129719.fb2
Lipcowy żar lał się z nieba. Odlany z powleczonego brązem betonu Feliks Dzierżyński spoglądał w zadumie na przewalający się u jego stóp tłum ludzi i samochodów. Na twarzy posągu malował się dziwny grymas, coś w rodzaju krzywego uśmiechu. Niemal dokładnie naprzeciw niego stał wysoki wieżowiec, obłożony płytami szkła jadowicie pomarańczowego koloru. Nie zanosiło się na to, by kiedykolwiek ten wrzód na tyłku Warszawy, został zbudowany do końca. Krwawemu Feliksowi było to dokładnie obojętne.
Koła samochodu podskoczyły na leżącym na ziemi kawałku stalowej szyny.
– Dojechaliśmy na miejsce – poinformował szofer.
Jakub Wędrowycz pociągnął za klamkę i wysiadł z samochodu. Jego wodnistobłękitne oczka zlustrowały budynek oraz otaczające go rumowiska zardzewiałych stalowych elementów.
– Wot te na – powiedział sam do siebie.
Tu coś było. Nie zdążył się jednak skoncentrować, bo z budynku przez dziurę w ścianie wyszło trzech smutnych osobników.
– Jakub Wędrowycz, egzorcysta? – zagadnął ten najsmutniejszy.
– Zgadza się – potwierdził ochoczo.
Panowie okazali się być grubymi rybami. Jeden był wiceministrem budownictwa, drugi przedstawicielem burmistrza a trzeci konsultantem do spraw technicznych. Jakub uścisnął każdemu rękę.
– Dobra – powiedział spoglądając na swój unieruchomiony przez korozję radziecki zegarek. – W czym problem?
– Wezwaliśmy pana, panie Wędrowycz, ze względu na problemy inwestycyjne – powiedział przedstawiciel burmistrza.
– Znaczy chcecie ode mnie datek na budowę tego tu? – gestem wskazał wieżowiec. – To by cholernie drogo kosztowało, ja mam forsę na co najwyżej ćwiartkę tej chałupy.
Nie uwierzyli, ale nie miało to znaczenia.
– Pieniądze w tę budowę pompujemy już od wielu lat, ale jakoś nie rusza z miejsca – powiedział doradca. – Krążą paskudne pogłoski o klątwie…
– Tu stała wielka synagoga na Tłomackiem, zburzona podczas powstania w Getcie – uzupełnił Jakub. – Hitlerowcy chcieli tu coś budować, dlatego Żydzi postarali się trochę pomieszać im szyki. Miejsce jest obłożone wyjątkowo paskudną klątwą – cheremem. A ja zostałem tu wezwany, żeby ją zdjąć?
Kiwnęli jednocześnie głowami.
– Dobra, prowadźcie do piwnic.
Niebawem znaleźli się w paskudnym podziemnym pasażu. Po ścianach spływała woda. Było ciemnawo i lekko śmierdziało. Jakub przykląkł na betonie i przyłożył ucho do ziemi. Włosy stanęły mu dęba. Członkowie komisji wymienili uwagi. Jakub wstał i przyklepał włosy poślinioną dłonią.
– Nie da się nic zrobić – powiedział dobitnie.
– Zaraz, nie da się zdjąć klątwy? – zdenerwował się przedstawiciel burmistrza.
– Za mocna. Wygaśnie dopiero w siódmym pokoleniu.
– Ale tu nie ma pokoleń, to przecież budynek.
– Dopiero siódmy budynek tu postawiony ma szansę przetrwać – uściślił Jakub. – Jeśli nie macie innych życzeń, pożegnam was.
– Cholera – zdenerwował się konsultant. – Mówiłem, że to nic nie da.
– Zrealizujemy wariant drugi – odezwał się wiceminister. – Skoro ci Jugosłowianie chcą wziąć na siebie budowę to trzeba będzie do nich zadzwonić.
– Biedna Jugosławia – mruknął do siebie Jakub. Wszyscy trzej zignorowali go, ale nie minęło kilka lat i przypomnieli sobie jego słowa.
Jakub wyszedł z budynku i wsiadł do samochodu.
– Załatwione? – zagadnął szofer.
– Tak, zawieź mnie do Kurii i będzie na tyle.
Archiwum Kurii przypominało Jakubowi siedzibę główną KGB – ciągnący się w nieskończoność betonowy korytarz i wypłowiały chodnik na ziemi. Tyle tylko, że tu przy ścianach stały metalowe regały zastawione teczkami. Młody ksiądz, drepczący raźno przed Jakubem, pogwizdywał wesoło.
– To, znaczy się, akta takich tam różnych grzeszników i teczki na nich? – zagadnął egzorcysta ciekawie.
– Gdzie tam – ksiądz machnął lekceważąco dłonią. – To kserokopie i odpisy różnych dokumentów kościelnych.
Podszedł do jednej z półek wyciągnął opasłe tomiszcze i przekartkował go przed oczyma Jakuba. Skoroszyt z ubiegłego wieku. Przewodnik wcisnął papiery na miejsce i ruszyli dalej. Niebawem dotarli do korytarza biegnącego w poprzek. Na jego końcu znajdowały się masywne drewniane drzwi. Przewodnik otworzył je bez pukania i przepuścił Jakuba przodem. Egzorcysta zmrużył oczy oślepione nagłym blaskiem i już witał się ze znajomym.
