129738.fb2 Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Rozdział 9

Rakiety sygnalizacyjne strzelały w niebo i wybuchały, brudząc czysty błękit pomarańczowymi, zielonymi i żółtymi smugami dymu. Było ich siedem, ich wzór i kolejność nic nie znaczyła, a za nimi w chaotycznym porządku pokazało się jeszcze pięć. Wyszarpując z futerału lornetkę polową Dermod z wściekłością zastanawiał się, czy jego ludzie pilnujący zboczy doliny postanowili urządzić sobie fajerwerki!

A może, tknęło go nagle złe przeczucie, te idiotyczne sygnały są oznaką paniki?

Ale przez lornetkę widział tylko nieprzerwany strumień pełzaczy na zakręcie daleko w dolinie, a za nimi coraz gęstsze kłęby dymu. Przez odgłos strzałów słyszał muzykę audiokompanii i wiedział, że Pierwszy i Trzeci Batalion posuwają się według planu w głąb doliny; goniąc dwie mniejsze grupki wroga, które uciekły do trzeciej, największej, i są teraz razem w odwrocie. Nic nie wskazywało na powód do niepokoju.

Nagle Dermod wstrzymał oddech. Gdzieś spośród falującej masy pełzaczy wystrzelił w górę słup ognia, musnął krawędź doliny i zsunął się po zboczu, zostawiając po sobie pas płonącej roślinności i kłęby oleistego dymu.

Miotacze ognia!

W chwili kiedy rozpoznał tajną broń pełzaczy, Dermod bezzwłocznie rzucił się do swoich plutonów specjalnych, choć wszystko w nim krzyczało, żeby biec w odwrotną stronę. Tym trzem plutonom, wyposażonym w karabiny wroga, musiał powiedzieć prawdę, musiał posłużyć radą i otuchą udając, że nie widzi zastygłych postaci i nagle pobladłych twarzy. Wróg ma miotacze ognia, powiedział im, broń o krótkim zasięgu, o wiele mniej groźną niż na to wygląda. Pociski rozrywające mają zasięg większy, toteż żołnierze z plutonów specjalnych muszą skoncentrować cały ogień na osobnikach uzbrojonych w miotacze ognia — poznają ich po zbiornikach na grzbiecie — a resztę pełzaczy zostawić swoim kolegom ze zwykłymi karabinami. Kiedy Dermod wrócił na swoją pozycję, kule pełzaczy rozrywały już ziemię w pobliżu. Krzyknął:

— Nie strzelajcie jeszcze! Poczekajcie, aż będą bliżej! — A do Strażnika rzucił z wściekłością: — Daliście im miotacze ognia, a pan jeszcze śmie mówić, że to ja jestem nieludzki!

Nie słuchał odpowiedzi, był tak obłędnie, śmiertelnie przerażony, że wydawało mu się to niewiarygodne, by istota ludzka mogła aż tak się bać. A pod tym strachem czaił się jeszcze inny strach: okropny, dławiący, tajemny lęk, że to, co robi, jest złe, zbrodnicze i obłąkane. Gdyby dało się jakoś stąd wydostać i jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Ale zbocza kotliny były zbyt strome, żeby je bez trudu pokonać, a jedyna pozostała droga odwrotu wiodła przez wąwóz, za wąski na szybką, masową ewakuację; tak czy owak straciłby część swoich ludzi, gdyż pełzacze, ujrzawszy Ziemian w odwrocie, zbiorą siły i przystąpią do ataku. Dermod zaklął cicho, lecz zaraz przypomniał sobie, że to przecież jego żołnierze ścigają w tej chwili wroga, że inicjatywa nadal należy do niego.

— I dlatego wcale nie jesteśmy nieludzcy — dotarł do niego wreszcie pełen protestu głos Strażnika. — Ten sprzęt nie jest łatwy w obsłudze, a wy mieliście samoloty obserwacyjne. Sądziliśmy, że Kelgianie nie zechcą go używać w obawie, że zbiorniki mogą wybuchnąć, a wy z kolei, dowiedziawszy się o istnieniu miotaczy, nie będziecie mieli ochoty zetknąć się z nimi twarzą w twarz. Nawet bohater nie lubi spotkania z miotaczem ognia. Ale wszystko ułożyło się inaczej: wasz pilot wypatrzył miotacz w akcji i przedstawił to w meldunku jako przypadkowy pożar na poligonie, a Kelgianie, czy to ze strachu, czy dlatego że wiedzieli, iż są obserwowani, przestali ich używać. Teraz jednak są doprowadzeni do ostateczności.

