129735.fb2 Zatopiony ?wiat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Zatopiony ?wiat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Rozdział XII. Święto czaszek

– Święto czaszek!

W świetle wybuchających rac Strangman wzniósł wielki kielich, rozpryskując jego bursztynową zawartość na swój biały garnitur, wydał pełen uniesienia okrzyk i zeskoczył gwałtownie z fontanny widząc, że na brukowany plac wjeżdża dwukołowa fura. Ciągnięta przez sześciu spoconych, obnażonych do pasa marynarzy, zgiętych w pół pomiędzy dyszlami, trzęsła się i grzechotała pośród podsycanych wciąż na nowo ognisk. Wóz, ciągnięty przez sześć par rąk do wtóru przybierającego na sile werbla bębnów, uderzył w końcu o postument, przechylił się i zrzucił swój lśniący, biały ładunek pod nogi Keransa. Niemal natychmiast uformował się wokół niego krąg zawodzących miarowo marynarzy – dłonie wybijały podniecony rytm, białe zęby, przypominające diabelskie kości do gry, połyskiwały w ciemności i kąsały powietrze, biodra kołysały się, pięty biły o ziemię. Admirał skoczył naprzód, utorował sobie drogę pomiędzy wirującymi torsami innych członków załogi, a wówczas Wielki Cezar, trzymający w dłoniach stalowy trójząb, na którego kolcach tkwiła bela czerwonego morszczynu i innych wodorostów, rzucił się na postument i z ciężkim sieknięciem cisnął ociekające wodą łodygi w powietrze ponad tron.

Kerans bezsilnie pochylił się ku przodowi, kiedy słodkie, szorstkie łodygi opadły kaskadą na jego głowę i ramiona. Światła tańczących rac odbijały się w złoconych poręczach tronu. Wokoło rozlegał się rytmiczny dźwięk bębnów, który niemal całkowicie zagłuszał głębszy puls, dudniący w oddali u podstawy jego czaszki. Kerans, nie zważając na ból, całym ciężarem ciała szarpnął rzemienie, które krępowały mu nadgarstki. Co chwila tracił i odzyskiwał przytomność. U jego stóp, u podnóża tronu, lśniło bielą kłów słoniowych żniwo połamanych kości. Były wśród nich smukłe piszczele, kości udowe i łopatkowe, wyglądające jak stare rydle, siatki żeber i kręgosłupów, a nawet dwie niedbale rzucone czaszki. Na ich łysych ciemieniach i w pustych oczodołach migotało światło płomieni, rzucane z mis pełnych benzyny, podtrzymywanych przez aleję posągów, i sięgające ponad całym placem aż do tronu. Tańczący uformowali się w długą, falistą linię, na której czele pląsał Strangman, snując się pomiędzy mamrmurowymi nimfami, a muzycy, którzy siedzieli wokół ognisk, wychylali się ze swoich miejsc, żeby nie stracić ich z oczu.

Korzystając z chwili wytchnienia, kiedy tancerze zaczęli okrążać plac, Kerans osunął się na aksamitne oparcie tronu, szarpiąc machinalnie ściśnięte więzami ręce. Wokół szyi i ramion doktora zwisały wodorosty, opadające mu na oczy z blaszanej korony, którą Strangman wsunął mu na czoło. Niemal już suchy morszczyn wydzielał ciężki odór, słonawy jak pot. Wodorosty pokrywały mu całkowicie ręce i boki, tak że widać było pod nimi tylko kilka strzępów rozszarpanego fraka. Na skraju postumentu, za stosem kości i i butelek po rumie, leżały w nieładzie kolejne wiązki wodorostów, muszle i rozczłonkowane rozgwiazdy, którymi ludzie Strangmana obrzucali go, dopóki nie znaleźli mauzoleum.

Dwadzieścia stóp z tyłu wznosił się ciemny korpus statku zaopatrzeniowego, na którego pokładach paliło się wciąż kilka świateł. Libacja ciągnęła się nieprzerwanie już od dwóch dni, a jej tempo wzmagało się z godziny na godzinę, jak gdyby Strangman postanowił zamęczyć swoją załogę. Kerans dryfował bezradnie myślami, pogrążony w na pół świadomej zadumie. Ból znieczulony został rumem, który marynarze wlewali mu przemocą do gardła, dopuszczając i się ostatecznego pohańbienia Neptuna, topionego w ten sposób w jeszcze bardziej magicznym i potężnym morzu niż otaczające ich dookoła wody. Kerans doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu, toteż sceny, które oglądał, jawiły mu się spowite zasłoną krwi i tańczących przed oczami mroczków. Jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że ma poranione nadgarstki i poobijane ciało, siedział jednak cierpliwie, godząc się stoicko na odegranie roli Neptuna, która przypadła mu w udziale. Załoga, wyładowując swój strach i nienawiść do morza, obrzucała go rozmaitymi odpadkami i śmieciami, nie szczędząc także wyzwisk i przemocy fizycznej. Kerans zaakceptował tę rolę, czy raczej jej karykaturę, wiedział bowiem, że w ten sposób zapewnia sobie bezpieczeństwo. Strangman, bez względu na to, co nim kierowało, nadal nie zdecydował się uśmiercić Keransa, a zachowanie załogi stanowiło lustrzane odbicie jego wahań, dlatego marynarze ukrywali zadawane doktorowi tortury i obelgi pod maską groteskowych, rubasznych żartów, i kiedy na przykład obrzucali go wodorostami, udawali poniekąd, że składają tym samym ofiarę morskiemu bożkowi.

Wąż tancerzy powrócił i uformował się teraz w ruchomy krąg wokół Keransa. Strangman po chwili wystąpił ze środka koła – nie chciał widocznie zbliżać się za bardzo do Keransa, obawiając się zapewne, że jego krwawiące przeguby i czoło uświadomią mu brutalność marynarskich żartów – ale wtedy do doktora podszedł Wielki Cezar, którego nabrzmiała twarz. przypominała spuchnięty pysk hipopotama. Niezgrabnie przebierając nogami w rytm bongosów wybrał z porozrzucanych wokół tronu kości czaszkę i kość udową, po czym zaczął wybijać nimi rytm dla Keransa, wykorzystując różną grubość płatów skroniowych i potylicznych, żeby surowe dźwięki uderzeń o czaszkę objęły zasięgiem całą oktawę. Po chwili dołączyło do niego kilku innych mężczyzn. Rozpoczął się szalony taniec kości do wtóru grzechotu kości udowych, piszczeli, kości promieniowych i łokciowych. Zdając sobie mgliście sprawę z tego, że w odległości najwyżej stopy czy dwóch zewsząd otaczają go szeroko uśmiechnięte, drwiące twarze, Kerans czekał, aż się to wszystko skończy, a potem odchylił się i usiłował osłonić jakoś oczy, kiedy w górze wybuchła nagle salwa rac sygnałowych, oświetlając na chwilę statek zaopatrzeniowy i otaczające go budynki. Był to sygnał oznaczający koniec zabawy i rozpoczęcie kolejnego dnia pracy. Strangman i Admirał, pokrzykując, rozdzielili grupę tańczących. Odciągnięto na bok wóz, którego metalowe obręcze dźwięczały na bruku, i wygaszono beznzynowe pochodnie. Plac opustoszał i pociemniał dosłownie w ciągu minuty. Tylko kilka zduszonych ognisk trzeszczało jeszcze pośród poduszek i bębnów, których kształty odbijały się chwilami w złoconych fragmentach tronu i w otaczających go kręgiem białych kościach.

