129713.fb2 Z?odziej w czasie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Z?odziej w czasie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

— Nie! — wrzasnął Eldridge w panice.

Jednak przywódca dziko wyszczerzył zęby i opuścił maczugę. W ciągu kilku sekund zmienił maszynę czasu w metalowy złom.

Dzicy zaciągnęli przeklinającego w poczuciu bezsiły Eldridge’a do jaskini. Dwaj spośród nich stanęli na straży przy wejściu. Mógł zobaczyć, jak na zewnątrz grupa mężczyzn zbiera drewno na opał. Kobiety i dzieci biegały tam i z powrotem, obarczone glinianymi pojemnikami. Sądząc po ich śmiechu, przygotowywali ucztę.

Z zamierającym ze strachu sercem Eldridge skonstatował, że pewnie to on będzie głównym daniem.

Ale teraz już nie miało to znaczenia. Zniszczyli jego przenośnik. Tym razem nie uratuje go żaden Viglin. Był u kresu swej podróży.

Nie chciał umierać. Jednak jeszcze gorsza była myśl, że umrze nie wiedząc, co zaplanował jako pierwszy Eldridge.

Wydawało mu się to w jakiś sposób niesprawiedliwe.

Przez kilka minut siedział, bezsensownie użalając się nad samym sobą. Potem wczołgał się głębiej do wnętrza jaskini, mając nadzieję, że znajdzie w niej inne wyjście.

Jaskinia kończyła się szybko litą granitową ścianą. Jednak Eldridge znalazł tu coś ciekawego.

Był to stary but.

Podniósł go i przyjrzał mu się. Z jakiegoś powodu but nie dawał mu spokoju, chociaż był to najzwyczajniejszy w świecie brązowy skórzany trzewik, bardzo podobny do butów, które Eldridge miał na nogach.

Potem uderzył go ukryty w tym znalezisku anachronizm.

Co wyprodukowany w fabryce przedmiot, taki jak ten trzewik, mógł robić w epoce świtu cywilizacji?

Spojrzał na rozmiar buta i szybko go przymierzył. Pasował na niego doskonale, co dawało oczywistą odpowiedź na pytanie: Eldridge musiał już tu być podczas swej pierwszej podróży w przyszłość.

Dlaczego jednak zostawił but?

W jego wnętrzu znajdowało się coś, co było zbyt miękkie jak na kamyk, zbyt twarde jak na strzęp podszewki. Eldridge zdjął but i znalazł w nim kawałek papieru, wetknięty w nosek.

Odwinął go i przeczytał list, napisany swoim własnym charakterem pisma:

Co za kretyńska zagwozdka — jaki tu dać nagłówek w liście do samego siebie? „Drogi Eldridge”? No dobra, darujmy sobie przywitania: przeczytasz ten list, ponieważ ja już to zrobiłem, no i, oczywiście, to ja go właśnie piszę; w przeciwnym wypadku ty nie mógłbyś go przeczytać, ani też ja nie byłbym w stanie tego zrobić.

Słuchaj, jesteś w tarapatach. Mimo to nie zawracaj sobie nimi głowy. Wyjdziesz z tego w jednym kawałku. Zostawiam ci przenośnik czasowy, by zabrał cię tam, gdzie powinieneś się teraz udać.

Pytanie polega na tym: gdzie znajdę się ja? Bo zamierzam wiośnie z premedytacją użyć przenośnika przed upływem wymaganej półgodzinnej przerwy, wiedząc o tym, że wywołam efekt kasujący. To oznacza, że przenośnik zostanie tutaj, żebyś ty mógł go użyć. Ale co stanie się ze mną?

Sądzę, że znam odpowiedź. Mimo to boję się — to pierwszy efekt kasujący, jakiego doświadczę. Jednak kłopotanie się o to jest bezprzedmiotowe; wiem, że wszystko musi skończyć się dobrze, ponieważ paradoksy czasowe nie istnieją.

No cóż, ruszam. Za chwilę nacisnę guzik, tym samym się anulując. Potem maszyna będzie twoja.

Życz mi szczęścia.

