozwoliłem sobie sprawdzić w książce telefonicznej. Na Manhattanie jest jeden człowiek o tym nazwisku.

Rath rzucił groźne spojrzenie spod krzaczastych brwi. — Haskins, mam nadzieję, że pan się nie myli. Mam szczerą nadzieję… Bo jeśli… to ja wtedy… nieważne. Chodźmy!

W ciągu piętnastu minut przybyli wraz z eskortą policji na miejsce. Był to stary dom o fasadzie z brązowego piaskowca. Nazwisko Magnessena figurowało na drzwiach pierwszego piętra. Zapukali. Drzwi otworzyły się i stanął przed nimi trzydziestoparoletni męźczyzna, krępy i krótko ostrzyżony. Był w samej koszuli. Przybladł trochę na widok tylu mundurów, ale się opanował.

— Magnessen — szczeknął porucznik Smith.

— Tak. A co się nie podoba? Jeśli to mój samograj za głośno gra, to powiem, że ta stara wiedźma z dołu…

— Czy możemy wejść? — przerwał Rath. — Sprawa jest ważna.

Magnessen wyglądał, jakby chciał odmówić. Toteż Rath przepchnął się obok niego, a za nim Smith, Follansby, Haskins i mała armia policjantów. Magnessen obrócił się w ich stronę, zdumiony, nieufny i wyraźnie przestraszony.

— Panie Magnessen — odezwał się Rath najprzyjemniejszym tonem, na jaki było go stać. — Proszę nam wybaczyć to najście. Zapewniam pana jednak, że chodzi o dobro publiczne, jak też i pana własne. Czy zna pan małego wściekłego człowieczka o rudych włosach i zaczerwienionych oczach?

— Tak — powiedział Magnessen powoli i niepewnie. — Czy poda pan jego nazwisko i adres? — spytał Rath. — Sądzę, że myślicie o… chwileczkę. A co zrobił?

— Nic.

— Więc po co go szukacie?

— Nie mamy czasu na wyjaśnienia — powiedział Rath. — Proszę mi jednak wierzyć, że leży to również w jego interesie. Jak on się nazywa?

Magnessen wpatrywał się badawczo w brzydką, uczciwą twarz Ratha, wahał się.

— No, Magnessen — ponaglił porucznik Smith — gadaj, jeśli dbasz o swoją skórę. Chcemy znać nazwisko, i to zaraz. Było to niewłaściwe podejście. Magnessen zapalił papierosa, dmuchnął dymem w kierunku Smitha i zapytał:

— Koleś, a nakaz aresztowania masz?

— A załóż się, że mam — warknął Smith, zbliżając się do niego — ale dla ciebie, mądralo!

— Dosyć — rozkazał Rath. — Dziękuję panu za pomoc, poruczniku Smith. Nie będę już pana potrzebował. Wściekły Smith musiał opuścić lokal, a za nim jego policjanci.

— Przepraszam za nadgorliwość Smitha — powiedział Rath. — Lepiej będzie, jeśli pozna pan całą prawdę. Krótko, ale niczego nie pomijając, opowiedział historię klienta i marsjańskiej maszyny, terapeutycznej. Kiedy skończył, Magnessen wydawał się jeszcze bardziej podejrzliwy.

— Mówi pan, że on chce mnie zabić? — Stanowczo.

— To kłamstwo! Nie wiem, co pan kombinuje, ale nigdy mi pan tego nie wmówi. Elwood jest moim najlepszym przyjacielem. Od dzieciństwa jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Razem byliśmy w wojsku. Elwood dałby sobie za mnie rękę uciąć. I ja zrobiłbym to samo dla niego.

— Tak, tak — powiedział niecierpliwie Rath — z pewnością tak by postąpił, gdyby był zdrów na umyśle. Ale pański przyjaciel Elwood — czy to jest imię, czy nazwisko? — Imię — mruknął niechętnie Magnessen.

— Pański przyjaciel Elwood jest chory psychicznie.

— Pan go nie zna. Ten chłopak kocha mnie jak brata. Panie, co on właściwie zrobił? Może nie zapłacił jakiegoś rachunku czy coś w tym rodzaju? Ja mogę uregulować.

— Ty tępy imbecylu! — wrzasnął Rath. — Staram się uratować twoje życie oraz życie i zdrowie twojego przyjaciela.

— A skąd ja mam o tym wiedzieć? — pożalił się Magnessen. — Wdarliście się tu tak, chłopcy…

— Pan musi mi uwierzyć — powiedział Rath. Magnessen wlepił badawczy wzrok w twarz Ratha, w końcu przytaknął kwaśno.

— Nazywa się Elwood Caswell. Mieszka blisko stąd. Pod numerem 341.

Mę żczyzna, który otworzył drzwi, był niski, rudowłosy i miał czerwone obwódki wokół oczu. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Wydawał się bardzo spokojny.