129738.fb2
Na pierwszy rzut oka cały plan przedstawiał się tak łatwo — według słów Cliftona odznaczał się klasyczną prostotą — że Dermod czuł się nawet nieco zawstydzony. Od sześciu dni miał kolumnę pełzaczy pod tak ścisłą obserwacją, że mógł przepowiedzieć kierunek i odległość, jakie wróg przebędzie, z dokładnością do kilku mil i paru stopni łuku. Znał nie tylko zamiary wroga, ale i każde wzgórze, wąwóz i potencjalnie użyteczną kępę roślin w okolicy, którą wybrał na pierwsze starcie. Pułapka, jaką zastawił — kryjąc żołnierzy z drugiego batalionu w zaroślach po obu stronach doliny, gdzie powinna pójść kolumna wroga — była niezawodna, a dochodził jeszcze element zaskoczenia i przewaga liczebna jego ludzi wynosząca aż sześć do jednego!
Ale aby uzyskać całkowitą pewność, że wróg wybierze tę dolinę, a nie trochę trudniejszą przełęcz na południu albo wyschnięte koryto rzeki na północy, pułapka musi mieć przynętę.
Dermod długo myślał nad tym, kto by najlepiej spełnił rolę sera; w pułapce na myszy. Wszystko zależało od powodzenia tego pierwszego ataku. W końcu zdecydował, że jedyną osobą, której zdolnościom i wyczuciu sytuacji może zawierzyć, jest on sam.
I dlatego właśnie dziewiątego dnia, po wyjściu z bazy, dwie godziny przed południem leżał nieruchomo w krzakach wraz z sierżantem, kierowcą ukrytego z tyłu łazika, obserwując zbliżającą się kolumnę pełzaczy. Sierżant o nazwisku Davis co chwilę wygłaszał szeptem uwłaczające i krytyczne uwagi: Kelgianie przypominają wielkie, obrzydliwe ślimaki, wprost skóra na nim cierpnie, gdy widzi ich wygięte w kabłąk grzbiety, i jak takie powolne, niezdarne i ogólnie rzecz biorąc ohydne stworzenia mają czelność mierzyć się z ludźmi, to przechodzi jego, sierżanta, wyobrażenie.
Dermod nie przerywał mu, wiedząc, że Davis po prostu dodaje sobie ducha umniejszając wagę przeciwnika, aż naraz pełzacze znalazły się dwieście jardów przed nimi. Z tej odległości w kolumnie, która dotąd przypominała leniwą rzekę rtęci, zaczęły się wyróżniać poszczególne jednostki, okryte srebrnym futrem, a niski niesamowity szum, który u istot posuwających się na brzuchu stanowił zapewne ekwiwalent miarowego szybkiego marszu, był już tak dobrze słyszalny, że włosy stawały na głowie.
Dopiero wtedy Dermod powiedział:
— Cicho, Davis. Biegiem do samochodu!
Z Dermodem na stanowisku obserwatora Davis wyjechał pędem z ukrycia na otwartą przestrzeń ukazując się w całej pełni nieprzyjacielowi. Zatrzymał się na moment, pozornie zaskoczony, po czym zawrócił i ruszył w kierunku doliny, gdzie Dermod założył pułapkę. Wyglądając po paru sekundach przez tylny otwór obserwacyjny Dermod spodziewał się ujrzeć pełzaczy w namiętnym pościgu za pojedynczym i najwyraźniej spłoszonym pojazdem zwiadowczym wroga. Tymczasem to pełzacze były najwyraźniej spłoszone i przerażone. Zamiast sprowokować pogoń, nagłe pojawienie się łazika wprawiło je w konsternację — zaczęły kręcić się niespokojnie w kółko, a niektóre nawet uciekać!
Dermod zaklął.
— Wysiadajmy, szybko! — rozkazał. — Kładź się pod wozem i udawaj, że majstrujesz coś przy silniku, udawaj, że mamy kłopoty. Albo jeszcze lepiej — poprawił się szybko, gdy Davis zeskoczył obok na ziemię — oblej te krzaki ropą i podpal…
Już po chwili nie było widać Kelgian zza żółtego, gęstego dymu Davis nie pożałował ropy! Dopiero teraz pełzacze pojęły, że Ziemianie są w tarapatach. Przez dym zaczęły śmigać pociski, które eksplodowały gdzieś przed nimi. Wtem dwie trafiły w opancerzoną kabinę nad ich głowami odrywając płat blachy.
— Wsiadamy! — krzyknął Dermod. Ale sierżant nie czekał na rozkaz i gdyby Dermod spóźnił się o ułamek sekundy, Davis od jechałby bez niego.