Nocą od czasu do czasu pojawiały się na placu grupki rabusiów, pchających na taczkach łup w postaci rzeźby z brązu albo fragmentu jakiegoś portyku, które wciągali na statek, po czym znikali znowu, nie zwracając najmniejszej uwagi na nieruchomą postać, przygarbioną na tronie pośród cieni. Kerans zasnął, zapominając o zmęczeniu i głodzie – obudził się dopiero kilka minut przed świtem, w najchłodniejszej porze dnia, i zaczął wołać Beatrice. Nie widział jej od chwili, kiedy został obezwładniony w dniu morderstwa Bodkina, przypuszczał zatem, że Strangman trzymają gdzieś pod kluczem na statku zaopatrzeniowym.

Wreszcie, po brawurowej eksplozji nocnych bębnów i rac, nad pełnym cieni placem wstał świt, wlokąc za sobą olbrzymią złotą kopułę słońca. Po godzinie na placu i osuszonych ulicach zapadła cisza, i tylko odległy szum klimatyzatora, dochodzący ze statku, przypominał Keransowi, że nie jest sam. Poprzedni dzień udało mu się przeżyć jedynie cudem, choć siedział w pełnym słońcu bez żadnej osłony, jeśli nie liczyć płaszcza wodorostów, spływającego z jego blaszanej korony. Niby wyrzucony na brzeg Neptun spoglądał ze swojej altanki z trawy morskiej na kobierzec oślepiającego światła, kryjącego kości i odpadki. Usłyszał, że na pokładzie otwiera się luk, i domyślił się, że to Strangman wyszedł z kabiny, żeby mu się przyjrzeć. Kilka minut później ktoś oblał Keransa kilkoma kubłami lodowatej wody. Doktor gorączkowo zlizywał zimne krople, spływające z wodorostów jak zmrożone perły. Zaraz potem zapadł w głęboki letarg, z którego zbudził się dopiero po zmroku, tuż przed rozpoczęciem nocnej zabawy.

Wtedy podszedł do niego Strangman w odprasowanym białym garniturze, przyjrzał mu się krytycznie i w dziwnym przystępie litości mruknął:

– Kerans, ty ciągle żyjesz. Jak ci się to udaje?

Właśnie ta uwaga podtrzymywała Keransa przy życiu drugiego dnia, kiedy w południe na placu rozłożył się kilkoma jaśniejącymi warstwami biały kobierzec upału, sprawiając wrażenie, że potworne gorąco wykrystalizowało z przestrzenno-czasowego kontinuum płaszczyzny kilku wszechświatów równoległych. Powietrze parzyło skórę Keransa jak płomień. Doktor przyglądał się obojętnie marmurowym posągom i rozmyślał o Hardmanie, biegnącym pomiędzy słupami światła prosto w paszczę słońca i znikającym za wydmami jaśniejącego popiołu. Ta sama siła, która strzegła Hardmana, objawiła się w pewien sposób także w Keransie, przystosowując odpowiednio jego metabolizm do warunków zewnętrznych i pozwalając mu wytrzymać nieustający żar. Z pokładu obserwowali go bez przerwy marynarze. Przekonał się o tym dobitnie, kiedy spośród kości skoczyła ku niemu duża, długa na trzy stopy salamandra. Zwęszywszy go, obnażyła sennie swoje obłędne kły, przypominające łupki obsydianu, ale z pokładu huknął wtedy strzał, który zamienił jaszczurkę w kupę mięsa, wijącego się we krwi u stóp Keransa.

Na podobieństwo siedzących nieruchomo w słońcu gadów cierpliwie czekał, kiedy skończy się dzień.

Strangman zdumiał się, widząc Keransa dygocącego w delirium z wyczerpania, ale żywego. Twarz zmarszczył mu grymas niepokoju. Spojrzał gniewnie na Wielkiego Cezara i załogę zgromadzoną wokół postumentu w świetle pochodni i najwyraźniej równie zaskoczoną, jak on sam. Kiedy krzykiem wezwał muzyków, by znowu rozpoczęli grę na bębnach, ich reakcja była znacznie mniej skwapliwa niż pierwszego dnia.

Zdecydowany złamać ostatecznie opór Keransa, Strangman nakazał, żeby ze statku spuszczono jeszcze dwie dodatkowe baryłki rumu. Miał nadzieję, że z pomocą alkoholu rozwieje kryjący się w sercach jego ludzi podświadomy strach przed Keransem i że zniszczy wizerunek paternalistycznego strażnika morza, którego uosobieniem stawał się dla nich doktor. Wkrótce plac zapełniły hałaśliwe postacie chwiejących się na nogach marynarzy. Pili wprost z dzbanów i butelek. Niektórzy stepowali na skórach od bębnów. Strangman w towarzystwie Admirała krążył pomiędzy grupkami marynarzy, zachęcając ich do dalszych aktów ekstrawagancji. Po chwili Wielki Cezar włożył na głowę łeb aligatora, a za nim uformował się sznur rozkrzyczanych muzyków.

Wyczerpany Kerans czekał na kulminacyjny punkt szaleństwa. Na polecenie Strangmana kilku ludzi zniosło z postumentu tron, który następnie wrzucono na wóz. Kerans leżał bezwładnie z głową wspartą o zagłówek, spoglądając na ciemne ściany budynków, a Wielki Cezar rzucał mu pod stopy wodorosty i kości. Na kolejny okrzyk Strangmana wokoło zgromadziła się pijacka procesja marynarzy. Dwunastu ludzi rzuciło się do walki o dostęp do dyszli wozu, wyrywając sobie furę z rąk i przewracając posągi. Kerans słyszał chór wzburzonych rozkazów Strangmana i Admirała, którzy biegli obok, chcąc powstrzymać nabierającą szybkości furę, ale wóz skręcił w boczną ulicę i potoczył się przechylony wzdłuż chodnika, aż wreszcie wgniótł się w zardzewiałą podstawę latarni. Dopiero wtedy, grzmocąc masywnymi pięściami po kędzierzawych łbach swoich ludzi, Wielki Cezar przedarł się do przodu, dosięgnął dyszla i zmusił procesję do nieco spokojniejszego marszu.