– Siadaj – ksiądz Wilkowski podsunął mu obrotowe krzesło na kółeczkach. – Co tam słychać?
– A nic takiego – powiedział egzorcysta. – Pomalutku. A co u ciebie?
– Praca – ksiądz wskazał gestem stos kserokopii. – Mam ustalić datę Bożego Narodzenia.
Jakub wyszczerzył w uśmiechu zęby. Były żółte, a niektóre nawet złote.
– Nu, w Wigilię, co nie?
– Nie, zupełnie nie. To my obchodzimy Boże Narodzenie w Wigilię, konkretnie w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty grudnia. Tyle tylko, że ta tradycja pojawiła się późno, w czwartym wieku naszej ery.
– Coś podobnego? – zdumiał się Jakub. – To kiedy powinniśmy?
– Właśnie usiłuję ustalić – Wilkowski machnął ręką w stronę stosów papierów. – Niektóre apokryfy podają datę, ale każdy nieco inaczej. Prawdopodobnie zdarzyło się to na przełomie czerwca i lipca lub w połowie lipca. Jakoś tak teraz na dniach powinniśmy obchodzić.
– Hmm. A jak wykryjesz, to przeniosą Boże Narodzenie na lato?
– Nie, nie ma sensu. Dla Boga ważne jest, że Go czcimy, a kiedy, to zupełnie inna sprawa. W każdym razie, drogi Jakubie nie łam sobie tym głowy. Opowiedz lepiej, co tam słychać u ciebie.
Jakub opowiadał przez bite cztery godziny. Gdy skończył, na głowie księdza Wilkowskiego przybyło siwych włosów.
Noce na Starym Majdanie były nieznośne. Nawet wysoko na wzgórzach, tam gdzie stał dom Jakuba, najlżejszy powiew wiatru nie poruszał gorącym powietrzem. Jakub wypił butelkę wina przed snem, a obudziwszy się w nocy poczuł gwałtowne pragnienie. Język miał jak z drewna. Wygrzebał się z łóżka. Poczłapał do kuchni. Odkręcił kran i podstawił podeń wyszczerbioną szklankę, ale nic nie pociekło.
– Cholera – zaklął, a potem wraz z winem uderzył mu do głowy pewien pomysł.
W oborze było automatyczne poidło. Nawet jeśli siadł wodociąg, to powinno być w nim nieco wody. Założył na bose stopy gumofilce i poczłapał w ciemność. Oborę znalazł bez większego problemu, ostatecznie jedna butelka to było, jak na niego, niewiele. Odsunął skobel i wszedł do środka.
– Co się stało? – zapytała sennie krowa.
– Nie wiem – odpowiedziała klacz Jakuba, Marika. – Chyba nasz gospodarz znowu się tłucze po pijanemu.
Gospodarz zatrzymał się w pół kroku. Jego zamroczony umysł przetrawiał informacje. W Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem. A ksiądz powiedział…
Zatrzymanie się w pół kroku w stanie wskazującym na spożycie nie wyszło mu na dobre, bo stracił równowagę i poleciał do tyłu. Jego czaszka wydała dziwny odgłos gdy zderzała się z leżącą koło bramy ćwiartką cegły, ale Bóg chroni szaleńców i pijaków (choć oczywiście nie wszystkich i nie zawsze), więc nie zrobił sobie większej krzywdy, tyle tylko, że stracił przytomność.
Ocknął się gdy ktoś polał go wiadrem lodowatej, zaczerpniętej prosto ze studni wody. Spora jej ilość dostała mu się przy okazji do ust i ugasiła dokuczliwe pragnienie. Jakub otworzył oczy. Stał nad nim człowiek ubrany w nieprawdopodobny czerwony kaftan. Człowiek musiał być wiekowy, miał bowiem obfitą białą brodę.
– O, Mikołaj? – zdziwił się Jakub. – Daj mi spać – poprosił.
Starzec kiwnął głową i odszedł w ciemność. Gdzieś spod bramy rozległo się ciche brzęczenie dzwonków.
Egzorcysta ocknął się bladym świtem. Był mokry i leżał w błocie przed wrotami obory.
– Ki diabeł? – mruknął sam do siebie, potrząsając głową. Przypominał sobie, że ktoś go w nocy polewał, ale wydarzenia mieszały mu się w pamięci. Otrzepał przyodziewek z większych grud błota i rozejrzał się dookoła. Jedno skrzydło bramy chwiało się na wietrze.
– O nie – powiedział. – Porządek musi być – i ruszył aby je zamknąć.
Koło bramy spostrzegł na ziemi dziwne ślady. Gleba zryta była odciskami sporych racic zostawionych niewątpliwie przez zwierzę parzystokopytne.
– Na kozę za duże, a jak na krowę ma zbyt szeroko rozstawione racice – zastanawiał się Jakub.
Obok odciśnięty był podwójny ślad.
– Płozy sań? – zdziwił się.
Straszliwe przypuszczenie wdarło mu się do mózgu.
Z za zakrętu wyszedł prowadząc rower Józef Paczenko. Jakub poczuł gwałtowną ochotę uzewnętrznić swoje uczucia.
– Józwa! Wesołych świąt! – zawołał.
Józef zatrzymał się i popatrzył ze smutkiem na przyjaciela.
To na pewno delirium – pomyślał.