Pociski wybuchowe świszczały wokół, obsypując boki wozu gradem żwiru, odprysków kamieni i odłamków. Ale najgorsze były bezpośrednie trafienia — huk pocisków rozrywających się z całym impetem na metalowej osłonie kabiny rozsadzał Dermodowi głowę jak ogłuszający cios. Samochód podrygiwał i trząsł się rzucając nim na fotelu jak szmacianą lalką, w kabinie panował duszący upał i smród ropy wyciekającej z przebitego przewodu paliwowego.
Jakimś trzeźwym i obiektywnym zakamarkiem umysłu dziwił się, jak mógł być takim głupcem, żeby uważać coś podobnego za podniecającą przygodę, a jednocześnie spychał z gazu nogę Davisa, aby nie wyprzedzili zanadto wroga. Sierżant miał trzymać się tuż za zasięgiem granatów i prowadzić auto w taki sposób, aby wróg myślał, że jest sam i uległ panice. Będąc w tym momencie naprawdę w panice, Davis ignorował pierwszą część rozkazu, podświadomie wypełniając co da joty drugą. I tak trwała ta złowieszcza przepychanka na pedale gazu, aż w wizjerach mignęły zbocza doliny, obsadzone przez ludzi Dermoda; jednak łazik wciąż pędził przed siebie.
Dermod wielokrotnie z naciskiem podkreślał, że cała kolumna wroga ma znaleźć się w dolinie, zanim odkryje pułapkę. Teraz żałował, że nalegał na to tak stanowczo.
Grad pocisków dziurawił i rozrywał opancerzenie kabiny, i można sobie było wyobrazić ruinę nie zabezpieczonych części wozu. Zapach paliwa był teraz tak silny, że zatykał płuca jak dusząca smrodliwa mgła. Nagle rozległ się ostry szczęk. Coś metalicznie zazgrzytało o oparcie jego siedzenia, gwałtowne szarpnięcie za ramię obróciło go do tyłu, a jednocześnie ognisty błysk śmignął mu koło policzka. Jasne, oślepiające słońce wtargnęło raptem do wnętrza kabiny i Dermod ledwo zdążył w ogłuszonym umyśle zarejestrować widok wielkiej, ziejącej dziury w metalowej osłonie, kiedy autem zatrzęsło potężne, obezwładniające drżenie. Z jękiem rozpadającej się skrzyni biegów pojazd stanął.
Davis z szeroko otwartymi ustami i grymasem strachu szarpał klamkę. Dermod krzyknął, żeby nie wychodził, ale poprzez hałas sam nie słyszał własnego głosu, chwycił więc sierżanta za ramię, właśnie gdy temu udało się otworzyć drzwi. Kula dum-dum trafiła sierżanta prosto w twarz, cała głowa zamieniła się w krwawą miazgę i ciało opadło z powrotem na siedzenie. Dermod szybko go puścił i zatrzasnął drzwiczki.
Ale we wnętrzu kabiny robiło się coraz goręcej, mimo powietrza wpadającego przez rozdartą blachę. Dermod czuł, że płoną mu stopy, podłoga zaczynała się rozżarzać do czerwoności, a przez pęknięte spoiny widać było ogień. Musi się stąd wydostać nawet ryzykując kule pełzaczy, bo w przeciwnym razie spłonie żywcem. Zaczął mocować się rozpaczliwie z klamką. Na moment serce mu zamarło — drzwi się zacięły — potem wyskoczył jak oszalały, zgiął się w kabłąk i potoczył w bok jak najdalej od auta. Był w odległości zaledwie paru kroków, gdy zajęły się zbiorniki paliwa i wóz z hukiem wyleciał w powietrze.
Kiedy czołgał się byle dalej od piekącego żaru, dotarł do niego nowy dźwięk: grzmot dwóch tysięcy karabinów, które wypaliły niemal równocześnie. Leżał bez ruchu; strzały stopniowo cichły, a dziwne, miaukliwe, bulgoczące odgłosy, które nie mogły pochodzić z ludzkich krtani, też wkrótce umilkły. Wtedy wolno przewrócił się na plecy i usiadł.
Pojedynczo i jedne na drugich ciała całej kolumny pełzaczy leżały niczym sterta wypchanych, bezkształtnych worków, z których wyciekała jasnoróżowa farba — krew pełzaczy miała nieprawdopodobnie pastelowy odcień w porównaniu z krwią ludzką. Otaczały je podniecone grupki jego żołnierzy. Muszę kazać pogrzebać wszystkich poległych, pomyślał Dermod ze znużeniem, a ich transportery zamaskować dla naszego przyszłego użytku. Najważniejsze to zabezpieczyć śmiercionośne karabiny wroga i nauczyć żołnierzy, jak się z nimi obchodzić. Straż nie może odkryć najmniejszego śladu tego, co się tu wydarzyło. I trzeba wygłosić krótką mowę pochwalną do żołnierzy.