Kerans siedział wysoko na swoim chwiejnym tronie. Chłodne powietrze powoli przywracało mu przytomność. Przyglądał się trwającej na dole ceremonii z półprzytomną obojętnością, spostrzegając przy tym, że marynarze obwożą go po wszystkich ulicach osuszonej laguny, jak gdyby Kerans był porwanym Neptunem, zmuszonym uświęcić te miejsca zatopionego miasta, które Strangman kiedyś mu odebrał, a które wracają teraz pod jego władanie.

Stopniowo wysiłek, jakiego wymagało ciągnięcie wozu, otrzeźwiło ich trochę. Zaczęli iść noga w nogę i śpiewać balladę, brzmiącą jak pieśń wyznawców jakiegoś starego, haitańskiego kultu marynarskiego, której głęboka, jękliwa melodia uwydatniała dwuznaczny stosunek marynarzy do Keransa. Chcąc przywrócić nocnej eskapadzie jej pierwotny cel, Strangman znów zaczął krzyczeć i wymachiwać pistoletem sygnałowym, zmuszając swoich ludzi po krótkiej szamotaninie, żeby przestawili wóz, dzięki czemu mogli go odtąd pchać zamiast ciągnąć. Kiedy mijali planetarium, Wielki Cezar wskoczył na furę, przypadł do tronu niczym olbrzymia małpa i wsadził Keransowi na głowę łeb aligatora.

Doktor przestał cokolwiek widzieć i o mało nie udusił się w smrodzie prymitywnie wyprawionej skóry. Kiwał się bezbronnie z boku na bok, ponieważ wóz nabierał znów szybkości. Marynarze pędzili po ulicach, nie wiedząc dokąd, dysząc za plecami Strangmana i Admirała, gnani przez Wielkiego Cezara, który biegł za nimi, zasypując ich gradem ciosów i kopniaków. Wóz o mało nie wymknął im się spod kontroli, wciąż podskakiwał i skręcał, ledwie uniknął zmiażdżenia na wysepce dla pieszych, w końcu wyprostował bieg i coraz prędzej toczył się po otwartej przestrzeni jezdni. Zbliżali się do skrzyżowania, kiedy Strangman nagle wydał jakiś rozkaz Wielkiemu Cezarowi. Potężny Mulat, nie zważając na nic, rzucił się natychmiast całym ciałem na prawy dyszel fury, która przechyliła się i wskoczyła na chodnik. Wóz siłą rozpędu przejechał jeszcze pięćdziesiąt jardów. Pchający go ludzie potykali się nawzajem o swoje nogi i przewracali na ziemię, po czym wśród chrzęstu drewna i zgrzytu żelaznych osi fura wpadła na ścianę jakiegoś domu i runęła na bok.

Tron, wyrwany ze swego stanowiska, odleciał niemal na środek ulicy i spadł w niski zwał szlamu. Kerans, którego upadek złagodził wilgotny muł, leżał twarzą do ziemi uwolniony już od łba aligatora, ale wciąż jeszcze przywiązany do siedziska i poręczy. Obok niego podnosiło się z ziemi dwóch czy trzech marynarzy, a koła przewróconego wozu wirowały wciąż w powietrzu.

Ledwie powłócząc nogami ze śmiechu, Strangman poklepał po plecach Wielkiego Cezara i Admirała, i po chwili wszyscy gwarzyli już ze sobą radośnie. Najpierw zebrali się wokół zniszczonego wozu, a potem podeszli bliżej, żeby obejrzeć tron. Strangman majestatycznie postawił na nim nogę i zachwiał strzaskanym zagłówkiem. Wytrwał w tej pozycji dopóty, dopóki nie przekonał swoich wyznawców, że moc Keransa tym razem wyczerpała się już całkowicie, następnie schował pistolet do kabury i puścił się pędem w dół ulicy, gestem przyzywając do siebie załogę. Wkrótce, do wtóru okrzyków radości i ogólnego wrzasku, cała banda uciekła razem z nim.

Keransa, unieruchomionego pod przewróconym do góry nogami tronem, przeszył ból. Jego prawe ramię i głowa tkwiły niemal do połowy w zwałach zastygającego mułu. Sprężył ręce i szarpnął rozluźnione nieco wieży wokół nadgarstków, ale okazało się, że nadal trzymają go mocno.

Przyjmując ciężar na ramiona, spróbował unieść tron nad głową, gdy zauważył, że jego lewa poręcz zsunęła się z pionowej podpórki. Powoli wcisnął pod spód obolałe palce i pętla po pętli zaczął zsuwać rzemień z połamanego czopa, wystającego z gniazda pod poręczą.

Kiedy oswobodził wreszcie rękę, najpierw opuścił ją bezwładnie na ziemię. Dopiero potem potarł poranione usta i policzki i rozmasował sobie zesztywniałe mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Po chwili przekręcił się na bok i zaczął rozwiązywać supeł krępujący jego prawą dłoń na drugiej poręczy. W krótkich błyskach rac, eksplodujących gdzieś w oddali, udało mu się wreszcie rozluźnić więzy i uwolnić się.

Przez ponad pięć minut leżał spokojnie pod ciemnym kadłubem tronu, nasłuchując dalekich głosów, wycofujących się w alejki przebiegające za statkiem zaopatrzeniowym. Race stopniowo pogasły. Ulica stała się milczącym kanionem, tylko dachy rozświetlał jeszcze blednący, fosforyzujący blask umierających drobnoustrojów, który rzucał przypominający srebrną pajęczynę welon światła na osuszone budynki, nadając im wygląd umarłej dzielnicy w jakimś prastarym, widmowym mieście.

Kerans wyczołgał się spod tronu, niepewnie dźwignął się na nogi, ruszył chwiejnie na chodnik i stanął, wspierając się o ścianę. Głowa pulsowała mu z wysiłku. Wcisnął twarz w chłodny, wilgotny wciąż kamień, wpatrując się w głąb ulicy, na której zniknął Strangman i jego ludzie.

Oczy Keransa zaczęły się zamykać mimo woli, gdy nagle zauważył, że w jego stronę zbliża się dwóch ludzi -jeden ubrany w znajomy Keransowi biały garnitur, drugi zaś wysoki i barczysty. Szli szybkim krokiem wprost na niego.

– Strangman!… – szepnął Kerans. Wbił palce w pokruszoną zaprawę i znieruchomiał pośród cieni, pokrywających ścianę budynku. Tamci byli jeszcze w odległości stu jardów, ale Kerans poznał już energiczny, zdecydowany chód Strangmana i długie kroki zdążającego za nim Wielkiego Cezara. Na najbliższym skrzyżowaniu promień światła padł na coś lśniącego, odsłaniając srebrny sztych maczety, kołyszący się na ramieniu Cezara.

