129738.fb2
Pierwszego dnia, kiedy zostali uwolnieni od towarzystwa Straży, Dermod zarządził generalny przegląd wojska. Mimo całej powagi sytuacji nie mógł powstrzymać uczucia rozbawienia, kiedy idąc wolno wzdłuż wyprostowanych szeregów żołnierzy widział w ich oczach zdumienie i niedowierzanie. Oczywiście wszyscy pamiętali go jako majora, który zemdlał podczas inspekcji wroga, dlaczego więc teraz kroczy z insygniami pułkownika na wyłogach? I dlaczego ten tak raptownie awansujący dowódca przeprowadza inspekcję tylko z dwoma podoficerami zamiast ciągnąć za sobą sznur młodszych oficerów? Dlaczego, skoro już o tym mowa, na całym placu apelowym nie widać ani jednego oficera?
Kiedy Dermod dał komendę „spocznij” i wszedł na podium, określenie „skupił na sobie niepodzielną uwagę zebranych” byłoby niewystarczające. Stał bez słowa przed kilka minut i patrząc na żołnierzy przekładał mikrofon z ręki do ręki. Wreszcie przemówił:
— Zapewne zastanawiacie się, kim właściwie jestem — zaczął spokojnie — i macie ku temu powody. Nie zamierzam zadośćuczynić w tej chwili waszej ciekawości, oficerowie zajmą się tym wieczorem. Dość będzie, jeśli powiem, że pewne sprawy trzeba było trzymać w sekrecie przed Strażnikami, ale teraz przed wami nie musimy już zachowywać tajemnicy. Chcę obecnie pomówić o naszym wrogu, jego budowie fizycznej, broni i najefektywniejszych sposobach zabijania go. Omówię także pewne zasady taktyki i strategii, które zapewnią nam zwycięstwo w tej wojnie.
Niejedne usta otworzyły się ze zdumienia na to chłodne założenie, że mogą osiągnąć coś, co było nieosiągalne od wieków. Dermod udał, że tego nie widzi, i ciągnął dalej:
— W bezpośrednim pojedynku pełzacz nie ma szans z żadnym z nas. Kelgianie to nic więcej, tylko wielkie, niekształtne, futrzane worki, wypełnione krwią i innymi płynami fizjologicznymi, praktycznie pozbawione szkieletu. Przy każdej głębszej ranie wymagają specjalnej pomocy medycznej, inaczej szybko wykrwawiają się na śmierć. Natomiast my jesteśmy bardziej wytrzymali i dlatego Straż, chcąc wyrównać szanse obu stron, dała im pociski rozrywające, a nam — zwykłą amunicję. Jednak nawet mimo przewagi w uzbrojeniu uważam, że nie mogą się z nami równać…
Wcale im się to nie podobało, ani trochę. Przypominał im w ten sposób, że sami narażają się na krwawą śmierć. Dermod szybko zmienił temat na nieco mniej drażliwy, myśląc przy tym z goryczą o innych historycznych głównodowodzących, którzy przemawiali do żołnierzy przed bitwą: Henryk V w Azincourt, Montgomery w El Alamein, Klaudiusz przed ostateczną bitwą, która miała dać mu całą Brytanię. Ci dowódcy wzbudzali taką miłość, lojalność i idealistyczny zapał, że ich poddani z chęcią oddaliby za nich życie.
Ale w dzisiejszych czasach nie należało mówić o ideałach, o śmierci czy chwale. Dzisiaj trzeba przyrzec wojsku opiekę i gwarantować nie tyle chwałę, ile bezpieczeństwo.
— Uprzedzam was, żołnierze — ciągnął Dermod — strategia, jaką przyjąłem, będzie kosztowała niejedno życie, ale życie wroga. Jeśli zaś chodzi o wasze i moje bezpieczeństwo, bo zamierzam walczyć na froncie razem z wami, a nie siedzieć w bazie, to skwituję to powiedzeniem odpowiednim do okoliczności: Nikt nie może żyć wiecznie, ale przynajmniej może spróbować! Tak, będziecie bezpieczni — kontynuował poważnym tonem. — Ale bezpieczeństwo nie polega na unikaniu bezpośredniego kontaktu z wrogiem, na ucieczce czy dezercji. Polega na zlikwidowaniu przeciwnika, zanim on nas zlikwiduje: szybko, skutecznie i przy minimum wysiłku. Musicie napadać na wroga, gdy najmniej tego oczekuje, gdy je lub śpi, a zwłaszcza gdy jest święcie przekonany, że nic mu nie grozi w obrębie setek mil. Musicie wyrastać przed nim spod ziemi i zabijać, nim zauważy, co się święci. Popatrzcie!