Dermod potrząsnął gwałtownie głową, jakby przez sam ten ruch mógł mu przyjść na myśl jakiś pomysł. Wróg był już w zasięgu ognia, ale osłaniał go dym, który buchał z głębi doliny. Dermod oblizał wargi. Pełzacze pchały się na oślep w jego pułapkę, siły, które tak precyzyjnie puścił w ruch, wymykały mu się teraz spod kontroli, co było niepokojące. W swoich kalkulacjach nie wziął pod uwagę desperacji, jaką niesie ból, strach i śmierć, ani późniejszych konsekwencji, ani w ogóle nic oprócz głupiej, dziecinnej chęci zabawienia się w żołnierza. Potrzebował teraz czasu, a czasu już nie było. Ale musi coś zrobić, musi przynajmniej postarać się coś zrobić.

Lecz gdy otworzył usta, wydobył się z nich tylko niezrozumiały skrzek, zagłuszony przez strzały. Dermod przełknął ślinę i zmów spróbował:

— Uwaga, żołnierze! Nie strze…

Zagłuszył go długi grzmot pierwszej salwy. Napięci do granic wytrzymałości żołnierze, którym w uszach dudniły strzały z głębi doliny, nie dosłyszeli i nie zrozumieli jego rozkazu. Jednocześnie audiokompania puściła na cały głos „Jazdę Walkirii” i rozpoczęła się bezładna strzelanina. Dermod wybrał tę muzykę z trzech powodów: był to porywający kawałek, odgłosy strzałów nie będą brzmieć tak deprymująco, jeśli żołnierze wezmą je za głośne walenie w perkusję, a krzyki rannych — bardzo demoralizujący dźwięk, jak gdzieś czytał — zostaną zagłuszone. Bardzo się obawiał, że tym razem będzie wielu rannych.

Strzały Drugiego Batalionu zbierały obfite żniwo: wąskie dno doliny było już usłane żołnierzami wroga, ale pełzacze nadal parły do przodu, wciskając się między ciała i wdrapując na towarzyszy leżących na ziemi, aż same stawały się podobną przeszkodą dla tylnych szeregów. Pomimo niszczycielskiego ognia jego żołnierzy i makabrycznego spiętrzenia ciał u wylotu doliny pełzacze nadal nadciągały, uciekając w panice przed nacierającymi Pierwszym i Trzecim batalionem. Ludzie z Drugiego, rozciągnięci wzdłuż wylotu doliny, nie nadążali z ich zabijaniem. Obok niego Strażnik wymiotował.

Dermod potrząsnął go dziko za ramię.

— Musimy z tym skończyć! — wrzasnął poprzez wrzawę. — Niech mi pan pomoże, w samolocie Cliftona jest translator…

W tym momencie oczy Dermoda zatrzymały się na pełzaczu, który z tym większym trudem przeciskał się przez ciała poległych, że ruchy krępował mu ciężki zbiornik przyczepiony do grzbietu, a w przednich szczękoczułkach ściskał długą rurę zakończoną dyszą. Nagle z dyszy buchnął ogień podpalając krzaki w pobliżu kryjówki jednego z plutonów specjalnych Dermoda. Kanonada gwałtownie przycichła, bo przez chwilę nie było nic widać. Dermod krzyknął do żołnierzy z plutonu specjalnego, żeby nie ruszali się z miejsc, ale jego struny głosowe nie stanowiły konkurencji dla Wagnera, poza tym i tak pewnie by go nie posłuchali.

Zobaczył, że podnoszą się i biegną w kierunku głównych sił, na jego oczach pochłonął ich jęzor płynnego piekła i z nieopisaną grozą obserwował, jak jeden z nich jako żywa pochodnia zrobił jeszcze parę kroków, zanim upadł na płonącą ziemię. Jego krzyk, niestety, przebił się wyraźnie przez muzykę Wagnera.

Popychane z tyłu pełzacze wyłaniały się z zasłony dymnej, przetaczały przez środek linii Drugiego batalionu i sunęły w kierunku wąwozu po drugiej stronie kotliny. Dermod nie mógł zrobić nic, aby je powstrzymać. Teraz już nawet nie chciał ich powstrzymywać, bo poza wszystkim innym praktycznie przestał panować nad swoimi ludźmi, którzy raptem przekształcili się w niesforną hałastrę, sami bliscy paniki.