Próbując przebić wzrokiem ciemność, Kerans zaczął wycofywać się bokiem wzdłuż ściany, omal nie rozcinając sobie dłoni na potłuczonym okruchu szyby wystawowej. Kilka jardów dalej znalazł wejście prowadzące pod przestronną arkadę, biegnącą w poprzek zabudowań i łączącą się pięćdziesiąt jardów dalej na zachód z ulicą równoległą do tej, na której teraz znajdował się Kerans. Ziemię pokrywała warstwa czarnego mułu, głęboka na przeszło stopę. Kerans pochylił się, wspiął się na górę po płytkich schodkach i utykając ruszył mrocznym tunelem na drugą stronę. Miękki muł tłumił jego kulejące kroki.

Ukrył się za słupem ogłoszeniowym przy tylnym wejściu do pasażu i usiłował opanować oddech, kiedy Strangman i Wielki Cezar znaleźli wreszcie tron. Maczeta w olbrzymiej dłoni Mulata wyglądała jak zwyczajna brzytwa. Zanim pochylili się nad tronem, Stragman uniósł ostrzegawczo rękę, przypatrując się uważnie ulicom i ścianom budynków. Jego szczupła, biała szczęka była doskonale widoczna w świetle księżyca. Potem Strangman ostrym gestem wydał Wielkiemu Cezarowi rozkaz i jednym kopnięciem postawił tron na nogi.

W powietrzu słychać jeszcze było ich przekleństwa, kiedy Kerans schował się za słupem i przebiegł szybko na palcach na drugą stronę drogi, po czym ruszył dalej wąską alejką w labirynt splecionych dróg dzielnicy uniwersyteckiej.

Pół godziny później zajął stanowisko na najwyższym piętrze piętnastopiętrowego biurowca, będącego częścią zabudowań, stojących na obwodzie laguny. Pokoje biurowe łączył wąski pierścień balkonów, prowadzących z tyłu na schody przeciwpożarowe, biegnące dalej po niższych dachach i niknące wśród dżungli w olbrzymich, retencyjnych wałach szlamu. Na plastikowej posadzce zebrały się płytkie kałuże wody, skroplonej z mgiełki popołudniowych upałów. Kerans wszedł na górę głównymi schodami, położył się na podłodze i obmył twarz i usta w chłodnej cieczy, powoli uśmierzając ból poranionych nadgarstków.

Nikt go nie ścigał. Strangman nie przyznał się do porażki – a większość załogi tak właśnie interpretowałaby zniknięcie Keransa – postanowił natomiast uznać jego ucieczkę za fait accompli i nie zaprzątać sobie nim więcej głowy, przypuszczał bowiem, że doktor ruszył w kierunku lagun położonych dalej na południu. Przez całą noc grupki rabusiów włóczyły się znów po osuszonych ulicach, a każde kolejne znalezisko sygnalizowały wybuchy rac i pokazy ogni sztucznych.

Kerans odpoczywał do świtu, leżąc wciąż w kałuży, żeby woda przesiąkła przez strzępy oblepiającego go nadal jedwabnego fraka, usuwając stęchły zapach wodorostów i błota. Na godzinę przed wschodem słońca wstał, zerwał z siebie frak i koszulę, po czym wcisnął je w jakąś szczelinę w ścianie. Wykręcił z gniazdka nienaruszoną oprawkę od żarówki i zaczął starannie wybierać nią wodę z jednej z czystszych kałuż na posadzce. Kiedy nad wschodnim krańcem laguny ukazało się słońce, zebrał już mniej więcej kwartę. Dwa korytarze dalej udało mu się zamknąć w łazience małą jaszczurkę, którą zabił wyjętą z muru cegłą. Soczewką z okrucha szyby rozniecił hubkę i rozpalił ogień. Usmażył na nim do miękkości dwa filety ciemnego, włóknistego mięsa. Niewielkie steki rozpuszczały mu się w spękanych ustach, kusząc wykwintną delikatnością stopionego tłuszczu. Odzyskawszy siły, wrócił na najwyższe piętro i schował się w składziku narzędziowym za szybem windy. Zablokował drzwi kilkoma kawałkami zardzewiałej poręczy od schodów, usadowił się w kącie i czekał na zapadnięcie zmroku.

Nad wodą gasły już ostatnie promienie słońca. Kerans wiosłował na tratwie, skrytej pod liśćmi paproci, moknącymi nad brzegiem laguny. Krwawe i miedziane brązy popołudniowego słońca ustępowały teraz głębokim fioletom i błękitom. Niebo nad głową

Keransa przypominało ogromny, szafirowo-purpurowy lej, a fantastyczne spirale koralowych chmur znaczyły drogę zachodzącego słońca niby barokowe rysunki, przedstawiające opary zapachowe, unoszące się w powietrzu. Po powierzchni laguny przebiegały powolne, oleiste fale, a woda czepiała się liści paproci jak przezroczysty wosk. Sto jardów dalej chlupotała leniwie pośród szczątków nabrzeża pod hotelem Ritz, wyrzucając czasem na powierzchnię połamane szczapy drewnianych bali. Luźna siatka cum podtrzymywała wciąż pięćdziesięciogalonowe beczułki, unoszące się razem na powierzchni niczym stado garbatych krokodyli. Na szczęście aligatory, które Strangman wpuścił do laguny, drzemały wciąż w swoich gniazdach pośród okolicznych domów albo rozpełzły się w pobliskich strumieniach w poszukiwaniu pożywienia, czyli w pogoni za rejterującymi iguanami.

Kerans odczekał chwilę, zanim powiosłował pod hotel Ritz wzdłuż brzegu przez otwartą przestrzeń. Przyglądał się uważnie wybrzeżom i ujściu strumienia, wypatrując wartowników, których mógł tu pozostawić Strangman. Zbudowanie tratwy z dwóch galwanizowanych zbiorników na wodę wymagało z jego strony ogromnego wysiłku, który wyczerpał go niemal zupełnie fizycznie i psychicznie, dlatego ostrożnie rozejrzał się jeszcze wokoło, zanim ruszył dalej. Podpłynąwszy do nabrzeża zauważył, że cumy zostały porozcinane celowo, a drewniany, pudełkowy szkielet nabrzeża zmiażdżyła zapewne jakaś duża jednostka pływająca, najprawdopodobniej hydroplan, który Strangman pozostawił w centralnej lagunie.

Kerans wpłynął klinem pomiędzy dwie unoszące się na powierzchni beczki, gdzie tratwa mogła tkwić na wodzie nie zauważona pośród dryfujących śmieci i odpadków, a potem wspiął się na balkon i wszedł przez okno do hotelu. Wbiegłszy szybko po schodach na górę, szedł po wielkich, rozmazanych śladach kroków, pozostawionych na niebieskim dywanie pleśni, która przypełzła tu z dachu.