Na dany znak nieobecni dotąd oficerowie wkroczyli gęsiego na plac apelowy, wywołując chóralny, gromki śmiech. Świecący zwykle przykładem i nienagannie ubrani, szli teraz ciężkim, nierównym krokiem, lekko zgarbieni, kiwając niespokojnie głowami z boku na bok. Tworzyli groteskowy widok przez swoje zaczernione twarze i bezkształtne, bure, a jednak dziwnie znajome mundury, których krój znikł pod przypadkowymi plamami brązowej, zielonej i ziemistożółtej farby, nie mówiąc już o brudnej siatce udrapowanej wokół hełmów i przyozdobionej dziwnymi strzępkami roślin. Tylko broń mieli czystą i lśniącą.
Obserwując ich Dermod zatarł ręce. Jego mowa do żołnierzy, w każdym razie do tej chwili, nie miała w sobie nic z taniego przymilania się i kadzenia, którego oczekiwali. Była natomiast tak zwięzła i rzeczowa, że wprawiła większość z nich w osłupienie. Teraz nadszedł odpowiedni moment na odrobinę odprężenia, czas na rozładowanie nagromadzonego napięcia, a jednocześnie na danie im ważnej lekcji…
Poszarpany szereg oficerów rozwinął się w tyralierę, która krok po kroku zbliżyła się do zarośli na obrzeżu placu apelowego i naraz bezszelestnie i niewiarygodnie znikła. Śmiech zamarł jak za dotknięciem różdżki.
— Niewiele mam już do dodania — podjął Dermod od niechcenia. Nie za miesiąc ani za tydzień, ale już jutro zaczniecie się uczyć, jak stawać się niewidzialnymi, jak zabijać i nie obawiać się wroga. Weźmiecie swoje śliczne mundury i zerwiecie z nich wszystkie niepotrzebne ozdóbki, urżniecie też te szykowne oficerki poniżej łydki, a niech no jakiś elegant spróbuje je glansować, to osobiście obedrę go ze skóry. Potem pomalujecie się farbami, naszyjecie na siebie szmaty i obwiesicie się zielskiem tak, żebym sam nie mógł poznać, czy mam do czynienia z krzewem czy z kopczykiem ziemi tej przeklętej planety. Słowem, nauczycie się sztuki kamuflażu. A kiedy psycholog Straży przyjedzie tu za miesiąc ze swoją kłamliwą, defetystyczną pogadanką, będziemy już w połowie drogi do zwycięstwa, gdyż wróg nie może się spodziewać tak szybkiej akcji z naszej strony. Oni wciąż będą zbroić się w odwagę do bitwy. Na naszą korzyść zadziała i element zaskoczenia, i taktyka oraz metody walki stanowiące zupełne odejście od dotychczasowych tradycji, no i oczywiście czysto fizyczna przewaga naszego gatunku.
Ktoś zaczął wiwatować, a inni podjęli okrzyk. Dermod przerwał, zdumienie i różne mieszane uczucia na chwilę odebrały mu głos. Każde jego słowo było wyważone i pomyślane jako psychologiczny bodziec, ale nie spodziewał się aż tak silnej i szybkiej reakcji. Był zadowolony, lecz jednocześnie czuł wzgardę dla tych mężczyzn tak łatwo dających sobą kierować i złość na siebie bez żadnej widocznej przyczyny. Nagle ryknął:
— Cisza!
Kiedy się uspokoili, ciągnął:
— Właśnie chciałem zaznaczyć, że ta czysto fizyczna przewaga jest najmniej ważna. Macie zapomnieć, że jesteście ludźmi walczącymi z gąsienicami. Musicie na czas wojny pogrzebać wszelkie ludzkie uczucia i sentymenty i zamienić się w zimnych, bezlitosnych, skutecznych zabójców. Od dziś macie w szkoleniu przejść samych siebie, a swoją służbę traktować jako powinność, filozofię i sposób bycia. Pamiętajcie, że żaden gatunek w całej Galaktyce nie może się z wami równać, bo zawód każdego z nas to wojownik. A wiwaty — dodał — zostawcie sobie na później, kiedy już wygracie wojnę. Rozejść się!
Ale oni i tak zaczęli wiwatować bez opamiętania.