Natychmiast poczuł głęboką niechęć do wszystkich tych rzeczy. Marzył tylko o tym, żeby jak najszybciej stąd odejść i odsunąć od siebie widok głowy Davisa. Chciał wrócić do bazy, otoczyć się książkami i mapami, i dalej zgłębiać teoretyczne problemy wojny, bo jej praktyczna strona okazała się o wiele mniej przyjemna, niż myślał. Musi jednak wywiązać się ze swoich obowiązków, powiedział sobie wstając wolno na nogi i odchodząc od dopalającego się łazika; musi wygrać wojnę.
Zwycięski drugi batalion pomaszerował do bazy, gdzie po kilku dniach wróciły i inne oddziały. Szkolenie odbywało się nadal z równą intensywnością, tyle że w pobliżu bazy, a żołnierze nosili zapasowe eleganckie, szarobrązowe mundury zamiast nowych ubiorów bojowych lada dzień spodziewano się wizyty psychologa Straży i Dermod nie chciał, aby zauważył on coś niezwykłego. Strażnicy mieli bystry wzrok, a już i tak działo się zbyt wiele niecodziennych rzeczy, żeby mogło to ujść jego uwagi.
I rzeczywiście nie uszło. Psycholog dostrzegł coś niesłychanie, niewiarygodnie niepokojącego — ze swojego punktu widzenia. Wpadł, wrząc z gniewu, do gabinetu sztabowego, w którym znajdowali się generał, podpułkownik Simons z kwatermistrzostwa i Dermod.
Skończył właśnie pogadankę dla żołnierzy, jak zwykle prawiąc im głupstwa o swojej dobroczynnej organizacji, która jest jednocześnie orędownikiem idei maksymalnej wolności jednostki i oczywiście Straż pozwoli im na wojnę, jeżeli naprawdę tego chcą, niemniej czuje głęboką troskę na myśl, że tak wielu obiecujących młodych ludzi bez protestu idzie na śmierć. Długo i szczegółowo, jak to tylko psycholog Straży potrafi, rozwodził się nad rodzajem tej śmierci, która może ich spotkać, jeśli będą upierać się przy swoim szaleństwie. Apelował do nich, żeby podjęli inteligentne, bardziej cywilizowane kroki i żyli, zamiast umierać w strasznych męczarniach…
Zwykle jedna czwarta obecnych dezerterowała po takim przemówieniu, a reszta była tak zdemoralizowana, że wojna kończyła się w przeciągu kilku tygodni. Ale tym razem w ogóle go nie słuchali. A kiedy próbował porozmawiać z paroma sam na sam, śmiali mu się prosto w nos albo odchodzili!
Dermod zdusił w zębach przekleństwo. Powtarzał im wielokrotnie, jak się mają zachowywać podczas wizyty psychologa. Ale żołnierze Drugiego Batalionu posmakowali już krwi — obnosili się po bazie jak zwycięskie koguty — i chłopcy z innych batalionów błagali Dermoda, żeby poprowadził ich ku podobnym lub większym zwycięstwom. W całej bazie trudno było znaleźć człowieka wyglądającego na tchórza, choćby w rzeczywistości nim był.
Ale mogliby przynajmniej wykazać więcej dobrej woli, pomyślał Dermod ze złością, słuchając tyrady Strażnika.
— I w ogóle, co się tutaj dzieje? — ryczał psycholog. — Ci ludzie stali się fanatykami! To jedyne właściwe słowo. Nie podoba mi się to, nasza polityka nie przewiduje…
— Przyjechał pan do nas dość późno — przerwał mu chytrze generał — zapewne najpierw był pan u pełzaczy. Ilu z nich udało się panu skłonić do dezercji?
— Z naszych ludzi nikt nie zdezerteruje! — oznajmił chełpliwie pod pułkownik Simons — a to znaczy, że zaczniemy wojnę z przewagą liczebną. Rozbijemy ich w puch!
Simons był zaopatrzeniowcem — jako starszy oficer cierpiał na kilka odmian zaawansowanych nerwic: panicznie reagował na nagły hałas, nie potrafił zasnąć na dworze, a nadto w ogóle nie mógł spać bez światła w pokoju, była to więc jedyna funkcja, jaką mógł sprawować, i nigdy nie oddalał się poza bazę. Ale i jego porwał zapał wojenny unoszący się w powietrzu. Dermod znów zaklął. Zarówno Simons, jak i generał mieli zapowiedziane, że muszą zachowywać się kornie wobec Strażnika czołgać się przed nim, lizać mu buty, być gotowym do usług na każde zawołanie — żeby jak najszybciej się wyniósł i dał im w spokoju prowadzić wojnę. A tymczasem oni go prowokowali!