Jego apartament był całkowicie zdemolowany. Kiedy Kerans otworzył wiodące do środka zewnętrzne, drewniane drzwi, spadł mu pod nogi ostry okruch szkła, pochodzący z wewnętrznej, wodoszczelnej konstrukcji ochronnej. Ktoś włamał się do mieszkania w oszalałej gorączce zniszczenia, metodycznie rozbijając wszystko, co akurat nawinęło się pod rękę. Meble w stylu Ludwika XV zostały porąbane na kawałki, a powyrywane nogi i poręcze użyte przez napastnika w charakterze pocisków, którymi tłukł wewnętrzne, szklane ścianki działowe. Dywan zamienił się w kłąb długich, wystrzępionych pasów. Włamywacz rozpruł nawet druciany podkład, żeby połamać i powyrywać uszczelnienia podłogowe. Biurko ze strzaskanymi nogami leżało przecięte na pół, a okrywająca je skóra krokodyla była zerwana. Książki porozrzucano na podłodze, a wiele z nich ktoś rozrąbał równiutko na dwie części. Grad ciosów spadł także na kominek, w którego złoconej krawędzi widać było potężne wyżłobienia, a powierzchnię lustra pokrywały rozbryzgi wielkich gwiazd pękniętego szkła i srebra.

Lawirując pośród odpadków, Kerans wyszedł na chwilę na taras. Druciana siatka moskitiery została wygięta i pękła. Leżaki, na których zwykle wypoczywał, porąbano na drzazgi na podpałkę.

Tak jak przypuszczał, fałszywy sejf za biurkiem był otwarty. Jego odchylone drzwiczki ukazywały puste wnętrze. Kerans wszedł do sypialni. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech, kiedy zrozumiał, że ludzie Strangmana nie znaleźli prawdziwego sejfu, ukrytego za lustrem nad sekretarzykiem. Poobijany cylinder mosiężnej busoli, którą Kerans machinalnie ukradł z bazy, wskazywał ciągle talizmanowe południe. Leżał na podłodze pod małym okrągłym lustrem, rozbitym we wzór przypominający płatek śniegu pod mikroskopem. Kerans ostrożnie przekręcił rokokową ramę, zwolnił zawias i odciągnął pierwsze drzwiczki, za którymi ukazała się nienaruszona tarcza szyfrowego zamka sejfu.

Z nieba lał się już mrok, rozrzucając po pokoju długie cienie. Kerans szybko przebiegał palcami po ząbkach zamka. Odetchnął z ulgą, otworzył drzwi i jednym ruchem wyciągnął z sejfu ciężkiego colta wraz z pudełkiem naboi. Usiadł na połamanym łóżku, zerwał pieczęcie z pudła i załadował broń, ważąc w dłoni masywny, czarny rewolwer. Opróżnił pudło, napełnił kieszenie amunicją, a potem zapiął ciaśniej pas i wrócił do salonu.

Rozglądając się raz jeszcze po pokoju, zdał sobie sprawę, że paradoksalnie nie żywi złości do Strangmana za zdemolowanie mieszkania. W pewnym sensie zniszczenie apartamentu wraz ze wszystkimi ukrytymi w nim wspomnieniami z laguny akcentowało natomiast coś, co Kerans milcząco do tej pory zbywał, a co powinien był zaakceptować wraz z przybyciem Strangmana i wszelkimi konsekwencjami jego przyjazdu – że nastała konieczność porzucenia laguny i wyruszenia dalej na południe. Hotelowy czas Keransa skończył się, a wodoszczelny apartament ze stałą wilgotnością i temperaturą, zapasami paliwa i żywności, stał się już niczym innym, jak tylko kapsułą, mieszczącą jego dawne środowisko, którego czepiał się kurczowo niczym przerażony embrion błony żółtkowej. Rozbicie ochronnej skorupy, podobnie jak dojmujące wątpliwości, dotyczące jego rzeczywistych, nieświadomych powodów postępowania, a wywołane przez wypadek podczas podwodnej wizyty w planetarium, stało się impulsem niezbędnym do działania, nakazującym Keransowi stanąć w jaśniejszym świetle wewnętrznego, archeopsychicznego słońca. Nadszedł czas, żeby się ruszył. Ani przeszłość, którą reprezentował Riggs, ani teraźniejszość, zawarta w zdemolowanym mieszkaniu, nie mogły już stanowić dla Keransa pożywki życiowej. Odtąd postanowił całkowicie poświęcić się przyszłości, do tej pory niepewnej, niejasnej i naznaczonej licznymi wątpliwościami.

Zgrabny, łukowaty kadłub statku zaopatrzeniowego górował w ciemności nad otoczeniem jak aksamitny brzuch wyrzuconego na brzeg wieloryba. Kerans przycupnął w cieniu steru. Jego szczupłe, brunatne ciało bez trudu wtopiło się w tło. Ukrył się w wąskiej szczelinie pomiędzy dwiema łopatkami koła – były to nitowane, metalowe tabliczki szerokości piętnastu stóp i wysokości czterech. Kerans ostrożnie obserwował teren spomiędzy łańcuchowych ogniw wielkości orzechów kokosowych. Dochodziła północ i z trapu schodziły na plac ostatnie grupki rabusiów. Po placu uwijali się podpici marynarze, trzymający na ogół w jednej ręce butelkę, a w drugiej maczetę. Na bruku poniewierały się rozprute poduszki, bębny, kości i wypalone węgle, które załoga Strangmana beztrosko roztrącała kopniakami na wszystkie strony świata.

Kerans odczekał, aż wyruszy na ulice ostatnia grupa marynarzy, a potem wstał i poprawił tkwiący za pasem rewolwer. Daleko, po drugiej stronie laguny, widać było mieszkanie Beatrice, ale w oknach panowała ciemność, a światła kontrolne na pylonie były wygaszone. Kerans zastanawiał się, czy nie powinien tam pójść, uznał jednak rozsądnie, że Beatrice znajduje się na statku zaopatrzeniowym, gdzie stała się przymusowym gościem Strangmana.

Nagle na pokładzie przy relingu pojawiła się samotna postać, która jednak niemal od razu zniknęła. W oddali rozległ się krzyk, na który odpowiedział niski głos z mostka. Wtedy otworzyły się drzwi włazu kuchennego, po czym ktoś opróżnił na plac wiadro cuchnących pomyj. Pod statkiem zebrała się już znaczna ilość wody głębinowej, która mogłaby wkrótce wypełnić na nowo lagunę i unieść statek na falach.