Generał Prentiss czekał na niego w gabinecie sztabowym. Sam nic nie zrobił, odkąd opuścił Ziemię, oprócz nadania Dermodowi stopnia pułkownika, jak to było wcześniej uzgodnione, żeby Dermod mógł zostać najwyższym rangą oficerem w służbie czynnej. Choć miał bystry umysł, generał nie był typem zawodowego żołnierza, gdyż swoją pozycję zawdzięczał polityce. Ale to właśnie Prentiss dostrzegł wyjątkowe talenty Dermoda i nakreślił przed nim pierwsze luźne szkice późniejszego Wielkiego Planu.
Oddając mu niedbale salut, generał powiedział:
— Słuchałem pana mowy, pułkowniku, i wygląda na to, że praktycznie jedli panu z ręki. — Uśmiechnął się porozumiewawczo. — I co dalej?
Dermod znów poczuł się nieswojo, jak mu się to często zdarzało w obecności tego małego, pękatego człowieczka o niespokojnych oczach, który był politycznym i wojskowym przywódcą całej niegalaktycznej populacji Ziemi. Czułby się znacznie lepiej, gdyby przywódca Ziemian był ulepiony z twardszej gliny, ale zapewne Straż pilnie baczyła, żeby nikt o silnej indywidualności nie objął przypadkiem jakiegoś odpowiedzialnego stanowiska. Jednak wolałby, aby generał był mniej przymilny wobec swoich podwładnych, rzadziej się uśmiechał i w ogóle zachowywał się bardziej jak przystoi na generała.
Szybko odpędził podobne myśli jako niesprawiedliwe i niegodne, i odpowiedział:
— Teraz musimy odnieść jakieś wstępne zwycięstwo. Nic wielkiego, rozumie pan, może to być choćby potyczka między patrolami, ale wynik musi być tak druzgocący, aby nasi ludzie uwierzyli, że są niepokonani. Jeżeli w to uwierzą, naprawdę będą niepokonani. Myślałem, żeby zorganizować to następująco…
— Brzmi nieźle — powiedział generał, kiedy Dermod skończył. Wstał, znów się uśmiechnął swoim porozumiewawczym uśmiechem i wyszedł. Dermod, który właśnie chciał zaproponować, aby omówili wspólnie dalsze kroki, potrząsnął z irytacją głową, po czym zamknął drzwi na klucz. I usiadł, żeby w spokoju wszystko przemyśleć.
Planeta Wojenna nr 3 — nikt nigdy nie poświęcił jej dość uwagi, żeby nadać jej jakąś przyzwoitą nazwę, choć dorobiła się paru nieprzyzwoitych — była jednym z kilkunastu nie zamieszkanych światów, zarezerwowanych przez Straż do rozstrzygania konfliktów przy użyciu siły. Inne miały środowiska odpowiadające istotom oddychającym chlorem, gatunkom żyjącym pod wodą lub nawet formom życia przetwarzającym bezpośrednio energię słoneczną. A ponieważ właśnie nr 3 nadawała się, choć z trudem, dla ciepłokrwistych istot oddychających tlenem, toteż na nią Straż wysłała Ziemian i Kelgian do stoczenia swojej wojny.
Planeta nie miała absolutnie nic do zaoferowania oprócz atmosfery. Jedyny rozległy kontynent w kształcie rombu położony wzdłuż równika był monotonnym, nie kończącym się pustynnym stepem, poprzecinanym niskimi gołymi górami i przeoranym pajęczyną jarów, parowów i wyschniętych koryt rzecznych. Kilka wysepek, które składały się na resztę stałego lądu planety, było mniejszą kopią jedynego kontynentu. Niemniej flora krzewiła się na tym ponurym terenie z zadziwiającą bujnością gęste, szerokolistne rośliny pokrywały powierzchnię mieszaniną brązu, zgniłej zieleni i brudnej żółci. Ale nie były w stanie wyżywić żadnych większych gatunków zwierząt prócz stworzeń mierzących kilka centymetrów, ani nie były dość gęste, by chronić przed pyłem.
Tak oto wyglądało pole bitwy.
Nieco ponad dwieście mil na wschód leżała baza Kelgian, a mniej więcej pięćset mil na północ znajdował się niewielki ośrodek Straży. Cały obszar pomiędzy nimi to była w tej chwili dla Dermoda biała plama, zupełnie nieznane tereny walk. Dopóki nie sporządzi dokładnych map i nie dostanie szczegółowych fotografii tego terytorium, niewiele może zdziałać.
Zdecydowawszy, że bez bliższych danych, nic więcej nie wymyśli, Dermod postanowił na tym zakończyć dzień.