129738.fb2
Porucznik przedstawiał się imponująco: jego wysoka, szczupła sylwetka dobrze prezentowała się w szarobrązowym mundurze, zaprojektowanym dla Ziemskich Sił Zbrojnych, w błyszczących wysokich butach z cholewami i w białym, szerokim pasie, stanowiącym pamiątkę po tradycyjnym parcianym pasku przy dawnym mundurze polowym — ogólnie biorąc przyjemnie było na niego popatrzeć. Tylko twarz wieńcząca ten elegancki mundur nie pasowała do całości i nosiła, mówiąc najoględniej, wyraz głębokiego niepokoju. Dermod ponownie przeklął grubasa pod nosem, i chcąc choć po części naprawić zło wyrządzone przez jego gadaninę, powiedział głośno:
— Niech pan nie zwraca uwagi na to, co mówił ten niewydarzony patałach. Będziemy walczyć podczas tej wojny i co więcej, wygramy ją… tym razem wszystko potoczy się inaczej. Pozwoli pan, że chwilę porozmawiamy — ciągnął tonem człowieka, który prosi o wyświadczenie mu zaszczytu. — Nie zajmę panu dużo czasu, bo z pewnością spieszy się pan na randkę z jakąś ślicznotką i nie chciałbym…
— Nie mam żadnej randki — przerwał mu porucznik. — Widzi pan, właśnie niedawno się ożeniłem i ona… ja… — zakrztusił się i zamilkł, najwyraźniej starając się zapanować nad sobą. Przez jedną straszną chwilę Dermod obawiał się, że wybuchnie łzami.
Widział całą tę żałosną scenę: młody małżonek powołany do walki, przestraszony, młoda żona, też przestraszona, zabrania mu jechać. Dylemat. Kłócą się i on wychodzi poszukać odwagi w kieliszku. Ani śladu kręgosłupa, charakteru, czegokolwiek, pomyślał Dermod z niechęcią. I z takim materiałem mam prowadzić wojnę!
Przeklęci Strażnicy!
Albowiem Straż, jak sama twierdziła, kierowała się szlachetną i wzniosłą zasadą, według której poszczególne jednostki wszystkich ras zamieszkujących Galaktykę mają prawo do maksimum wolności. Każdy osobnik mógł zajmować się czym chciał, pod warunkiem, że nie naruszał wolności pozostałych członków społeczeństwa. A jeśli dwie grupy istot poróżniły się do tego stopnia, że ich spór mogła rozstrzygnąć tylko wojna, to proszę bardzo, Straż urządzała im wojnę!
Ale ponieważ życie jest rzeczą cenną, głosiła z nabożną obłudą, to jeśli już ktoś ma je stracić, niech będą to jednostki najmniej wartościowe. I cel ten został osiągnięty dzięki specjalnym zespołom z obu stron wybierającym najgorszych żołnierzy z armii przeciwnika, przy czym Strażnicy usłużnie udostępniali im także kompletne psychologiczne dossier wybranych żołnierzy, co im nakazywała — jak twierdzili — elementarna uczciwość. Krótko mówiąc oznaczało to, że najlepsi żołnierze nigdy nie mieli możliwości wzięcia udziału w wojnie, że ich szkolenie było wobec tego stratą czasu i że osobnicy, którzy ostatecznie zostawali żołnierzami i których później wybierano do walki, stanowili zbieraninę najgorszych niedołęgów.
Powody, dla których mężczyźni wstępowali dzisiaj do wojska, myślał Dermod z goryczą, były najróżniejszej natury, od histerycznego albo niemądrego patriotyzmu do zwykłej chęci noszenia munduru, co pomagało w podbojach miłosnych. Współczesny żołnierz był albo moralnym zerem, albo psychicznym wrakiem.
Ale porucznika trudno winić za to, kim był, a był w końcu jednym z oficerów, na których Dermod musi polegać w nadchodzących tygodniach. Wskazana tu była pierwsza pomoc psychologiczna i to szybko. Dermod zignorował niebezpieczeństwo łez i zaczął mówić spokojnie, pewnie i jakby od niechcenia o nadchodzących działaniach wojennych. Z wolna jego towarzysz przestał rozczulać się nad sobą, zaczął sam wtrącać własne komentarze i okazywać coraz większe zainteresowanie. Może nawet zbyt duże, bo nagle stał się podejrzliwy.
Przerywając Dermodowi niecierpliwym ruchem ręki, powiedział: — Mówi pan, że ta wojna będzie inna, że cała kampania nie zamieni się jak zwykle w bezładną i haniebną bieganinę, w śmieszną farsę odgrywaną ku uciesze Strażników! Wciąż pan to powtarza. Ale skąd pan wie? I w ogóle kim pan jest? — Tu porucznik urwał, a jego mętny od alkoholu wzrok stał się nagle jasny i bystry. Powiedział: — Gdzieś już pana widziałem, i to niedawno. Ależ tak! Pan… pan jest tym majorem, który zemdlał na widok pełzaczy!