Życzyć mu szczęścia! Eldridge w odruchu dzikiej złości podarł liścik i wyrzucił go.

Z tego wynikało, że pierwszy Eldridge dokonał rozmyślnego samoskasowania i został ponownie wymieciony w przyszłość, a to oznaczało, że przenośnik nie wrócił tam razem z nim! Musi wciąż gdzieś tu być!

Ełdridge rozpoczął szalone przeszukiwanie jaskini. Gdyby zdołał go znaleźć i nacisnąć guzik, mógłby ruszyć naprzód. On musiał gdzieś tu być!

Parę godzin później, gdy strażnicy siłą wyciągali go z jaskini, Eldridge wciąż jeszcze nie znalazł urządzenia.

Zebrała się już cała wieś; wszyscy byli w biesiadnym nastroju. Gliniane naczynia przekazywano sobie z rąk do rąk i dwóch lub trzech ludzi już straciło przytomność. Jednak strażnicy, którzy prowadzili Eldridge’a, byli wystarczająco trzeźwi, by spełniać swą powinność.

Doprowadzili go na brzeg obszernego, płytkiego dołu.

W jego centrum znajdowało się coś, co żywo przypominało ołtarz ofiarny. Był on ozdobiony dzikimi barwami, zaś wokół niego usypano gigantyczny stos dobrze wysuszonych gałęzi.

Strażnicy wepchnęli Eldridge’a do dołu i zaczęto obrzędowy taniec.

Eldridge wiele razy próbował wdrapać się na krawędź dołu, ale za każdym razem szturchnięciami spychano go z powrotem. Uroczystość trwała przez wiele godzin, dopóki ostatni tancerz nie zemdlał z wyczerpania.

Wtedy do brzegu zagłębienia zbliżył się stary człowiek z płonącą pochodnią w dłoni. Wykonał nią rytualny gest, a potem wrzucił pochodnię do dołu.

Eldridge zadeptał ją. Jednak do wnętrza zaczęło wpadać coraz więcej pochodni, które zapaliły ułożone na zewnątrz gałęzie. Rozbłysły one jasnym płomieniem i Eldridge zmuszony był wycofać się do wnętrza, w kierunku ołtarza.

Płonący krąg stopniowo się zawężał, zmuszając go do cofania się w stronę środka dołu. Wreszcie, dysząc z powodu żaru, z piekącymi oczami, potknął się o własne nogi i upadł w poprzek ołtarza; zaczęły go lizać płomienie.

Zamknął oczy i uchwycił mocno pokrętła, wystające z ołtarza…

Pokrętła?

Ukryty pod jaskrawą dekoracją, ołtarz okazał się przenośnikiem w czasie; nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tym samym przenośnikiem, który przytransportował tutaj pierwszy Eldridge i zostawił dla niego. Gdy przybysz zniknął, dzicy musieli najwyraźniej zacząć czcić przenośnik jako przedmiot kultu.

W dodatku rzeczywiście posiadał on magiczne właściwości.

Płomień przypalał stopy, gdy Eldridge ustawił pokrętła we właściwym położeniu. Już miał nacisnąć guzik, ale zawahał się.

Jakie nowe doświadczenia mogły kryć się w przyszłości?

Jedyny ekwipunek, jaki mu pozostał, to trochę nasion marchwi, ziemniaki, kasety z muzyką symfoniczną, mikrofilmy ze światową literaturą i niewielkie lusterka.

Jednak dotarł aż tutaj. Powinien zobaczyć koniec tej podróży.

Nacisnął guzik.

Gdy otworzył oczy, okazało się, że stoi na plaży. Woda omywała mu stopy i słyszał szum przybrzeżnych fal.

Plaża była długa, rozległa i oślepiająco biała. Przed nim rozciągał się w nieskończoność błękitny ocean. Za nim, tam gdzie kończyła się plaża, rósł rząd tropikalnych palm. Wśród nich można było dostrzec bujną roślinność.

Usłyszał czyjś krzyk.

Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś do obrony.

Jednak nie znalazł nic, kompletnie nic. Był całkowicie bezbronny.

Od strony dżungli zbliżali się ku niemu biegnący ludzie.