Kerans pochylił się, żeby nie uderzyć głową w łańcuch, stanął na najniższej łopatce i zaczął się szybko wspinać po promienistej drabince koła. Łopatka skrzypiąc przesunęła się wraz z kołem o kilka cali w dół, kiedy pod ciężarem jego ciała naprężył się łańcuch napędowy. Kerans wspiął się jednak wyżej i usiadł okrakiem na stalowej osi, mocującej koło łopatkowe. Trzymając się zwisającej z pokładu liny, pełzł po szerokiej na stopę osi, a potem podciągnął się, przeskoczył reling i dostał się do studni w śródokręciu, na pomoście sygnałowym. Biegły stąd ukośne schodki na pokład obserwacyjny. Kerans ruszył na górę bezszelestnie, przystając na chwilę, kiedy mijał dwa dzielące go od obserwacyjnego pokłady – żeby sprawdzić, czy jakiś skacowany marynarz nie gapi się akurat na księżyc przy relingu.

Pod osłoną pomalowanej na biało szalupy, umocowanej na żurawiach na pokładzie, Kerans ruszył dalej. Biegł pochylony od jednego wentylatora do drugiego, aż wreszcie stanął przy zardzewiałym wyciągu, kilka stóp od miejsca, gdzie ostatnio Strangman zabawiał swoich gości przy stole. Zastawa zniknęła, a kanapy i otomany odciągnięto na bok pod olbrzymie malowidło, które wciąż opierało się o kryzy kominowe.

Poniżej rozległy się znów jakieś głosy. Zaskrzypiał trap, po którym ruszyła na plac jeszcze jedna grupka marynarzy. W oddali nad dachami rozbłysła na chwilę raca sygnałowa, oświetlając kominy domów. Kiedy zgasła, Kerans podniósł się i podbiegł do ukrytego za obrazem włazu.

Nagle przystanął, sięgając po colta. Nie dalej niż piętnaście stóp od niego, po przeciwnej stronie mostka, żarzył się w mroku czerwony koniuszek cygara. Wyglądał, jak gdyby poruszał się samoistnie, bez niczyjej cielesnej pomocy. Balansując na palcach stóp, nie mogąc ani iść naprzód, ani się cofnąć, Kerans wpatrywał się w ciemność, kryjącą właściciela cygara, aż w końcu udało mu się dostrzec biały otok czapki Admirała. W chwilę później, kiedy Negr z rozkoszą wciągał dym, rozżarzony koniuszek cygara zalśnił w jego oczach.

Marynarze wyszli już na plac, Admirał odwrócił się więc i rozejrzał uważnie po pokładzie obserwacyjnym. Ponad poręczą drewnianego relingu Kerans dojrzał kolbę karabinu, który tamten podtrzymywał swobodnie jedną ręką. Cygaro przesunęło się w kącik ust Admirała i po chwili stożek białego dymu rozproszył się w powietrzu niczym srebrny pył. Przez dwie albo i trzy sekundy Admirał patrzył wprost na Keransa, którego sylwetka rysowała się w ciemności na tle licznych postaci obrazu, ale Murzyn nie rozpoznał go, najprawdopodobniej uznawszy, że Kerans stanowi część kompozycji malowidła. W chwilę później wolnym krokiem wszedł do nadbudówki.

Kerans ostrożnie podbiegł do krawędzi obrazu i skrył się w zalegającym za nim cieniu. Na pokład z uchylonego włazu padała smuga światła. Pochylony nisko Kerans ścisnął w dłoni rewolwer i zszedł powoli na pusty pokład rozrywkowy, wypatrując w drzwiach jakiegoś ruchu albo lufy wycelowanej w niego zza firanki. Luksusowa kabina Strangmana mieściła się dokładnie pod mostkiem kapitańskim, a prowadziły do niej panelowe drzwi, ukryte w niszy za barem.

Czekał przy drzwiach, aż wreszcie w kuchni rozległ się brzęk metalowej tacy, i dopiero wtedy nacisnął klamkę, zwolnił zamek i cicho wszedł do środka. Przez kilka sekund stał w progu, żeby przyzwyczaić oczy do ciemnego światła, sączącego się zza kotary z paciorków, wiszącej obok szafki z mapami po jego prawej ręce. Na środku kabiny stał duży stół nawigacyjny, pod którego szklanym blatem widać było rozłożone mapy. Bose stopy Keransa zanurzyły się w miękkim dywanie. Przeszedł koło szafki i zajrzał w głąb pokoju, zerkając do środka poprzez paciorki zasłony.

Kabina długości trzydziestu stóp, wyłożona dębową boazerią, stanowiła salon w okrętowej rezydencji Strangmana. Przy ścianach stały zwrócone ku sobie skórzane kanapy, a pod szeregiem bulajów z przodu widać było stary globus na piedestale z brązu. Z sufitu zwieszały się trzy żyrandole, z których palił się jednak tylko jeden. Oświetlał bizantyjskie krzesło z wysokim oparciem, inkrustowanym szkłem witrażowym, i rozmaite klejnoty, sypiące się z metalowych pudeł po broni palnej, stojących półkolem na kilku niskich stolikach.

Z głową wspartą na krześle, dotykając jedną ręką zgrabnej nóżki kieliszka o pozłacanych brzegach, stojącego na mahoniowym stole, siedziała Beatrice Dahl. Jej błękitna brokatowa suknia była rozwiana niczym pawi ogon, a pośród fałd materiału lśniły elektryczne oczy pereł i szafirów, które dziewczyna trzymała w lewej dłoni. Kerans zawahał się, spojrzał na drzwi prowadzące do sypialni Strangmana, i dopiero potem rozsunął nieco zasłonę. Jej paciorki zaszeleściły łagodnie.

Beatrice jednak nie zwróciła na dźwięk najmniejszej uwagi – przywykła widocznie do szmeru szklanych kropelek. Leżące u jej stóp szkatułki pełne były rozmaitego jubilerskiego śmiecia – diamentowych bransolet na kostki u nóg, złoconych zapinek, tiar i łańcuszków z cyrkonu, naszyjników z kryształu górskiego i wielkich kolczyków z pereł hodowlanych, które nie mieściły się w kasetkach i leżały stosami na porozstawianych na podłodze tacach. Wyglądały tak, jak gdyby ktoś chciał w nie złapać deszcz żywego srebra.

Kerans pomyślał, że Beatrice jest odurzona jakimiś narkotykami. Miała nieobecny i pusty wyraz twarzy, przypominający nieruchomą maskę manekina, a wzrok utkwiła w jakimś odległym, nieokreślonym. punkcie. Ale po chwili poruszyła ręką, podnosząc niedbale do ust kieliszek wina.

– Beatrice!

Drgnęła, zaskoczona, rozlewając wino na kolana, i szybko uniosła oczy ze zdumieniem. Kerans zdecydowanym gestem rozsunął szklane paciorki i szybko wszedł głębiej, chwytając ją za łokieć w chwili, kiedy dziewczyna zaczęła się podnosić z miejsca.