Dermod zesztywniał. Źle się stało, bardzo, bardzo źle. Porucznikowi można z pewnością wiele zarzucić, ale nie brak inteligencji czy spostrzegawczości. Jego głos stawał się coraz donioślejszy, a historyjka o majorze, który najpierw zemdlał, a potem chodził w cywilnym ubraniu dodawać ducha żołnierzom, na pewno szybko się rozejdzie…
Najmniejsze podejrzenie nie może zdradzić istnienia Wielkiego Planu, dopóki wojna się nie zacznie. Wszystko od tego zależało. Porucznikowi trzeba za wszelką cenę zamknąć usta.
— Pan jest rzeczywiście najodpowiedniejszą osobą — ciągnął tamten szyderczo — żeby wypowiadać się o…
— Milczeć!
Dermod przemówił spokojnie, ale w jego głosie niespodziewanie zadźwięczała władcza nuta.
— Niech pan posłucha i siedzi cicho!
Narażał się na spore ryzyko, ale nic innego mu nie pozostawało. Będzie musiał co nieco wyjawić, chcąc zapewnić sobie jego milczenie, ot, tylko tyle, żeby porucznik nie paplał na prawo i lewo o rzeczach na pozór nieistotnych, które jednak, gdy dotrą do niewłaściwych uszu, mogą zdradzić cały Plan. Powiedział krótko:
— Zemdlałem albo raczej udałem, że mdleję, rozmyślnie. Chyba pan rozumie, co się za tym kryje… jeżeli nie jest pan oczywiście zbyt pijany. I zdaje pan sobie sprawę, że nasza rozmowa musi pozostać w ścisłej tajemnicy, bo gdyby Strażnicy zaczęli się domyślać, co zrobiłem…
Celowo nie dokończył zdania.
Ale porucznik nie był zbyt pijany. Zdumienie i złość wobec nagłego ostrego tonu Dermoda ustąpiły przebłyskowi zrozumienia.
— Udał pan zemdlenie specjalnie, żeby zostać wybranym do walki! — skonstatował z przejęciem i natychmiast z pierwszego słusznego wniosku wyciągnął drugi, niesłuszny. — Sądząc z pana słów i pewności siebie inni musieli zrobić to samo!
— Zgadł pan — powiedział Dermod szybko. — Lecz proszę to zachować do własnej wiadomości. Jeszcze kieliszek?
Porucznik wstał i wyprostował się, dumny i poważny. Odparł:
— Nie, dziękuję. Mogłoby mi to dzisiaj zbyt rozwiązać język, a rano miałbym ciężką głowę. Od jutra… — oczy mu lśniły i wyglądał, jakby słuchał odległych dźwięków fanfar — od jutra muszę być w szczytowej formie. Chyba pójdę już do domu. Dobranoc, panie majorze.
Ręka drgnęła mu spazmatycznie, gotowa zasalutować, lecz w porę przypomniał sobie, że Dermod jest w cywilu, odwrócił się i wymaszerował.
Podnosząc się i wychodząc za nim Dermod miał przyjemne uczucie dobrze spełnionego obowiązku. Pozwolił porucznikowi myśleć, że po stronie Ziemian są jeszcze inni tacy jak on, ale to nieporozumienie mogło jedynie wpłynąć dodatnio na jego morale, więc go nie prostował. W każdym razie udało mu się przekształcić jednego przerażonego mężczyznę w mundurze, w gotowego na wszystko i pełnego entuzjazmu żołnierza.
Jednakże kiedy wyszedł z baru, dobry humor go opuścił. Może sprawił to widok Strażnika, kroczącego niczym ciemnozielony upiór poprzez hałaśliwy, podniecony tłum, a może widok tylu Galaktyków na ulicach. Galaktycy pochodzenia ziemskiego, których oficjalnie określano mianem Obywateli Galaktyki, często odwiedzali strony zamieszkane przez swoich ubogich krewnych, uważając ich za romantycznych zawadiaków, którzy prowadzą niebezpieczne i barwne życie. Świadomość, że olbrzymia większość ziemskiej populacji składa się z tych bezwolnych i zdegenerowanych intelektualistów, napawała Dermoda wstydem i obrzydzeniem, tym większym, iż sam się niegdyś do nich zaliczał. Lecz główną przyczyną jego nagłego przygnębienia stało się rosnące przekonanie, że jest tylko małym, nic nie znaczącym pionkiem, starającym się ruszyć z posad bryłę, która jest nie do ruszenia.
Musiał sobie wciąż powtarzać, że bryła jest nie tyle nie do ruszenia, ile bardzo, bardzo duża, ale za to tak delikatnie zbalansowana, że nawet niewielka siła, odpowiednio przyłożona, wysadzi ją z posad.