— Do wraka samolotu, — szybko! — krzyknął Dermod, szarpiąc Strażnika. — niech pan mi pomoże wydobyć translator! — Nie patrzył mu przy tym w twarz, całą uwagę skupił na szukaniu wśród kłębów dymu miejsca, w którym wylądował Clifton. Nagle je dojrzał.

Przez ten czas czoło kolumny pełzaczy zdążyło już znaleźć się u wejścia wąwozu. Ich specjalista od miotania ognia, który utorował im drogę, był w samym środku, kiedy celny strzał jednego z żołnierzy plutonów specjalnych trafił w jego zbiornik paliwa. Zbiornik wybuchł z hukiem i płynny ogień zalał wszystko w promieniu pięćdziesięciu jardów, zapalając dwa dalsze zbiorniki, niesione przez innych Kelgian, i spopielając pełzaczy na równi z ludźmi w morzu ognia.

Pośrodku tego znajdował się samolot Cliftona.

Wylot wąwozu stał się nagle szalejącym, nieprzebytym piekłem. Pełzacze jednak nadal nadciągały, zatrzymywały się niepewnie przed swoją wymarzoną drogą ucieczki, po czym rozdzielały się i próbowały wspiąć na zbocza kotliny. Ale ich budowa uniemożliwiała im wspinaczkę, toteż raz za razem odpadały od ściany i kotlina szybko wypełniła się nowymi ciałami pełzaczy.

Wtedy nadciągnęły szarżując z impetem tryumfujące bataliony Pierwszy i Trzeci. Aż do tej chwili wszystko szło im jak po maśle, żaden pełzacz nie przerwał ucieczki, żeby skierować na nich strumień ognia, choć oczywiście mijali duże połacie spalonej ziemi. Wkrótce przekonali się, co było tego przyczyną, ale podobnie jak przedtem pełzacze, nie mogli już zawrócić wskutek naporu własnych tylnych szeregów. Kotlina szybko zamieniała się w krwawą jatkę, pełzacze cofały się myśląc, że mają do czynienia z lokalnym atakiem ludzi i wpadały na innych Ziemian, którzy uciekali w przekonaniu, że to oni są atakowani. Nieznośny żar i oleisty czarno-żółty dym wypełniały kotlinę. Dermod patrzył, jak jego ludzie przyklękali i strzelali do wszystkiego, co się rusza, ledwo widząc przez załzawione oczy i zanosząc się kaszlem w trujących oparach. Może co drugi raz udawało im się odgadnąć właściwie i trafić pełzacza, a nie jednego ze swoich. A ponad gwarem bitwy, choć słabiej już teraz, kiedy tylu audiomistrzów zginęło w wąwozie, ciągle rozbrzmiewały dźwięki „Walkirii”.

Dermod myślał gorączkowo, że musi jakoś zapanować nad sytuacją, zanim wszyscy wokół pozabijają się nawzajem. Translator został wprawdzie zniszczony w ogniu, ale gdyby udało mu się skłonić do posłuchu własnych żołnierzy, to już byłoby coś. Musi tylko uciszyć tę straszną muzykę!

Działał jeszcze chyba tylko jeden nagłaśniacz, sądząc po echu niosącym się od zbocza do zbocza, i to gdzieś blisko. Wraz ze Strażnikiem rozpoczął gwałtowne poszukiwania, kaszląc i krztusząc się, depcząc po płonącej roślinności, czołgając się po ziemi i gasząc rękami tlący się mundur. Kule świszczały wokół i ryły ziemię pod stopami. Kiedy dotarł do skulonej, trzęsącej się postaci z nagłaśniaczem na plecach, chciało mu się płakać z radości.

Gwałtownie zatrzymał taśmę i przestawił przekaźnik na mowę na żywo.

– Żołnierze, mówi pułkownik Dermod… — zachrypiał i jego charczący, zniekształcony głos zadudnił nad kotliną. Ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tym momencie jakiś zabłąkany pocisk roztrzaskał skrzynkę nagłaśniacza.

— Pańskie nawrócenie jest nieco spóźnione — krzyknął Strażnik. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie w rękawie munduru, z którego zostały krwawe strzępy, twarz miał kredowobiałą z grozy, szoku i bólu. Dermod nie śmiał spojrzeć mu w oczy. — Mam nadzieję, że jest pan zadowolony.