– Beatrice! Czekaj! Nie ruszaj się jeszcze… – Nacisnął klamkę drzwi wiodących do sypialni kapitana. Były zamknięte. – Strangman i jego ludzie zajęci są plądrowaniem domów na ulicach. Wydaje mi się, że został tylko Admirał. Jest na mostku kapitańskim.

Beatrice wtuliła się twarzą w jego ramiona. Przebiegła chłodnymi palcami po czarnych sińcach, widocznych na jego brunatnej skórze.

– Robert, uważaj! Co oni ci zrobili? Strangman nie pozwalał mi patrzeć! – Ulga i radość, jaką odczuła z początku na widok Keransa, ustąpiły teraz panice. Rozejrzała się nerwowo po pokoju. – Kochany, zostaw mnie tu lepiej i uciekaj. Nie sądzę, żeby Strangman chciał mnie skrzywdzić.

Kerans przecząco potrząsnął głową i pomógł jej wstać. Patrzył na elegancki profil Beatrice, na kształtne, karminowe usta, na polakierowane paznokcie… Niemal zamroczył go oszałamiający zapach perfum i brokatowy szelest sukni dziewczyny. Po gwałtownych, wstrętnych wydarzeniach ostatnich dni poczuł się teraz jak utytłany w piachu odkrywca grobowca królowej Nefretete, który natknął się na jej wspaniałą maskę nagrobną gdzieś w otchłaniach egipskiej nekropolii.

– Strangman jest zdolny do wszystkiego, Beatrice. To szaleniec. Prowadzili ze mną coś w rodzaju obłąkańczej gry, o mało mnie nie zabili.

Beatrice zgarnęła tren swojej sukni, strzepując klejnoty, które przylgnęły do tkaniny. Pomimo bogactwa klejnotów, jakie przed nią leżały, piersi i przegubów dziewczyny nie zdobiła żadna biżuteria, jedynie na szyi widać było splot jednego z jej własnych łańcuszków.

– Robercie, ale nawet jeśli stąd uciekniemy…

– Cicho! – Kerans przystanął kilka stóp przed zasłoną patrząc, jak jej paciorki najpierw wzdymają się, a potem wyrównują pion. Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, czy w przedpokoju był otwarty bulaj. – Zbudowałem małą tratwę, która powinna unieść nas wystarczająco daleko stąd. Później odpoczniemy i zbudujemy sobie większą.

Podszedł nieco bliżej do zasłony, gdy nagle dwa pasma jej paciorków rozstąpiły się nieznacznie, coś poruszyło się z szybkością węża i powietrze rozszczepiła wirująca srebrna klinga długości trzech stóp, która poszybowała w kierunku głowy Keransa jak olbrzymia kosa. Skrzywił się z bólu i poczuł, że ostrze ociera się o jego prawe ramię, pozostawiając na nim smugę grubości trzech cali. Potem nóż ze stalowym drżeniem wbił się w dębową boazerię na ścianie za jego plecami. Głos zamarł Beatrice w gardle. W jej oczach widać było przerażenie. Chciała się cofnąć i wpadła na jeden ze stolików, zrzucając na podłogę kasetkę z klejnotami.

Zanim Kerans zdołał dosięgnąć dziewczyny, zasłonę zmiotła czyjaś potężna dłoń i po chwili wejście przesłoniła ogromna, garbata postać, której jednooka głowa, przypominająca byczy łeb, pochylała się nisko pod framugą. Po ogromnej, muskularnej piersi Wielkiego Cezara spływał pot, znaczący plamami jego zielone szorty. W prawej ręce trzymał dwunastocalowy hak ze lśniącej stali, który miał właśnie wbić Keransowi w brzuch.

Kerans uskoczył w bok, ściskając oburącz rewolwer, a potężny Negr śledził go bacznie swoim cyklopowym spojrzeniem. Kerans przypadkiem nadepnął na otwartą zapinkę naszyjnika i potknął się o kanapę.

Gdy stracił równowagę. Wielki Cezar rzucił się na niego. Nóż krótkim łukiem przeszył powietrze niczym czubek śruby okrętowej. Beatrice krzyknęła przeraźliwie, ale jej głos utonął nagle w potężnym huku rewolwerowego wystrzału. Szarpnięty siłą odrzutu, Kerans usiadł na kanapie patrząc, jak Mulat pada niezgrabnie na progu, wypuszczając nóż z ręki. Z gardła Wielkiego Cezara wydobył się zduszony, jękliwy bulgot. Rozpaczliwym chwytem, w którym zawarł cały swój ból i żal, zerwał zasłonę paciorków znad framugi drzwi. Wiązki mięśni na jego piersi napięły się po raz ostatni. Ściągnąwszy na siebie zasłonę, upadł twarzą na ziemię, rozrzucając szeroko potężne ramiona i nogi niczym powalony olbrzym. Wokoło po podłodze toczyły się tysiące szklanych paciorków.

– Beatrice! Chodź! – Kerans chwycił ją za ramię i pociągnął do przedpokoju obok rozciągniętego na podłodze ciała. Prawa ręka i przedramię zdrętwiały mu od szarpnięcia odrzutu colta. Wybiegli z drzwi niszy i pobiegli do opuszczonego baru. Na mostku rozległ się jakiś okrzyk, a po chwili usłyszeli na pokładzie tupot kroków, zbliżających się do relingu.

Kerans przystanął, spojrzał na rozłożyste fałdy sukni Beatrice i porzucił plan ucieczki tą samą drogą, którą przyszedł, czyli po rufowym kole łopatkowym.

– Musimy spróbować po schodach. – Wskazał dziewczynie nie strzeżone wejście na prawej burcie.

Po obu stronach stopni stały tańczące figurki barowych kupidynów, trzymające przy rubinowych ustach flety i gestem zapraszające gości na dół.

– Może to zbyt oczywiste, ale właściwie nie mamy gdzie uciekać.

Byli już w połowie drogi, kiedy pręty schodków zadrżały, a z mostka dobiegł ich szczekliwy głos Admirała. W chwilę później rozległy się strzały. Kule przecięły deski pokładu ponad ich głowami. Kerans wychylił się, wyjrzał w górę na mostek i dokładnie nad głową zobaczył długą lufę karabinu, którym wywijał Admirał, kręcący się po mostku.

Kerans zeskoczył na plac, chwycił Beatrice w pasie i pomógł jej zejść na ziemię. Przycupnęli na moment w cieniu kadłuba statku zaopatrzeniowego, a potem rzucili się biegiem ku najbliższej ulicy.

Kerans obejrzał się. Po drugiej stronie placu pojawiła się grupka ludzi Strangmana. Przekrzykiwali się na przemian z Admirałem, i dopiero potem zauważyli Keransa i Beatrice, stojących sto jardów dalej.

Kerans chciał uciekać, ściskając wciąż w dłoni rewolwer, ale Beatrice powstrzymała go.