Nie tylko na Ziemi, lecz praktycznie na wszystkich innych planetach Unii Galaktycznej układ był w zasadzie taki sam. Na samym dole skali społecznej znajdowali się malkontenci, którzy z reguły nie byli ani zbyt etyczni, ani wykształceni i zamieszkiwali kolonie różnej wielkości, od dużego miasta do pasa terytorium zajmującego pokaźną część kontynentu. Koloniści byli niezmiernie, prawie fanatycznie dumni ze swojej chlubnej przeszłości. Wierzyli, że tylko oni kultywują do dziś przedsiębiorczość, idealizm i niezłomność charakteru, które cechowały ich przodków, i uważali się za jedynych prawdziwych reprezentantów swojej rasy.
Niemniej w przypadku Ziemi, która niczym się tu od innych planet nie różniła, ponad dziewięćdziesiąt pięć procent ludności stanowili Obywatele Galaktyki. A ci, oprócz niewielkiej liczby naukowców i lekarzy, wykonujących niewątpliwie użyteczną pracę, tworzyli w istocie zastępy nieproduktywnych, rozmiłowanych w przyjemnościach życia estetów, którym było wszystko jedno, co się dzieje i kto rządzi Galaktyką. Toteż Galaktyków tu na Ziemi i tych zamieszkujących inne planety Unii mógł nie brać pod uwagę jako realnej siły, wystarczy rozprawić się ze Strażą.
Dermod uśmiechnął się z goryczą: Wystarczy rozprawić się ze Strażą!
Ci, którzy stanowili prawa w Galaktyce, nie byli głupi. Galaktyków praktycznie nie kontrolowano, jako że z ich strony istniało niewielkie prawdopodobieństwo buntu. Za to w koloniach aż roiło się od Strażników w mundurach i po cywilnemu. Kolonie były źródłem kłopotów i potencjalnymi ogniskami buntu w całej Galaktyce, o czym Straż wiedziała, stosując konieczne w jej mniemaniu środki ostrożności. Dermod był jednak pewien, że tym razem nawet Strażnicy nie poradzą sobie z rozwojem wypadków.
Wyprostował się energicznie i zrzucił z siebie resztki przygnębienia: czekała go praca. Wszedł do innego baru i szybko zlustrował go wzrokiem. Dwóch podoficerów siedziało przy stole dyskutując półgłosem ze zmartwionymi minami. Dermod przysiadł się do nich. Spytał:
— Mogę wam postawić, koledzy?
Takim i innym sposobem w ciągu następnych trzech tygodni Dermod poznał sporą liczbę swoich żołnierzy. Nie był zachwycony. Ale ponieważ uważał się za niezłego psychologa, wierzył, że jego rozmowy z nimi przyniosły pewne korzyści. Zanim zdarzył się wypadek, który pozwolił mu zerwać ostatecznie z poprzednim życiem, studiował na Uniwersytecie Galaktycznym historię i psychologię — zupełnie jakby jako młody, niespokojny chłopak z tamtych dni posiadł dar jasnowidzenia, nie mógł bowiem wybrać przedmiotów dających lepsze przygotowanie do przyszłego zadania.
I raptem, wraz z zaokrętowaniem Ziemskiego Korpusu Ekspedycyjnego to zadanie przestało należeć do przyszłości, a stało się teraźniejszością.
Wznosząc się w górę na widmowo-niebieskich słupach napędu odrzutowego dwadzieścia siedem rakiet transportowych Straży wraz z żołnierzami i ich wyposażeniem opuściło Ziemię. W dziesięć dni później podczas których Dermod prośbą i groźbą nakłaniał poległych mu oficerów do przyjęcia jego nowej, śmiałej koncepcji prowadzenia wojny wylądowali na Planecie Wojennej nr 3, która została wybrana jako najbardziej odpowiednia do prowadzenia wojen pomiędzy ciepłokrwistymi i oddychającymi tlenem mieszkańcami Galaktyki. Ale minęły jeszcze dwa dni, zanim puste rakiety odleciały i ostatni propagandyści Straży, którzy upierali się towarzyszyć w podróży korpusowi ziemskiemu, oddalili się do swojej bazy, odległej o niecałe pięćset mil. Dopiero wtedy Dermod odetchnął z ulgą i wiedząc, że żadna część planu nie została odkryta przez Strażników, zaczął przygotowania do drugiego etapu.
Miał przynajmniej cztery tygodnie swobody poczynań. Był to okres dany oficerom i żołnierzom na rozlokowanie się, oswojenie z bronią i w ogóle wprawienie się w coś w rodzaju bojowego nastroju. Lub na odwrót: aż nazbyt liczna grupa mężczyzn, którzy wzięli na serio demoralizujące opowieści propagandystów, planowała sposoby dezercji. Pod koniec tego okresu, jak Dermod wiedział, przyjdzie kolejny psycholog Straży szerzyć dalszy defetyzm i dopiero potem zacznie się wreszcie wojna.
W każdym razie tak to wyglądało dotychczas…