I swoją głupią, nieprzemyślaną chełpliwością narażali cały Plan… Dermod mruknął coś do generała, przeprosił i wyszedł. W sekretariacie zastał Cliftona i dwóch podoficerów. Powiedział im, co mają robić, i odczekał dziesięć minut, aby ochłonęli ze zdumienia i wykonali rozkaz. Może te, środki ostrożności okażą się zbyteczne, ale sądząc po tym, jak rozwijało się spotkanie za drzwiami… Potrząsnął głową i ze złością wrócił do gabinetu sztabowego.
— Ktoś nabił tym ludziom głowy fałszywą wizją heroizmu — w głosie Strażnika gniew mieszał się z pogardą. — Zobaczymy, co pozostanie z tych złudzeń, kiedy zakosztują pocisków rozrywających Kelgian i…
— Stawią im czoła, spokojna głowa! — Przerwał znów Simons tak podniecony, że głos wzniósł mu się do falsetu. — Dobraliśmy się im już raz do skóry i chętnie…
— Simons! — huknął Dermod nie mogąc się dłużej powstrzymać. — Zamknij tę cholerną gębę!
Strażnik drgnął przestraszony i zamyślił się. Po chwili wstał i spokojnym głosem rzekł:
— Nie podoba mi się ta cała sytuacja. Z nieopatrznie rzuconych słów podpułkownika właśnie dowiedziałem się, że miała miejsce jakaś potyczka z Kelgianami, o której nie wie nawet ich dowództwo! Niemniej jestem przekonany, że tak było, sądząc po nastrojach waszych żołnierzy. Nie słyszałem też dotąd o żadnej armii, w której major może kazać zamknąć się podpułkownikowi. Tak więc dopóki nie wyjaśnimy tych spraw, odwołuję na razie wojnę. Jak tylko wrócę do bazy Straży, przyślę wam transport powrotny.
Generał i Simons zaczęli protestować jeden przez drugiego, z twarzami pobladłymi na myśl, do czego doprowadziła ich pyszałkowatość i zbyt długi język. Dermod z mściwą satysfakcją patrzył, jak piją piwo, które sobie nawarzyli. Generał Prentiss pierwszy odzyskał głos:
— Ależ nie może pan tego zrobić! Reguły mówią, że jeśli nie uda się panu zniechęcić do walki określonego procentu wojska, to wojna ma się toczyć bez ingerencji Straży, dopóki jedna lub obie armie nie zdecydują, że…
— To, co tu widzę — przerwał Strażnik — ma wszelkie oznaki dobrze zaplanowanego i rozległego spisku, toteż reguły się nie liczą. My je ustanawiamy, więc i my możemy je łamać. Żegnam panów.
Widząc, co się święci, Dermod niepostrzeżenie nacisnął łokciem brzęczyk do sekretariatu. Teraz wstał szybko i otworzył szeroko drzwi przed Strażnikiem. Uśmiechnął się, kiedy psycholog stanął jak wryty na progu, aby odwróciwszy się, wycedzić:
— Bardzo dramatyczny widok. Co to ma znaczyć?
Dermod zamknął ponownie drzwi, zostawiając za nimi szóstkę groźnie wyglądających żołnierzy w strojach bojowych i z bronią gotową do strzału, fachowo ustawionych w podkowę. Z zakłopotaniem powiedział:
— Nigdy dotąd tego nie robiłem, więc nie znam odpowiedniej formułki, ale jest pan aresztowany. A teraz chyba muszę odebrać panu broń.
Strażnik, o dziwo, uśmiechnął się. Wskazując na kaduceusz na wyłogach munduru, rzekł:
— Lekarze i psycholodzy nie noszą broni, chyba że dla ochrony przed pozbawionymi inteligencji istotami mięsożernymi. — Z wymownym spojrzeniem, które obejmowało całą bazę i wszystkich obecnych, dorzucił sarkastycznie: — Jak widać, to błąd.
Generał i Simons wrośli w ziemię ze zdumienia na widok poczynań Dermoda. Zostawił ich nie wdając się w wyjaśnienia i w asyście swoich żołnierzy wyprowadził psychologa z budynku. Kiedy przechodzili przez plac apelowy, helikopter Strażnika — dla nich bezużyteczny, bo nie miał hipnotaśmy, jak się z nim obchodzić — odciągano właśnie na bok, a samolot Cliftona wznosił się w powietrze…
Nazajutrz Ziemski Korpus Ekspedycyjny wyruszył do akcji.