Dermod pochylił głowę.

— Chociaż zrozumiał pan teraz swój błąd — ciągnął Strażnik z wściekłością — co się stało, już się nie odstanie. Ziemianie są twardsi od Kelgian, wyjdą zwycięsko nawet z tej jatki, a Kelgianie się poddadzą. Wygrał pan swoją wojnę, władza Straży wkrótce się skończy i tylko patrzeć, kiedy galaktyczna cywilizacja rozpadnie się na szereg pojedynczych, wrogich sobie światów. Dopiął pan swego, niech Bóg ma pana w swojej opiece. I nas.

Mimo ogromu poczucia winy i obrzydzenia do siebie, Dermod niemal podświadomie spostrzegł, że Strażnik wcale nie mówi tak głośno, a jednak całkiem wyraźnie go słychać. To dziwne, pomyślał, i podniósł głowę.

Strzały w dolinie stopniowo milkły i ledwo zdał sobie sprawę z tego faktu, ucichły zupełnie. Nawet pełzacze przestały strzelać. Poprzez rzednący dym widział osobne grupki ludzi i Kelgian, w których wszyscy jeszcze kurczowo ściskali broń, czujni i napięci, i wszyscy co do jednego wpatrywali się w niebo.

A znad krawędzi kotliny sunęły w dół ogromne czarne cienie, mimo że Słońce stało jeszcze wysoko. Dermod spojrzał na niebo pociemniałe od wielkich transportowców Straży schodzących do lądowania i poczuł tak głęboką ulgę, że nie mógł wyrzec słowa. Tylko jednym uchem słuchał, jak Strażnik z podnieceniem mówi, że generał Prentiss przestraszył się i wygadał wszystko dowództwu Straży na Ziemi, które natychmiast przysłało swoje siły, żeby zapanować nad sytuacją.

— Zapewne zastanawia się pan — zakończył Strażnik — co z panem zrobią, kiedy opowiem im o pańskim spisku?

Dermod potrząsnął z przygnębieniem głową.

— Mam nadzieję, że mnie rozstrzelają — powiedział. I rzeczywiście tak myślał; w stosunku do tego, jak się czuł, byłaby to raczej nagroda niż kara.

— Tak łatwo się pan nie wywinie — powiedział psycholog, a w jego surowym głosie zabrzmiało coś na kształt współczucia. — Wiem dobrze, co się z panem stanie. Straż nie zabija, kiedy może uratować.

Naraz zabrzmiała szybka seria głośnych plaśnięć i ziemia wokół pokryła się wilgotnymi, lekko parującymi plamami. Strażnik spojrzał do góry i powiedział z aprobatą:

— Bomby gazowe, słusznie! Postanowili wszystkich uśpić i nie ryzykować dalszych ofiar. Ale mówiłem panu, co pana czeka, pułkowniku — ciągnął dalej. — Najpierw trzeba zażegnać niebezpieczną sytuację, do jakiej pan tu doprowadził, i chociaż nasza flota dysponuje dostateczną siłą, zostanie pan prawdopodobnie dopuszczony do pomocy. Ale nawet jak już będzie po wszystkim, pan, Clifton czy tych paru innych, którzy nie są zachwyceni tym, co zrobili, nie zaznacie jeszcze spokoju. Spędzi pan resztę życia próbując nie dopuścić nigdy więcej do powstania podobnej sytuacji. Pańscy dawni przyjaciele znienawidzą pana za to, a Galaktycy, doceniając pańską trudną pracę, będą się jednak czuć w pana obecności nieswojo. Będzie pan sfrustrowany apatią niektórych stworzeń — ciągnął Strażnik, a jego słowa dobiegały teraz jakby z daleka, bo gaz usypiający zaczynał już działać — rozzłoszczony i zniecierpliwiony bezmyślnym okrucieństwem i głupotą innych i nigdy nie pozbędzie się pan poczucia winy za dawne grzechy. Wszystko to razem wziąwszy, będzie pan zgryźliwym, sarkastycznym i niezbyt miłym facetem.

Dermod nie mógł sobie później przypomnieć, czy on pierwszy zapadł w sen, czy psycholog. Pamiętał tylko krótki gwałtowny wstrząs, jaki przeżył na dźwięk ostatnich słów, które do niego dotarły, zanim stracił przytomność.

— Ale cóż, ludzie niczego innego się nie spodziewają po Strażniku…