– Nie, Robercie! Patrz!

Zajmując całą szerokość ulicy, zmierzała wprost na nich inna grupa marynarzy, którą prowadził ubrany na biało mężczyzna. Szedł swobodnym krokiem, zatknąwszy kciuk jednej ręki za pas, a drugą dając znaki swoim ludziom. Palce Strangmana dotykały niemal ostrza maczety, którą dzierżył idący obok mężczyzna.

Kerans zmienił zamiar i pociągnął Beatrice za sobą, chcąc uciekać raczej w poprzek placu, ale pierwsza grupa marynarzy rozsypała się tymczasem w tyralierę, odcinając im odwrót. Z pokładu statku wystrzeliła w górę raca, oświetlając plac różanym światłem.

Beatrice przystanęła zdyszana, bezradnie trzymając w rękach połamany obcas swego złotego pantofelka. Patrzyła niepewnie na otaczających ich ludzi.

– Robert… Kochanie… A statek? Spróbuj uciekać sam.

Kerans wziął ją za rękę. Wycofali się w cień pod dziobowym kołem łopatkowym, które osłaniało ich przed strzałami z mostka. Uciążliwa wspinaczka na, statek, a potem męcząca bieganina po placu tak wyczerpały Keransa, że płuca pulsowały mu teraz bolesnymi skurczami. Ledwie mógł utrzymać rewolwer w dłoni.

– Kerans… – rozległ się nad placem chłodny, ironiczny głos Strangmana. Podchodził spokojnym krokiem, był już w zasięgu strzału, ale zasłaniali go ludzie idący po bokach. Trzymali w dłoniach maczety i noże o szerokich ostrzach, a na ich twarzach nie było widać pośpiechu, lecz sympatię.

– To koniec, Kerans… Finis. – Strangman stanął w odległości dwudziestu stóp od niego, wykrzywiając swoje sardoniczne wargi w łagodnym uśmiechu i przyglądając mu się dobrotliwie, nieledwie ze współczuciem. – Przykro mi, Kerans, ale stałeś się ostatnio dosyć dokuczliwy. Rzuć broń, inaczej zabijemy także pannę Dahl. – Strangman urwał na chwilę, czekając na odpowiedź. – Ja nie żartuję.

Kerans odzyskał głos.

– Strangman…

– Nie pora teraz na metafizyczne dyskusje. -W głosie Strangmana pojawiła się nuta zniecierpliwienia, jak gdyby miał do czynienia z niesfornym dzieckiem. – Wierz mi, nie ma czasu na modlitwy. Na nic nie ma już czasu. Powiedziałem, żebyś rzucił broń. Potem podejdziesz bliżej. Moi ludzie sądzą, że panna Dahl została uprowadzona… Nie zrobią jej krzywdy. – Po chwili groźnym tonem dorzucił: – No chodźże, Kerans. Nie chcemy przecież, żeby Beatrice stało się coś złego, prawda? Pomyśl, jak piękną maskę karnawałową można by wypreparować z jej głowy. – Tu Strangman zaniósł się chichotem szaleńca. – Lepszą niż łeb starego aligatora, który nosiłeś.

Krztusząc się zalegającą mu w gardle flegmą, Kerans odwrócił się i podał rewolwer Beatrice, zaciskając na kolbie drobne dłonie dziewczyny. Zanim spotkały się ich spojrzenia, Kerans spuścił oczy, wdychając po raz ostatni piżmowy zapach jej piersi, a potem wyszedł na plac, tak jak kazał mu Strangman, przyglądający się doktorowi ze złym, wymuszonym uśmiechem. Nagle rzucił się do przodu z warknięciem, nakazując swoim ludziom szarżować.

Widząc wymierzone w siebie długie noże, Kerans zawrócił i rzucił się do ucieczki, chcąc ukryć się po drugiej strome statku. Poślizgnął się jednak w jednej z cuchnących kałuż i upadł ciężko, zanim zdołał odzyskać równowagę. Dźwignął się na kolana, podnosząc bezradnie rękę, żeby zasłonić się przed kręgiem wzniesionych maczet, i wtedy poczuł, że ktoś chwyta go niespodzianie z tym i przewraca na ziemię.

Kiedy stanął znów na nogi na wilgotnym bruku, doszedł go pełen zdumienia krzyk Strangmana. Z mroku za statkiem zaopatrzeniowym wybiegła grupa ludzi w brązowych mundurach z gotowymi do strzału karabinami. Prowadził ich szczupły, sprężysty pułkownik Riggs. Dwaj żołnierze, biegnący na czele, nieśli lekki karabin maszynowy, trzeci dwa pudła pełne taśm z nabojami. Szybko ustawili karabin na trójnogu dziesięć stóp przed Keransem, a potem wycelowali perforowaną, chłodzoną powietrzem lufę w cofającą się teraz bezładnie tłuszczę. Pozostali żołnierze ruszyli naprzód szerokim wachlarzem, popychając bagnetami ociągających się maruderów z załogi Strangmana.

Większość marynarzy w ogólnym zamieszaniu cofała się na drugą stronę placu, ale kilku z nich, wciąż z nożami w dłoniach, próbowało przedrzeć się przez kordon żołnierzy. Nad ich głowami huknęła natychmiast salwa karabinowa. Dopiero wtedy odrzucili broń i w milczeniu dołączyli do swoich towarzyszy.

– W porządku, Strangman. Świetnie. – Riggs szturchnął Admirała pałką w pierś, wpychając go z powrotem do szeregu.

Zupełnie zbity z tropu, Strangman spoglądał z otwartymi ustami na uwijających się wokół żołnierzy. Nadal nie mógł zrozumieć, co się stało. Co jakiś czas popatrywał bezsilnie w kierunku statku zaopatrzeniowego, jak gdyby oczekiwał, że któryś z jego ludzi wytoczy na pokład potężne działo oblężnicze i odwróci sytuację. Ale po chwili na mostku pojawiło się dwóch żołnierzy w hełmach. Dźwigali przenośny reflektor, którego światło skierowali od razu w dół, na plac.

Kerans poczuł, że ktoś delikatnie ujmuje go pod ramię. Obejrzał się i ujrzał przed sobą zatroskaną, ptasią twarz sierżanta Macready'ego, trzymającego w dłoniach pistolet maszynowy. Z początku miał problemy z rozpoznaniem sierżanta i musiał dobrze wysilić pamięć, żeby przypomnieć sobie jego orle rysy, jak gdyby była to twarz, której obraz przywoływał we wspomnieniach po co najmniej kilkudziesięciu latach.

– Dobrze się pan czuje, panie doktorze? – zapytał łagodnie Macready. – Przepraszam, że tak pana przedtem szarpnąłem. Wygląda na to, że nieźle się tu bawiliście.